Widzę, że „Więzy
krwi” znalazły uznanie czytelników, co mnie bardzo cieszy, chociaż jednocześnie
dziwi (ani ja, ani Larry Suffolk nie spodziewaliśmy się tak pozytywnej reakcji
na staroświecką sentymentalną opowieść). Publikujemy zatem razem z Larry’m
kolejny odcinek jeszcze dziś. Następny powinien pojawić się jutro wieczorem.
Obudziłem się w miękkim, wygodnym łóżku. Pokój był jasny,
niczym nie przypominał scenerii wczorajszego wieczoru. Uznałbym miniony wieczór
za sen, gdyby nie lekki ból w lewej dłoni, tej, którą skaleczyłem przy
nieudolnych zmaganiach z homarem. Podniosłem rękę. Nie była zawinięta
zakrwawioną serwetką, ale cieniutkim, profesjonalnie założonym bandażem.
Rozejrzałem się. Stolik przy łóżku był zastawiony kolorowymi smakołykami. Nie
miałem na nie ochoty. Na szczęście była wśród nich karafka wody. Woda była mi
potrzebna.
Wypiłem szklankę wody, potem drugą. Trochę lepiej się
poczułem, ale szum w uszach nie ustawał. Może świeże powietrze mi pomoże.
Ubrałem się. Jeżeli widok z okna mnie nie myli, to wyjście do ogrodu jest tuż
pod moim oknem.
Wyszedłem. Mobilizowałem wszystkie siły, żeby się nie
zataczać. Przy klombie dalii musiałem przystanąć. Nie lubię dalii. I nie lubię
sytuacji, w których nie panuję nad własnym ciałem.
– Ty jesteś obcy – odezwał się za moimi plecami cienki,
dziecinny głosik. – Widziałeś Arsinoe?
Odwróciłem się. Stał przede mną może siedmioletni
chłopczyk. Rysy miał śliczne jak mały amorek, ale cerę przeraźliwie bladą.
Ciemne oczy otoczone były błękitnawymi sińcami. Usta też miał sine.
– Nie należy przeszkadzać gościom, paniczu – odezwał się
łagodnie, ale stanowczo siwowłosy służący, zanim zdążyłem odpowiedzieć na
pytanie malca. Wziął dziecko za rękę i poprowadził w kierunku pałacu. Chłopczyk
szedł posłusznie. Poruszał się nie jak siedmiolatek, ale jak zmęczony życiem
stary człowiek. Biedne dziecko, pomyślałem. Najwyraźniej cierpi na jakąś ciężką
chorobę. Ojciec prawdopodobnie ukrywa go przed ludźmi, tak, jak moi rodzice
ukrywali Edgara.
Zawróciłem i poszedłem w stronę wschodniego skrzydła
zamku. Jedno z okien na parterze było uchylone.
– Nie chcę!!! – rozległ się z wnętrza komnaty kobiecy
krzyk. – Nie zmuszajcie mnie, zostawcie mnie w spokoju, nie chcę!
Przyspieszyłem kroku. Może to ta tajemnicza Arsinoe?
Ktoby to nie był, przyzwoity rycerz nie może pozostać obojętny na wołanie
uciśnionej damy.
– Panienko, niechże panienka będzie rozsądna –
perswadował inny kobiecy głos. – Trzeba wypić, przecież medyk kazał. Pan się
zmartwi, jeżeli panienka nie będzie dbała o zdrowie. Najlepiej zamknąć oczy,
zatkać nosek... No i już po wszystkim, widzi panienka.
Cicho roześmiałem się do siebie. Ja tu pędzę ratować
dziewicę z opresji, a okazuje się, że po prostu rozkapryszona panna odmawia
wypicia jakiejś niesmacznej mikstury. Ciekawe, kim ona jest. Głos brzmiał
młodo, ale na pewno nie był głosem małej dziewczynki. Chyba niemożliwe, żeby
była to córka Aleksandra. On jest na pewno starszy ode mnie, ale nie wygląda
nawet na trzydzieści lat...
– Pan prosi na drugie śniadanie – młody paź wyrósł przede
mną jak spod ziemi.
Może rzeczywiście należałoby się posilić, pomyślałem.
Byle nie pod tym freskiem z ucztą Tantala. Na szczęście gospodarz chyba odgadł
moje życzenie. Stół zastawiony był w obrośniętej bluszczem altanie.
– Chyba zrezygnuję z wina – powiedziałem. – Wczoraj
przebrałem miarę i bardzo mi za to wstyd. Nie znałem mocy tutejszych trunków.
Mam nadzieję, że mi pan wybaczy.
– To nie był skutek wina – uśmiechnął się Aleksander. –
Klimat tego płaskowyżu jest dość specyficzny, większość gości cierpi przez
pierwsze dni na osłabienie, senność i zawroty głowy. Najpóźniej po tygodniu
poczuje się pan jak nowo narodzony. Niech pan jednak skosztuje wina, to bardzo
lekki gatunek. Doskonale wpływa na krew.
Miał rację. Już po paru łykach dużo lepiej się poczułem.
– Podczas przechadzki po ogrodzie natknąłem się na
ślicznego małego chłopca – powiedziałem. Niech zrozumie, że nie powinien
wstydzić się chorowitego dziecka. – To pański syn? Uroczy malec.
– Więc Hiacynt wyszedł dziś do ogrodu? To świetnie.
Biedak długo chorował, ale wraca do zdrowia. Nie, to nie mój syn. Daleki
krewny, sierota. Wziąłem go na wychowanie. Mam słabość do dzieci. Mieszka tu
też moja pasierbica, teraz to już prawie dorosła panna.
– Arsinoe? – spytałem.
– Widzę, że Hiacynt zdążył wdać się z panem w pogawędkę.
Arsinoe to jego wymyślona towarzyszka zabaw. Chłopiec ma bujną fantazję, ale u
siedmiolatka to normalne. Moja pasierbica ma na imię Berenika. Może dotrzyma
nam towarzystwa przy obiedzie, ale nie jestem pewien. Jest w trudnym wieku,
często zdarzają się jej napady złego humoru. Cóż, to też normalne u
szesnastolatki.
– Trochę mnie dziwi, że ma pan prawie dorosłą pasierbicę
– zauważyłem. – Pan nie jest chyba dużo starszy ode mnie.
– Moja zmarła małżonka była za to ode mnie sporo starsza
– odparł. – Opinia publiczna głosi, że wżeniłem się w jej majątek, i ma
całkowitą słuszność – roześmiał się i dolał mi wina.
Popatrzyłem na niego z sympatią. Przynajmniej nie jest
hipokrytą. W naszej sferze małżeństwa to przecież prawie zawsze kwestia
finansów i aliansów między wpływowymi rodzinami, ale mało kto ma odwagę o tym
mówić.
– Dużo raźniej pan wygląda – stwierdził Aleksander. –
Może miałby pan ochotę dotrzymać mi towarzystwa na polowaniu? Teraz jest sezon
na dzikie kaczki. Chciałbym pochwalić się przed panem moimi wyżłami, znakomicie
aportują.
To było przemiłe popołudnie. Tym razem moje strzały
niezawodnie trafiały do celu, świszcząc w kryształowo czystym jesiennym
powietrzu. W jeziorze przeglądało się bezchmurne niebo i płomienne korony
drzew. Czułem się po prostu szczęśliwy. A wieczorem poznałem Berenikę.
Nie będę opisywał jej twarzy. Nie będę szukał
przymiotników na określenie jej oczu i włosów. Może wcale nie była piękna?
Piękno jakoby mieszka w oczach patrzącego. Nietrudno się domyślić, że
przydarzyło mi się to, co do tej pory uważałem za godny pogardliwego śmiechu
wymysł trubadurów, czyli zakochanie od pierwszego wejrzenia. Pod jednym
względem nie odpowiadałem jednak stereotypom. Miłość jakoby spędza sen z
powiek, a ja natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki zapadłem w gęstą
mgłę.
Brzmiały w niej stłumione dźwięki harf, lutni i cymbałów.
Potem wynurzyła się z niej głowa olbrzymiego, czarnego byka, uwieńczona
zielenią i kwiatami. Obok stanął Aleksander w powiewnym, purpurowym płaszczu.
Wyciągnął krótki, lśniący miecz. Z gardła zwierzęcia buchnął strumień krwi.
Upadło na kolana i ciężko przewróciło się na bok. Z kłębów mgły teraz wyłoniła
się Berenika. Prowadziła za rękę małego Hiacynta. Na głowie miał wianek z
kwiatów nazwanych jego imieniem. Aleksander ujął rękę chłopca. Podniósł
miecz... Obudził mnie własny krzyk.
Jak to dobrze, że to tylko sen, myślałem. Jak dobrze.
Wstałem i podszedłem do uchylonego okna, żeby trochę ochłonąć.
Ogrodową ścieżką szło spiesznym krokiem dwóch mężczyzn w
liberii. Nieśli między sobą nosze, na których leżał niewielki, podłużny
kszatałt przykryty prześcieradłem. Zatrząsłem się, na chwilę zrobiło mi się
ciemno przed oczami. Kiedy drugi raz spojrzałem na ścieżkę, nikogo na niej nie
było. Kładły się tylko na nią chybotliwe cienie gałęzi. Przetarłem oczy. Gra
wyobraźni, spowodowana tym paskudnym koszmarem. Wbrew rozsądkowi sięgnąłem po
karafkę z winem. Wypiłem pełny kubek i wróciłem do łóżka.
Teraz z mgły wynurzyły się pokraczne, skrzydlate stwory,
jakby gigantyczne moskity o szarosrebrnych skrzydłach i złotych, ostrych
ssawkach. Muskały mi tymi wstrętnymi, błoniastymi skrzydłami twarz i piersi.
Nie mogłem ich odpędzić, byłem jak skrępowany sznurami. Krzyczeć też nie
mogłem. Jeden z ohydnych owadów przysiadł na moim ramieniu i zanurzył w nie
ssawkę. Przez chwilę czułem ostry ból, a potem wszystko się rozwiało.
Kiepsko się czułem po tych koszmarach. Byłem zmęczony,
jakbym wcale nie spał. Do wstania z łóżka zmobilizowała mnie tylko nadzieja na
spotkanie z Bereniką. Ubierając się zuważyłem małą czerwoną plamkę na zgięciu
ramienia. Właśnie w to miejsce uciął mnie moskit z koszmaru. Widać miał
odpowiednika w rzeczywistości. Trzeba na noc zamykać okna.
Wyszedłem do ogrodu.
– Lawrence! – usłyszałem cichy szept z krzewów
okalających drzwi.
– Panna Berenika? – spytałem.
– Nie zatrzymuj się. Idź klonową aleją, aż pod mur. Zaraz
tam przyjdę – odszepnęła.
Hm... panna jest bardziej przedsiębiorcza, niż sądziłem.
Byłem zaciekawiony, ale i odrobinę rozczarowany tym, że moja wybranka tak
szybko ujęła sprawy w swoje ręce. Wolałbym obiekt trochę trudniejszy do
zdobycia... Wszedłem między krwawe bukiety klonów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz