czwartek, 5 stycznia 2012

Paryska przygoda ponoworoczna (część I)



Od Nowego Roku minęły trzy dni. Na nocnym niebie jeszcze od czasu do czasu z sykiem pobłyskiwały zapóźnione sztuczne ognie. Było po północy. Obchodziliśmy razem z Claudem Père Lachaise. W okolicach ważniejszych świąt zawsze jest większe ryzyko, że pijanym gówniarzom zechce się rozbijać butelki o nagrobki albo malować na ścianach grobowców swastyki i satanistyczne symbole. Rozglądaliśmy się zatem uważniej niż zwykle.

Najbardziej narażony na akty wandalizmu był grób Jima Morrisona. Może jego wielbiciele robili to nie ze złej woli, tylko dla uczczenia idola, niemniej jednak co rusz pojawiało się tam jakieś grafitti, którego być nie powinno. Trochę się poprawiło, odkąd zarząd cmentarza zdecydował otoczyć grób solidnymi metalowymi barierkami.
Na ścieżce tuż przed grobem Morrisona widać było z daleka jakąś białą plamę. Skierowaliśmy na nią latarki.
– O, ja cię, trup? – szepnął Claude.

Trup na cmentarzu niby nie sensacja, ale nie nocą na ścieżce, więc przyznam, że trochę mi się zrobiło nieprzyjemnie. Ale wziąłem się w garść.

 – Żyje – stwierdziłem. – Może zasłabł?
– Pewnie schlany albo naćpany – rzucił Claude.

Jak na potwierdzenie słów Clauda facet na ścieżce otworzył oczy, które rzeczywiście były dość mętne i błyszczące. Usiadł i rozejrzał się niezupełnie przytomnie.

– Ojej – odezwał się – Co to takiego? Gdzie ja jestem? Skąd ja się tu wziąłem?
– O to właśnie mamy zamiar pana zapytać – powiedział groźnie Claude. – Jest pan na cmentarzu Père Lachaise. Cmentarz jest o tej porze zamknięty i nie ma pan prawa tu przebywać.
– Kiedy ja naprawdę nie wiem, jak to się stało – tłumaczył się nieznajomy. Był młodym gościem, mniej więcej w moim wieku, i gębę miał inteligentną, przynajmniej z pozoru. Ubrany był w białą koszulę, trochę poplamioną, i niebieską aksamitną marynareczkę dość niezwykłego kroju.
– Pamiętam, że byłem w knajpie – ciągnął z namysłem. – Za dużo wypiłem, to na pewno. Zdaje się, że tańczyłem na bufecie i coś się potłukło. A potem to już nic nie wiem, tylko, że się tu znalazłem. To naprawdę Père Lachaise? Bardzo dużo nowych grobów... Cóż, dawno tu nie byłem – facet rozglądał się z ciekawością. – Ależ jasne mają panowie te latarnie! – dodał z podziwem.
– No trudno, policji się pan będzie tłumaczył – powiedział Claude i wyjął komórkę. . Pociągnąłem go za rękaw trochę w bok.

– Dajmy mu spokój – szepnąłem. – Był facet na imprezie, napił się, może ziółko zapalił, przyszło mu do głowy złożyć hołd Morrisonowi, potem film mu się urwał, ale jakoś tu trafił na autopilocie i go zmogło. Niczego nie zniszczył, spokojny, nie pyskuje. Weźmiemy go ze sobą do dyżurki, damy kawy, żeby oprzytomniał, i niech zmiata.

– W raporcie trzeba to ująć – Claude był formalistą. – A jak wpiszemy do raportu, to na policję też trzeba zgłosić. Sam rozumiesz, że od czasu do czasu coś trzeba wpisać, bo jak wyjdzie na to, że tu pełny spokój, to powiedzą, że ochrona niepotrzebna i nas zredukują. A jego jakoś wybronimy.

– Ojej! – wrzasnął nagle dziwny gość. – To niemożliwe!!!
– Co tam znowu? – spytał Claude.
– Tu... na tym nagrobku... jest napisane „1971” – facet wskazał na grób Morrisona. Ręka mu się trzęsła. – To... który teraz jest rok?
– Nawet tego pan nie pamięta? Nieźle się pan zaprawił – burknął Claude. – 2012, od trzech dni.
– No nie – gość znów usiadł na ścieżce.
– A który rok według pana powinien być? – spytałem.
– 1815 – powiedział drżącym głosem.

– Naćpany w drobny mak – mruknął Claude. – I pewnie jakaś gra mu się na umysł rzuciła. Bawią się nawet dorośli ludzie w wampiry, w rycerzy i co tam jeszcze, i w końcu tracą poczucie rzeczywistości. Ja to nawet z facebookiem uważam, od tego też zwariować można. No, idziemy, damy panu kawy, potem policja pana spisze, do więzienia pana nie wezmą.

– Ma pan jakieś dokumenty, paszport? – spytał posterunkowy.
– Przecież paszportu na codzień ze sobą nie noszę. A jak idę wieczorem do knajpy, to dokumentów nie zabieram, żeby mi nie ukradli. Biorę tylko gotówkę – powiedział nieznajomy.
– Pieniędzy nikt panu nie ukradł? – spytał policjant, uznając widocznie słuszność rozumowania.
– Zaraz sprawdzę – wsunął rękę do kieszeni. – Nie, pieniądze są.
– W taki razie imię, nazwisko, obwatelstwo...
– Charles Louis Bazil Edmund Leonard de Chatreville. Obywatelstwo szwajcarskie – wyrecytował gość i wpatrzył się wyogromniałymi oczami w kawę ciurkającą z automatu do papierowego kubeczka, jakby tam diabła zobaczył.
– Numer identyfikacyjny? Jeżeli obywatelstwo szwajcarskie, to wystarczy data urodzenia.
– 20 kwiecień 1785.
– 20.04.1985 – wpisał posterunkowy, a pan pięciorga imion de Chatreville nie odrywał oczu od automatu do kawy.
– Z cukrem? – spytałem, podając kubeczek. – Niech pan uważa, bardzo gorące.
– A... z cukrem, poproszę – przyjął ode mnie kubeczek i drewnianą szpatułkę do mieszania. – Jakie to szczególne...

Z dalszego wywiadu wynikło, że pan de Chatreville obecnie mieszka w Polsce, Warszawa, Freta 8, a jego adres we Francji to Palais de Chatreville pod Wersalem. Policjant sprawdził w internecie. Rzeczywiście był hotel o takiej nazwie. Ze względu na moje i Claude’a zapewnienia, że pan de Chatreville nie zawinił niczym poza zaśnięciem przy grobie Morrisona, policjant machnął ręką, przestrzegł naszego gościa przed nadużywaniem alkoholu i odszedł.

– To ja też spadam – stwierdził Claude. – Poczekasz na zmienników, Paul? A pan niech sobie spokojnie wypije kawę i wraca do hotelu. No, dobranoc, trzymaj się.

Claude zawsze urywał się wcześniej, no, ale on miał żonę.

De Chatreville popijał małymi łyczkami kawę. Minę miał nadal zdziwioną i dość żałosną.

– Proszę pana – odezwał się – ja rozumiem, że sytuacja jest niewiarygodna i co najmniej idiotyczna. Gdybym ja spotkał w Warszawie na Freta rycerza spod Grunwaldu albo wikinga, to też bym pomyślał, że to przebieraniec albo wariat. Ale ta sytuacja mi się niestety przydarzyła, o ile to nie sen. A jeżeli naprawdę jest rok 2012 i w moim rodowym pałacu jest teraz hotel, to prawdopodobnie nie będę za niego mógł płacić moimi pieniędzmi – wyjął z kieszeni zwitek banknotów i kilka monet, które wyglądały na złote i srebrne i niewątpliwie miały sporą wartość numizmatyczną, ale do płacenia za taksówkę i hotel absolutnie się nie nadawały. – Paszportu też nie mam. Pojęcia nie mam, co teraz zrobić. Może jeżeli się znów położę w przy tamtym grobie, to coś mnie przeciągnie do właściwego czasu? Ale pewnie znów musiałbym się upić, a to chyba niewskazane, no i nie ma czym.

– Wykluczone – odparłem. – Jakby pana następna zmiana ochroniarzy tam znalazła, trzeźwego czy pijanego, to już poszedłby pan siedzieć albo na leczenie psychiatryczne.

Jestem niby to sceptykiem, bo tak wypada, ale przyznam się, że lubię od czasu do czasu zaglądać na portale z artykułami o sprawach paranormalnych i zjawiskach niewyjaśnionych. W większość tych historii nie wierzę, ale i wszystkiego nie odrzucam. W związku z tym sporo się naczytałem o podróżach w czasie. Może naprawdę się z czymś takim właśnie zetknąłem?

– Przenocuje pan u mnie, a rano się zastanowimy, co dalej – zdecydowałem.
– Jaki pan jest miły. Mógłby pan do mnie mówić po imieniu? Przyjaciele mówią na mnie Bazil – poprosił.
– Paul – zgodziłem się. Przekazałem klucze zmiennikom i poszliśmy na stację metra. Kupiłem Bazilowi bilet i poinstruowałem, jak się nim posługiwać. Bardzo uważnie wypełniał moje wskazówki.

Kiedy znaleźliśmy się na peronie i rozległ się świst nadjeżdżającego pociągu, Bazil kurczowo chwycił mnie za rękę. Był bardzo blady, na czoło wystąpiły mu kropelki potu.
– Jakie to straszne – wyszeptał. Mimo wszystko wsiadł bez protestów. Przez całą drogę bardzo mocno ściskał moją rękę.







3 komentarze:

  1. Czytelnicy zadowolnieni, że serial leci dalej, czyli pani Basia wraca do formy:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za poparcie. Trzeba się uśmiechać mimo wszystko, prawda?

    OdpowiedzUsuń