piątek, 6 stycznia 2012

Paryska przygoda ponoworoczna (część III).



Pogoda po obiedzie się zepsuła, a poza tym dość się nachodziliśmy po mieście. Postanowiłem wprowadzić Bazila w podstawy posługiwania się komórką i komputerem. Tu natrafiłem na niespodziewanie podatny grunt. Wszystko chwytał w lot, zapamiętywał i nie miał najmniejszych oporów przed wypróbowywaniem nowych funkcji. I bardzo chciał nie tylko posługiwać się programami, ale i choć trochę zrozumieć, co kryje się pod interfejsem. Był najwyraźniej urodzonym hakerem, tyle że urodzonym w niewłaściwej epoce.

Sklep elektroniczny i filia Telii były tuż-tuż, więc wyszliśmy i kupiliśmy dla Bazila Iphona, takiego, jak mój, i oczywiście na moje nazwisko, oraz niedrogiego, ale przyzwoitego laptopa. Bazil był w siódmym niebie. Kiedy wieczorem wychodziłem do pracy, siedział przed komputerem z bardzo skoncentrowanym wyrazem twarzy.

Obudziłem się koło jedenastej. Bazila nie było, ale na ekranie komputera mrugała nowa wiadomość: „Idę po zakupy, wziąłem zapasowy klucz. Wrócę ca 12”. Nowy użytkownik Skype nazywał się bazil_1815.

Rzeczywiście pół godziny później klucz zgrzytnął w zamku.

– Kupiłem królika na obiad. I fasolkę szparagową – informował Bazil. – Aż pięć samochodów przejechało, zanim doszedłem do rue de Troqueville, ale zamknąłem oczy i przeszedłem przez ulicę. Potem potrzebny mi był chrzan i śmietanka do sosu, ale na Troqueville nigdzie nie było. Powiedzieli mi, że dostanę w tym sklepie naprzeciwko ciebie, koło apteki. I wyobraź sobie: wchodzę, sklep duży, półek aż trzy rzędy, wysokich pod sufit. Za ladą Murzyn siedzi. Grzecznie się witam, proszę o chrzan i ćwierć litra słodkiej śmietanki, kremówki. A ten ani się ruszy, mówi „Tam” i paluchem na półkę pokazuje. I nic. Czekam, a ten też jakby na coś czekał. To jeszcze raz mówię, że proszę o chrzan i kremówkę. I pytam, czy może po francusku nie rozumie. A ten, że rozumie lepiej ode mnie, i znowu tym czarnym paluchem pokazuje na półkę. Taka nieuprzejmość, że przecież włos się jeży. „Proszę pana” – mówię – „ja wiem, że nikogo za kolor skóry dyskryminować teraz nie wolno, ale to nie powód, żeby pan ze względu na swój kolor skóry taki był niegrzeczny dla klienta”. On do mnie: „O co panu chodzi?”. Mówię, że o chrzan i śmietankę. Już mnie ręce swędziały, żeby temu impertynentowi przyłożyć, ale sam mi wczoraj tłumaczyłeś, jak z tymi Murzynami teraz jest. Nie wiadomo, jakby się skończyło, gdyby się pewna miła dziewczyna nie wmieszała, co z koszykiem po sklepie chodziła, pewnie ustawiała towary. Powiedziała Murzynowi, żeby się uspokoił i podała mi chrzan i śmietankę. Chciałem jej dać napiwek, ale nie wzięła. Wyszedłem niby spokojnie, ale aż się we mnie gotowało. Do czego to podobne?

Wyjaśniłem Bazilowi zasadę funkcjonowania sklepów samoobsługowych.

– Mimo wszystko to nie powód, żeby paluchem pokazywać – mruczał pod nosem. Ale wkrótce się rozpogodził.
– Dostałeś wiadomość na Skype? Fajnie. Adres na gmail też już mam. Napisz do mnie maila, co? Na bazil_1815@gmail.com. Zobaczymy, czy działa. Żeby tak Jean miał komputer...

– Ja teraz królika zamarynuję w winie – zmienił temat – ze cztery godziny się musi pomarynować. Ty idziesz do pracy na dziesiątą, jak wczoraj? To wszystko gra. Jak się królika wstawi koło piątej, to na wpół do siódmej będzie obiad. Chodźmy do miasta, co? Na Isle de France. Tak bym chciał zobaczyć, jak katedra teraz wygląda, i Saint Michel... Ale może nie jedźmy metrem... jak byłem mały, to przecież po całym Paryżu biegałem na piechotę...
– Bo za twoich czasów nie było samochodów. Teraz nie po wszystkich ulicach przyjemnie się chodzi. Tobie już pięć samochodów przeszkadza, a jak pójdziemy piechotą, to setki ich napotkamy. Spaliny, hałas, czekanie przy przejściach... Dlatego jest metro, żeby można się było szybko przemieszczać w okolice, gdzie przyjemnie jest pochodzić – tłumaczyłem. – Więc wybieraj: albo przecierpisz dziesięć minut w metrze, albo przez półtorej godziny będziemy szli między samochodami.
– To jak Scylla i Charybda – westchnął Bazil. – Niech będzie metro. Ale będę cię mógł trzymać cię za rękę?

Staliśmy na peronie i trzymaliśmy się za ręce. Bazil ciężko oddychał. Nagle blado się uśmiechnął.
– Patrz, Paul, to ta panienka ze sklepu, ta, która mi podała chrzan i śmietankę.
– Salut, Mariebelle! – zawołałem. Była to moja dawna koleżanka ze szkoły, która teraz pracowała w aptece obok sklepu, w którym Bazil popadł w konflikt z Murzynem. Jej matka była Koreanką, więc Mariebelle miała trochę płaską, półazjatycką, ale miłą buzię. Przyjrzała nam się.

– Cześć, Paul, tak blisko mieszkasz, a tyle czasu cię nie widziałam! To twój chłopak? Zapoznaj mnie z nim. Myśmy się chyba widzieli w sklepie? – zwróciła się do Bazila.
– Bazil de Chatreville – Bazil ukłonił się szarmancko, nie puszczając mojej dłoni. – Pani bardzo była dla mnie uprzejma w sklepie. Ale ja nie jestem chłopakiem Paula, tylko... mam taką fobię. Metrofobię. Kiedy stoję na peronie, to mi serce zaczyna kołatać, w głowie mi się kręci i takie mam wrażenie, że zaraz upadnę i wpadnę pod ten... pociąg. Najgorzej jest, kiedy już ten pociąg słychać. Wiem, że nie upadnę, ale to takie okropne uczucie. Kiedy się kogoś trzyma za rękę, to robi się trochę lepiej.

– Rozumiem – przytaknęła Mariebelle. – Ja mam podobny lęk przed wysokością. Nie boję się jeździć windą czy przebywać na wysokich piętrach, ale kiedy się przede mną otwiera jakaś stromizna, to czuję się czasem dokładnie tak, jak to opisałeś. Na alpinistę bym się nie nadawała. Kiedyś dostałam miejsce w najwyższym rzędzie parkietu w operze. Strasznie to głupie, przecież człowiek wie, że nie wypadnie z krzesła, ale jak widziałam to strome morze głów pode mną, to się kurczowo trzymałam poręczy i pot mi na czoło występował. Nie wytrzymałam i wyszłam przed antraktem, a szkoda, bo to był „Czarodziejski flet”.

Nadjechał pociąg i wsiedliśmy. Mariebelle usiadła naprzeciw mnie i Bazila, który oczywiście mojej ręki dalej nie puszczał.
– Tak się przez tę historię z operą wkurzyłam, że poszłam do lekarza – opowiadała Mariebelle. – Przepisał mi beta-blokery, do zażywania w razie potrzeby. To takie środki, które hamują kołatanie serca. Zawsze te tabletki mam przy sobie. Coraz częściej ich nawet nie muszę zażywać, wystarczy, że wiem, że je mam. Ty nie masz innych kłoptów z sercem? To dam ci kilka tabletek – szepnęła Mariebelle. – Zażyjesz sobie jedną przed następnym zejściem do metra, zobaczysz, czy pomoże – wyjęła z torebki małe pudełeczko, a z niego listek z tabletkami i wsunęła Bazilowi do kieszeni. – Jeżeli się przesiadacie, to zażyj już teraz.
– Przesiadamy się przy operze – powiedziałem. – Zażyj tabletkę, Bazil.

Bazil przełknął malutką tableteczkę.

– Bardzo pani dziękuję – powiedział.
– Czemu ty do mnie mówisz „pani”? Nawet jeżeli nie jesteś chłopakiem Paula, to jesteś jego dobrym kolegą, prawda? My z Paulem razem chodziliśmy do szkoły, a teraz mieszkamy prawie po sąsiedzku. Słuchaj, Paul, to wstyd, żebyśmy się tak rzadko widywali. Umówmy się któregoś dnia w trójkę na kawę czy wino, albo wybierzmy się coś zjeść, co wy na to?
– A może panią... Mariebelle już dziś zaprosimy na kolację? – spytał nieśmiało Bazil. – Będzie królik w chrzanowym sosie. Już się marynuje.
– To ty umiesz gotować? – zdziwiła się Mariebelle.
– Trochę umiem – powiedział skromnie Bazil.
– On jest rewelacyjnym kucharzem – zapewniłem. – To co? Wpadniesz? Koło wpół do siódmej? Tak wcześnie, bo na dziesiątą idę do pracy.
– Dobra! Dzięki! Ja tu wysiadam – Mariebelle pomachała nam i wyskoczyła na peron.
– Jaka ona sympatyczna – odezwał się Bazil. Jego policzki nie były już tak śmiertelnie blade.
– Równa dziewczyna. Bardzo fajna zawsze z niej koleżanka była, już od pierwszej klasy – zgodziłem się.

Kiedy przesiadaliśmy się na siódemkę przy Operze, Bazil dalej trzymał mnie za rękę, ale już nie tak kurczowo, a w wagonie patrzył na plan linii metra i lekko się uśmiechał.

– Pont Neuf... – szepnął. – Ile ja tam czasu spędziłem... Na Pont Neuf to wszystko można było załatwić, i zakupy zrobić, i się ogolić u cyrulika, i ząb sobie wyrwać, jak komu było potrzeba, nawet i pudla można było modnie ostrzyc za przystępną cenę... I dużo różnych innych możliwości było.

– Jak to miło, że Pont Neuf dalej stoi! – ucieszył się, kiedy wyszliśmy z metra. Rozejrzał się, popatrzył w prawo i skamieniał.
– Co to?! Co to za... straszydło postawili na Polach Marsowych?
– To jest Wieża Eiffla – wyjaśniłem. – Swego czasu najnowocześniejsza konstrukcja żelazna w Europie. Ustawiono w ją 1889 roku, z okazji obchodów stulecia Rewolucji – dumny byłem, że tyle zapamiętałem z lekcji historii w podstawówce.
– Było co świętować. Świństwo! – Bazil odwrócił się plecami do konstrukcji inżyniera Eiffla i pomaszerował zdecydowanym krokiem w kierunku katedry.

– Bazil, poczekaj! Przecież mało kto pamięta, że ta wieża ma coś wspólnego z Rewolucją! To taka atrakcja dla turystów, tam są punkty widokowe, kawiarnie, radiostacja... A konstrukcja jest naprawdę ciekawa, warto popatrzeć...
– Na takie draństwo patrzeć nie będę – rzucił przez ramię Bazil i przyspieszył kroku.

Wmieszały się pomiędzy nas dwie grupy japońskich turystów, jedna podążająca w stronę Notre Dame, druga w kierunku Luwru. Straciłem Bazila z oczu.

(c.d.n.)

2 komentarze:

  1. Dobrze, że na Bazila nie dzwoniło przy wyjściu. Musiałby go Murzyn obmacywać, hi, hi ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Bazilowi na szczęście nie przyszło do głowy, że klient coś sam może wziąć z półki. Ale jakby Murzyn zobaczył te majtki w kaczuszki... Pornografia by się zrobiła, że ha!

    OdpowiedzUsuń