Oglądanie książek już nie wchodziło w rachubę. Pobiegłem
pędem do mojej kryjówki pod przęsłami mostu i wcisnąłem się w nią jak
najgłębiej. Bardzo tęskniłem za Aniołem, ale widać miał co innego do roboty.
Nie przyszedł. Mimo wszystko dobrze było o nim myśleć.
Na śniadanie zjadłem dwie gruszki. Syn mleczarza wyzdrowiał
i teraz znów pomaga ojcu, więc nie ma się do czego śpieszyć, na targu dopiero
później ruch się zacznie. Na ulicach było pusto. Porządnie umyłem się pod
pompą, chociaż zimno było. Przyjemnie być czystym. Nałożyłem czystą koszulę, a
tę wczorajszą wyprałem, na ile się to dało w zimnej wodzie. Zawróciłem, żeby ją
powiesić na kołkach specjalnie w tym celu wbitych przy wejściu do mojego
prowizorycznego domostwa. Jakoś nikt mi stamtąd do tej pory niczego nie ukradł.
Odwróciłem się i zamarłem. W przybrzeżnej wodzie kołysała
się tym razem głowa. Głowa Marka.
Widok uciętej głowy to dla nikogo w Paryżu nie
pierwszyzna, ale... ale nie głowy chłopaka, którego wczoraj poczęstowało się
gruszką i bułką. Wrzasnąłem. Nie mogłem tego powstrzymać.
Mój krzyk sprowadził dwóch żandarmów o znudzonych minach.
Wskazałem trzęsącą się ręką na chyboczącą się głowę.
Jeden odszedł, a drugi sięgnął do wody i wydobył głowę Marka,
chwytając ją za włosy jak kat pod gilotyną. Położył głowę na brzegu. Patrzyła w
górę szklistymi, mlecznobiałymi oczami.
Ten pierwszy żandarm wkrótce wrócił z jakimiś dwoma
gośćmi w cywilu. Jeden otworzył notatnik, a drugi wyjął szkicownik i ołówek i
zaczął rysować.
Powiedziałem, im co mogłem. O wczorajszym znalezisku też.
– Czemu już wczoraj nie przyszedłeś na posterunek? –
spytał srogo ten z notesem.
– Nie wiem... – bąknąłem. – Ciemno się robiło... Bałem
się.
– Pewnie kradniesz, jak tamten? – spytał jeszcze
surowiej.
– Nie – wyprostowałem się. – Proszę zapytać, kogo pan
chce, na targu. Mnie wszystkie przekupki znają. Każda panu powie, że nie
kradnę. Ja zarabiam na życie. Rozkładam towary, chodzę na posyłki, pilnuję koni
woźnicom. Tego pana też może pan zapytać, pana Gautier, on tu sprzedaje książki
– wskazałem na idącego przez most ze skrzynką na plecach bukinistę. Proszę
spytać, czy mu kiedykolwiek co ukradłem.
Rzeczywiście porozmawiali z bukinistą. Pytali go, czy
czegoś podejrzanego tu nie widział. O mnie spytali tylko mimochodem. Nie
zawiódł mnie.
– Porządne dziecko – powiedział. – Aż dziw bierze, że się
taki na ulicy uchował. Jakby się człowiekowi trochę lepiej wiodło, to może
nawet dałby mu jaką stałą robotę i dach nad głową. Bystry chłopiec, sam się
czytać nauczył.
– Umiesz czytać? –
spytał ten ze szkicownikiem. – Ile ty masz lat, mały?
– Ile mam lat, to tak dokładnie nie wiem – odpowiedziałem
zgodnie z prawdą. – Może dziewięć? Marc miał dziesięć lat, a ja byłem od niego
trochę niższy. A czytać umiem, proszę pana, ale nie sam się nauczyłem, tylko
pan Gautier mi pomógł, i jeszcze inni panowie, którzy sprzedają książki.
– Gdzie mieszkasz?
– A... jak popadnie – odparłem ogólnikowo. Może nie wolno
spać pod mostem?
– Pójdziesz ze mną – powidział rysownik. Zamknął blok z
ponurym portretem tego, co zostało z Marka. – Pogadam z redaktorem. Jakaś
robota się może dla ciebie znajdzie.
Tragiczny koniec Remiego i Marka stał się zatem dla mnie
początkiem nowego etapu w życiu. W porównaniu z poprzednimi był to prawie raj.
Zostałem roznosicielem gazet i gońcem w redakcji Gazette nationale de France.
Wieczorami mogłem czytać gazety i
książki, bo książek było sporo na biurkach i półkach, i wolno było mi je brać
pod warunkiem, że odłożę je na miejsce. Najlepsze było to, że miałem dach nad
głową. I nawet pierwsze w życiu łóżko w kącie redakcyjnego magazynu. Stare,
żelazne, skrzypiące, ale dla mnie szczyt wygody, a przede wszystkim gwarancja,
że kiedy nadejdą mrozy, nie będę musiał wybierać, czy zamarznąć pod mostem,
czy... płacić za nocleg takimi usługami, jakimi się za nocleg płaci. Bo kto nie
ma złota ani miedzi, ten płaci tym, na czym... wiadomo. A ja, cóż, miałem w tym
praktykę i podobałem się frajerom.
W tydzień po moim zainstalowaniu się w Gazette przepadł bez wieści syn
roznosiciela mleka, niedorozwinięty Edek. Ojciec wszędzie go szukał. Płakał.
Pierwszy raz widziałem, żeby dorosły mężczyzna płakał. Szukano oczywiście i w
Sekwanie. Po trzech dniach znaleziono stopę z kawałkiem nogi, ale trudno było
powiedzieć, czyją; można było tylko stwierdzić, że była to noga dzieciaka mniej więcej w moim
wieku.
W gazecie ta wiadomość pojawiła się dopiero na czwartej
stronie, bo egzekucje wrogów republiki były oczywiście o wiele ważniejsze.
Po rozniesieniu porannych gazet i załatwieniu paru sprawunków dla
redaktorów przysiadłem się do Nochala i jego chłopaków.
– Słyszeliście o Edku od mleczarza? – zagaiłem. Jasne, że słyszeli.
– Jak myślicie, kto to robi i po co? – spytałem.
– Król Herod – odezwał się Pascal. Był autorytetem teologicznym, ponieważ
jego stryjeczny dziadek pracował przed rewolucją jako kościelny u Panny Marii.
– To znaczy, nie dosłownie, ale Herod mi przyszedł na myśl. On, rozumiecie, był
królem, kiedy się urodził Pan Jezus. Jakiś prorok czy inny czarnoksiężnik mu powiedział,
że urodziło się dziecko, które ma być królem ważniejszym od niego. To ten Herod
wszystkich małych chłopców w swoim kraju kazał pozabijać. Oni może też chcą
zabić kogoś ważnego, a nie wiedzą, kto to. Tylko, że to mały chłopak.
– Przecież delfina trzymają w Temple – sprzeciwił się Pierre. – To kogo by
szukali?
– Ja tam myślę, że po prostu przerabiają te zabite dzieciaki na kiełbasy –
rzucił Nochal. – Czy inną wędlinę, bo mięso teraz drogie jak diabli. A głowy,
ręce i nogi wyrzucają do rzeki, bo za mało mięsa na nich jest i nie chce im się
z tym babrać.
– To jest myśl – powiedziałem. – Taką historię czytałem, bukinista mi tę
broszurkę dał za wyczyszczenie butów, bo trochę była podarta. To było w
Londynie. Tam mieszkał jeden golibroda, co, jeżeli mu się jakiś klient nie
spodobał, to mu brzytwą podrzynał gardło. Za fotelem miał klapę od piwnicy i
tam wrzucał trupa. Wycierał krew, i za następnego klienta. A w piwnicy trzymał
taką olbrzymią maszynkę do mięsa. Jak zamknął warsztat, to schodził do piwnicy
i mielił trupy, a to mielone mięso dawał swojej kochance, co prowadziła
garmażerię, i ona z tego robiła paszteciki. Dużo kasy na tym zbili.
– I co, złapali ich? – zainteresował się Nochal.
– Tak na pewno nie wiem, bo dwóch ostatnich kartek brakowało. Ale raczej
tak, bo skądby inaczej było o tym wiadomo?
– No, racja.
– Ale jedno drugiemu nie przeszkadza – Pascal upierał się przy swojej
teorii. – Mogą szukać kogoś ważnego, a przy okazji robić kiełbasy, czy tam
pasztety.
– A Lucek mówił, że ci mordercy to są sadyści – odezwał się Albin zwany
Kapciem, który przed chwilą do nas dołączył.
– Co to za jedni?
– Pewnie jakaś nowa partia – powiedziałem. – Coś jak żyrondyści czy
hebertyści. Ale w gazecie nic o nich nie było.
– Bo to może być tajne ugrupowanie – zasugerował Kapeć.
– Ładne mi tajne, jak Lucek o nim wie – zauważyłem i zostałem nagrodzony
pełnymi aprobaty chichotami. Lucek, starszy brat Kapcia, znany był z
niepowstrzymanej gadatliwości.
– Jak się zwał, tak się zwał, ale przecież trzeba coś zrobić, żeby ich
wytropić. Ile czasu człowiek ma się bać
własnego cienia? – dodałem.
– Ty, Książę, nie pchaj łapsk między drzwi – zawyrokował poważnie Nochal. –
I z obcymi frajerami nigdzie nie łaź, bo następny będziesz.
– Nie muszę łazić z frajerami – odparłem dumnie. – Mam robotę i dach nad
głową. Idę, bo popołudniówkę trzeba roznosić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz