czwartek, 26 stycznia 2012

Więzy krwi (część VII)


– To według waszej wiary niedobrą rzeczą jest podobać się pannom? – spytała Berenika.

– Samo podobanie się nie jest złe – wyjaśnił Edgar. – Natomiast niedobrze jest, jeśli się im w głowach zawraca, a potem zostawia i biegnie bałamucić inne. Zasada jest prosta: niedobre jest sprawianie komuś przykrości i bólu. Mój przyjaciel w końcu nabrał rozsądku i pewien jestem, że wszystkie swoje niemądre postępki odpokutował. Wynikały zresztą nie tyle ze złej woli, ile z lekkomyślności.

Przez cały wieczór Edgar zabawiał nas anegdotkami ze swoich młodych lat, wplatając w nie sporo informacji o religii. Chwilami śmialiśmy się wszyscy troje jak szaleni. Trudno było uwierzyć, że to ten sam człowiek, który przed kilkoma godzinami szeptał tak rozpaczliwą modlitwę. Chociaż – przy głębszym zastanowieniu – nie było to takie dziwne. Mój brat przypominał kryształowy pryzmat, mieniący się wszystkimi kolorami tęczy.

– Poprosiłam Edgara, żeby mnie ochrzcił – zwierzyła mi się po paru dniach Berenika. – Wasza wiara jest o wiele lepsza niż kult starych bogów. Oni często są tacy okrutni i samolubni. Zresztą może ich w ogóle nie ma? Aleksander też nie bardzo w nich wierzy. Składa im ofiary ze względu na tradycję, ale nieraz mówił, że bogowie to właściwie tylko takie metafory; uosobienia sił przyrody.

Berenika przyjęła zatem chrzest w szpitalnej kaplicy, przed witrażem z Madonną. A nazajutrz czuła się tak dobrze, że Edgar zaproponował konną przejażdżkę i odwiedziny u swojego najbliższego przyjaciela, Iana Sleighstone.

Kiedy dosiadaliśmy koni, od strony obór rozległ się donośny ryk. Nasza krowa nie miała zamiaru pozwolić, abyśmy ją opuścili. Wyrwała się trzymającemu postronek pachołkowi, pognała w moją stronę jak rączy jeleń i z zadowoleniem szturchnęła mnie pyskiem w nogę.

– To dopiero wierna wielbicielka – stwierdził Edgar. – Niech z nami idzie, Ianowie się ubawią.

Przed obszernym, białym dworem bawiła się z psami trójka małych chłopców. Popędzili w naszym kierunku.

– Stryjku! – wrzasnął najstarszy, rzucając się Edgarowi w ramiona. – Stryjku, ja już umiem na pamięć całe Credo! A siwka ma źrebaka, też siwego, tata mi go podarował!

– Dlaczego stryjek przyprowadził krowę? – zainteresował się jeden z młodszych.

– To bardzo mądra krowa i bywała w świecie – wyjaśnił z powagą Edgar. – Pochodzi aż spod Paryża. Dzisiaj rano powiedziała do mnie tak: „Dużo rzeczy w życiu widziałam, proszę ojca, ale tu się dowiedziałam, że we Frontignan mieszka takich dwóch łobuzów, jakich świat nie widział, Hubert i George się nazywają, i jednego od drugiego nie sposób odróżnić. Bardzo proszę mi ich pokazać, bo inaczej z ciekawości stracę mleko”. Ale z krową pogadacie później, teraz proszę się przywitać z panią i z panem. Wiecie, kim ten pan jest? To mój młodszy braciszek!

– A my też niedługo będziemy mieli młodszego braciszka, albo siostrzyczkę – z dumą zakomunikował malec, grzecznie się kłaniając.

Frontingan było oazą rodzinnej harmonii. Po chłopcach serdecznie przywitali nas Ian, barczysty olbrzym o młodzieńczej, ogorzałej twarzy i zupełnie siwych włosach, i jego żona, ładna brunetka o typowo francuskiej urodzie. Widać było, że rodzina niedługo się powiększy.

Czułem w sercu lekkie ukłucie zazdrości. Takiemu Ianowi to nic do szczęścia nie brakuje. Kwitnący majątek, kochająca żona, gromadka zdrowych jak orzechy dzieci... i odwiedziny ich ukochanego  stryja. Wyobraziłem sobie siebie na miejscu Iana. Ojciec byłby w siódmym niebie... Ale ja nie opuszczę Bereniki, nigdy. Nie musimy mieć dzieci. Świat się nie zawali, jeśli z niego zniknie ród Suffolków. Podjąłem decyzję. Dziś oświadczę się Berenice.

Berenika też z sympatią i trochę melancholijnym uśmiechem patrzyła na dzieci Iana. Najstarszy, imiennik mojego brata, zachowywał się przy stole jak mały królewicz, ale czteroletni bliźniacy byli rzeczywiście mocno rozbrykani. Znajdowali się na etapie udowadniania światu, że ze wszystkim już potrafią sobie sami poradzić. Za nic nie chciali przyjąć pomocy przy napełnianiu kubków czy krojeniu mięsa. Skutki nie dały na siebie długo czekać. Talerz małego Huberta przesunął się na krawędź stołu i niepokojąco przechylił, siedząca obok Berenika odruchowo podtrzymała naczynie, a nóż, którym malec próbował zaatakować mięso, trafił w jej dłoń.

Aż podskoczyłem. Berenika szybkim ruchem przycisnęła rękę do ust, a Edgar błyskawicznie wydobył z kieszeni habitu zwój bandaży. Delikatnie ujął rękę Bereniki. Wpatrzyliśmy się w nią jak skamienieli.
Między kciukiem a wskazującym palcem widniała cienka czerwona kreska, a na niej malutka kropelka krwi. Edgar ostrożnie wytarł ją skrajem bandaża. Nie pokazała się ani jedna nowa. Skaleczenie przyschło w mgnieniu oka. Zwyczajne, powierzchowne zadrapanie, o którym zapomina się po paru sekundach.

– Cud – szepnął Edgar. – Dzięki Ci, Panie.

– Ja nie widzę nic cudownego w tym, że mój syn wymachuje przy stole nożem jak pijany wiking i kaleczy gości – burknął Ian. – Hubert, klęczenie na grochu cię nie ominie.

– Ja niechcący, przepraszam – wydukał chłopiec, najwyraźniej przerażony naszą niewspółmierną do wydarzenia reakcją.

– On niechcący – dołączył się solidarnie mały George.

– Nic się nie stało... nic się nie stało... – powtarzała Berenika ze zdumieniem. Patrzyliśmy wszyscy troje po sobie oczyma jak spodki, a Ian i Yvette też byli sytuacją mocno zdziwieni.

Edgar pokrótce wyjaśnił nasze zdumienie. Zrobił to bez odsyłania dzieci od stołu, w prostych słowach, zrozumiałych dla małych chłopców. A potem było dużo gratulacji i śmiechu, i aromatycznego wina, i wspaniałych ciast z owocami, i po prostu mnóstwo radości.

Ruszyliśmy w powrotną drogę o zachodzie. Edgar pozostał w tyle, bo jego mały imiennik uparł się, aby go odprowadzać na kucyku, i prowadził z nim przyciszonym głosem jakąś bardzo istotną rozmowę. Przez jakiś czas dobiegały do nas ich głosy, a potem wchłonęła je wieczorna mgła.

Zdecydowałem, że i ja przeprowadzę istotną rozmowę. Zapytałem Berenikę, czy zgodzi się zostać moją żoną.

– Ja i tak nie chciałbym się z tobą rozstać, Bereniko – powiedziałem – ale może łatwiej przyjdzie ci odpowiedź teraz, kiedy nie jesteś już zależna od mojej krwi? Prosiłbym cię o to samo, gdybyś nie wyzdrowiała... Kocham cię od pierwszego dnia naszej znajomości. Jeżeli się zgodzisz, to będę się starał, żebyśmy przez resztę życia byli tacy szczęśliwi jak Ian i Yvette.

Dość długo nie odpowiadała. Prawie nie widziałem jej twarzy w gęstniejącej mgle.

– Larry – odezwała się wreszcie – dopiero co zostałam chrześcijanką, a już muszę popełnić grzech. Muszę ci sprawić przykrość. Ty wszystko źle zrozumiałeś.  Ja muszę wrócić do Aleksandra.

– Naprawdę chyba coś źle zrozumiałem – głos mi się trochę łamał. – Błagałaś mnie, żebym ci pomógł od niego uciec. Groziłaś, że odbierzesz sobie życie.

– Nie chciałam, żebyś przeze mnie zginął. Ani żeby ktokolwiek inny przez mnie umarł. Gdybyś mnie ze sobą nie zabrał, to naprawdę bym się zabiła. Nie chciałam, żeby Aleksander dalej robił... te straszne rzeczy. A on by nie przestał, dopóki bym żyła. Jestem ci bezgranicznie wdzięczna, Larry, tobie i Edgarowi. Okazałeś się najlepszym przyjacielem, jakiego sobie można wymarzyć. Ale Aleksander... to dla mnie ojciec i matka, i ukochany... wszystko. Należę do niego. Żegnaj, Larry. Pożegnaj ode mnie Edgara, on mnie zrozumie.

– Przecież nie odjedziesz teraz! – zawołałem. – W nocy, we mgle, sama!  Odprowadzę cię, wyruszymy jutro, jeżeli chcesz...

– Nic mi się nie stanie. Aleksander jest w pobliżu. Przecież on się bez trudu domyślił, gdzie mnie szukać. Jest tu od kilku dni. Widzisz, ja rzeczywiście źle go oceniałam. Wiedziałam, że mnie kocha bardziej niż własną duszę, ale nie myślałam, że aż tak... Dał mi wolny wybór. Nie zatrzymywałby mnie, gdybym chciała odjechać z tobą, do twojego Frontignan. Życie we frontignańskich dworkach tego świata jest spokojne i dobre, ale nie dla mnie. Mam w żyłach krew dzieci, którą dla mnie przelewał Aleksander. To są prawdziwe więzy krwi. Nierozerwalne. Wybacz mi, Larry. Nie chciałam pozbawić cię krwi, ale może zrobiłam coś gorszego. Przynajmniej spróbuj mi wybaczyć. Edgar mówił, że prawdziwy chrześcijanin to potrafi.

Poczułem na policzku jej usta. Przynagliła konia i znikła we mgle.

***

Kiedy mgła opadła, stwierdziłem ze zdumieniem, że leżę na łóżku w klasztornej celi. Przez okno wpadał blady blask listopadowego poranka. Czyżbym wczoraj spadł z konia w tej mgle, uderzył się w głowę i stracił przytomność? Czułem się jakiś rozbity.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz