piątek, 13 stycznia 2012

Paryska przygoda ponoworoczna (część VII).



– Przepraszam – powiedziałem – czy może pan porucznik Jean de Saint-Pierre?

– Ten sam, do usług – dżentelmen znów uchylił cylindra. – Wnioskuję, że miał pan do czynienia z moim przyjacielem, diukiem de Chatreville? Czy nie wie pan przypadkiem, gdzie mógłbym go znaleźć? Bardzo byłbym wdzięczny...

Wyjaśniłem sytuację i zaprosiłem porucznika na kawę do dyżurki. Z zainteresowaniem przyglądał się automatowi do kawy.

– Jaką energią to jest napędzane? – zainteresował się. – Elektryczną? Ciekawe. Wracając do Bazila, to jak długo on już panu siedzi na głowie? Pięć dni? To przynajmniej raz musiał pan za niego świecić oczami przed policją. Bardziej prawdopodobne jest, że dwa razy. Zgadza się? No właśnie. Bazil jest dość przewidywalny.

– To nie była jego wina – uznałem za stosowne wystąpić w obronie Bazila.

– To nigdy nie jest jego wina. Jemu się po prostu ciągle coś przydarza – stwierdził porucznik. – A co do elektryczności... Czy mógłby mnie pan przygotować na inne techniczne innowacje, na które zapewne po wyjściu z cmentarza się natkniemy? Nie chciałbym, rozumie pan, zadawać panu niemądrych pytań na ulicy.

Dzięki doświadczeniom z Bazilem bez trudu mogłem spełnić prośbę porucznika.

– Czy mój strój przypadkiem nie jest nieodpowiedni? – spytał przyglądając się moim dżinsom.

– Jeżeli tylko nie nałoży pan cylindra, to wszystko będzie w porządku – zapewniłem. – Będzie pan po prostu bardziej elegancki od większości przechodniów.

Cylinder został zatem w mojej szafce.

Porucznik lekko wskoczył do wagonu metra.

– To mi się podoba – zauważył. – Lubię szybkie tempo.

Bazil i Mariebelle jeszcze nie spali. Oglądali na wideo „Kochanicę Francuza”.

– Dobry wieczór – powiedział porucznik z ukłonem w stronę Mariebelle.

Bazil podskoczył, odrzucił koc i stanął jak skamieniały.

– Jean – wyszeptał.

– Jak ty wyglądasz, ofermo sakramencka?! – odezwał się srogim tonem porucznik. – Na ulicę wstyd z tobą będzie wyjść! Po coś się po knajpach włóczył, ty zakało szwadronu?!

– Przepraszam, Jeanku – wyjąkał Bazil.

Moja sympatia do porucznika mocno się zachwiała, ale po chwili znów się ustabilizowała, bo Bazil otoczony został serdecznym uściskiem.

– Mój ty głupiutki chomiczku... Tak się o ciebie martwiłem  – powiedział porucznik Jean z czułością, o jaką go nie podejrzewałem. – Pokaż no się – delikatnie odsunął Bazila na odległość ramienia. – Poobtłukiwany, ale, chwała Bogu, cały. Jak ty jesteś zabawnie ubrany. Milutkie te slipki.

– Prawda? W kaczuszki. W chomiczki też były, ale nie było mojego rozmiaru. Nie nałożyłem piżamy, tylko tę koszulkę, to się nazywa tiszert, bo mi Mariebelle wysmarowała plecy Voltarenem, to taki żel przeciwbólowy, bezbarwny, ale piżama jednak mogłaby się poplamić, a szkoda by było, bo jedwabna. Może coś zjesz, Jeanku? Od wczoraj zostało trochę królika, może ci podgrzeję? – Bazil był już swoim zwykłym ja.

– Nie możemy nadużywać gościnności państwa, Bazilku – powiedział porucznik. – Ubierz się, poszukamy jakiegoś hotelu.

– W hotelu was bez dokumentów nie zameldują. I wcale nie przeszkadzacie, mnie jest bardzo miło, pomieścimy się – zauważyłem.

– Wiesz, Paul – odezwała się Mariebelle – Bazil i pan Jean na pewno mają sobie mnóstwo do powiedzenia... Najsensowniej byłoby, gdybyś przenocował u mnie, nie uważasz? A jutro mam wolne. Może wszyscy razem pójdziemy obejrzeć grób Napoleona? Przyjdźcie do mnie, jak się wyśpicie, dobra, Bazil?

– Przed wyjściem wyślę SMS-a – powiedział Bazil i nieznacznie zrobił do mnie oko. Nie muszę chyba dodawać, że bardzo mu byłem wdzięczny. Jeanowi też.
Otworzyliśmy jeszcze butelkę musującego wina i wypiliśmy bruderszaft z Jeanem. A o tym, co jeszcze się tej nocy zdarzyło, to już nikomu nie opowiem.

***

Bazil i Jean zjawili się koło południa. Bazil zdążył wziąć w swoje ręce kreowanie współczesnego wizerunku swojego przyjaciela. Jean ubrany był z wykwintną nonszalancją w grafitowe dżinsy, piękny biały sweter o grubym splocie i lekką kurtkę trochę przypominającą krojem mundury węgierskich huzarów. Całości dopełniała modna wełniana czapeczka i okulary przeciwsłoneczne firmy Dolce Gabbana.

– Rewelacyjnie wyglądasz, Jean – wyraziła uznanie Mariebelle.

– Prawda? Wszystko ma nowiutkie. Slipki w chomiczki też mu kupiłem...

– Bazilku – upomniał Jean, ale niezbyt surowym tonem.

– Wiesz, Mariebelle – zmienił temat Bazil – Jean ma do ciebie prośbę, ale trochę się krępuje...

– Ja przepraszam... Nie poczuję się urażony, jeżeli odmówisz... Ale Bazil wspomniał, że masz... samochód – zaczął porucznik Jean.

– Chcesz sprawdzić, jak się prowadzi samochód? W porządku, żaden problem. Na tych naszych uliczkach prawie nie ma ruchu. Możesz sobie przejechać naokoło bloku – zgodziła się Mariebelle.
Jean lekko i sprawnie przerzucał biegi. Jego wrodzony talent samochodowy najwyraźniej dorównywał hakerskiemu talentowi Bazila.

– Świetnie! Doskonale, Jean! – chwaliła Mariebelle. – Teraz skręć w prawo...

Skręcił w prawo, ale nie w wąską uliczkę, którą miała na myśli Mariebelle, tylko w szeroką Rue de Rome. Dodał gazu, wyprzedził dość długi sznur samochodów, w ostatniej chwili unikając zderzenia z nadjeżdżającym z przeciwka minibusem, radośnie zatrąbił klaksonem i wrzucił czwórkę. Budynek dworca świętego Łazarza tylko mignął za szybami.

Na chwilę zamknąłem oczy, a potem spojrzałem na Bazila. Był rozpromieniony.

– Jak Jean zacznie szarżę, to nic go nie powstrzyma – stwierdził z dumą. – Hiszpanie mówili na niego „Porucznik Tornado”. Albo, hi, hi, „Pioruński Juanito”.

Pioruński Juanito wykonał skręt w prawo, nie redukując szybkości. Opony zapiszczały, a lewe koła renówki na chwilę straciły kontakt z jezdnią.

Już zdobyta Somosierra,
To zasługa de Saint Pierre’a!
Lance do boju, szable w dłoń,
I Hiszpana goń, goń, goń!

– podśpiewywał wesoło Bazil.

– Trochę bestia narowista, jak ten mój kastylijski ogierek, pamiętasz, Bazil? Ale poradzimy sobie, poradzimy – monologował Jean, przejeżdżając jak strzała przez skrzyżowanie na czerwonych światłach.

– Pewnie, Jeanku, dawaj dalej!!!

Za pogrzebem szarżą goni,
Szabla w dłoni, laur na skroni!
Wróg Hiszpanów, Bóg Hiszpanek,
To Pioruński nasz Juanek!

– kontynuował Bazil.

Jedzie Bazil! Z drogi, ciule,
Bo wam wjedzie pod koszule!

– zrewanżował się porucznik Jean. – Lance do boju... He,he, patrzcie, ale się wystraszyli! A nie przebieraj się jeden z drugim w damskie szmatki! – Jean zabawiał się udawaniem, że ma zamiar wjechać na chodnik przy placu Pigalle, po którym rozpierzchła się w popłochu grupka transwestytów, szukając schronienia w bramach.

Znów zamknąłem oczy. Otworzyłem je dopiero, kiedy Jean wykonywał rundę honorową wokół Placu Zgody. Objechał plac trzy razy, przejechał przy triumfalnym akompaniamencie klaksonu przez Most Aleksandra i zgrabnie zaparkował na jedynym wolnym miejscu przy Placu Inwalidów. Oddał Mariebelle kluczyki.

– Najserdeczniej ci dziękuję – powiedział. – To było naprawdę bardzo przyjemne. Ale na codzień jednak wolę konie. Kontaktu z żywym stworzeniem żadna maszyna nie zastąpi.

– Dzięki tobie zupełnie się pozbyłem strachu przed samochodami, Jeaneczku – odezwał się Bazil. – Przy tobie człowiek zawsze tak bezpiecznie się czuje...

– Nie przesadzaj, chomiczku – Jean delikatnie poklepał Bazila po ramieniu. – Chodź, pójdziemy oddać honory Cesarzowi.

Pomaszerowaliśmy w kierunku złocistej kopuły. Porucznik Jean zanucił kolejną żurawiejkę, a Bazil do niego dołączył:

Nasz Bazilek, gęba wraża,
Nie chce umrzeć za Cesarza!
Cesarz mami go orderem,
A on... hmmm...

Urwali, zastanowili się i dokończyli:

A on bawi się z Saint-Pierre’em!
Hej!!! Lance do boju...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz