poniedziałek, 23 stycznia 2012

Więzy krwi (część II)


– Jedźcie dalej gościńcem, niedługo do was dołączę – rzuciłem przez ramię i popędziłem za umykającą jasną sylwetką. Zbliżyłem się prawie na odległość strzału. Zaryzykowałem... i spudłowałem. Zwierzę, przestraszone świstem strzały, pomknęło jeszcze szybciej, ja oczywiście za nim. Wypuściłem kolejną strzałę. Bez skutku. Tak mnie rozzłościło moje niepowodzenie – jestem, nie chwaląc się, dobrym strzelcem – że zapomniałem o wszystkim, także i o tym, że nie będzie mi łatwo odnaleźć gościniec. Popędzałem konia. Teren stawał się coraz bardziej skalisty, wznosił się dość stromo ku górze. Jeleń zniknął mi z oczu. Z tego wzgórza może go zobaczę, myślałem zmuszając konia do dość karkołomnej wspinaczki.

Stromizna nagle się urwała. Stałem na rozległym płaskowyżu. Pod nim, jak okiem sięgnąć, falował we mgle złocistopurpurowy jesienny las. Ani śladu jelenia, a, co gorsza, ani śladu traktu prowadzącego na południe. Na dodatek mgła gęstniała i słońce zaczynało chylić się ku zachodowi.

Miałem jednak szczęście, bo zza zakrętu wąskiej ścieżki przecinającej płaskowyż wyszedł młody chłopak w zielonym stroju wyglądającym na liberię służącego.
– Hej, chłopcze! – zawołałem. – Możesz mi wskazać drogę do nicejskiego gościńca?

– Nicejski gościniec? – powtórzył. – Ależ to daleko, jaśnie panie, przed nocą pan nie zdąży. A po tych lasach lepiej nocą się nie kręcić, zwłaszcza samotnie i w bogatym stroju.

– Niech to diabli wezmą – powiedziałem. – Moi słudzy będą się martwić.

– To chyba lepiej, żeby nie mieli prawdziwego powodu do zmartwienia, prawda? – odezwał się chłopak, dość rezolutnie jak na pachołka. – Pewnie staną na noc w najbliższej gospodzie na trakcie. Ja tak bym zrobił, gdyby mi się mój pan po drodze zapodział i nie odnalazł przed nocą. Jutro się ich odszuka.

– A w tej okolicy jest jakaś gospoda? – spytałem. – Czy jakaś wieś, gdzie można stanąć na nocleg?

– Mój pan by mi nie wybaczył, gdybym osobę wysokiego rodu zaprowadził do gospody – odrzekł chłopak. – Przyjmie pana z otwartymi ramionami. To niedaleko – wskazał na prześwitujące przez wieczorną mgłę wieże zamku. Dziwne, że ich wcześniej nie spostrzegłem. Pewnie przez tę mgłę. Ruszyłem za chłopcem.

Zamek był olbrzymi i otoczony wspaniałym ogrodem. Między kunsztownie przystrzyżonymi krzewami bielały marmurowe posągi greckich bóstw i strzelały pióropuszami wody fontanny. Nigdy przedtem nie widziałem takiego przepychu.

Wprowadzono mnie do przestronnej, mrocznej komnaty. Blask zachodzącego słońca przesiany przez grube, mleczne szyby jedynego okna barwił podłogę i opończę wysokiej postaci – chyba mojego gospodarza – na kolor świeżej krwi.

– Jakże mi miło – odezwał się dźwięcznym i młodzieńczym głosem. – Nareszcie ktoś zajrzał do tej mojej pustelni. I to, jak mi się zdaje, nie byle kto. Jestem Aleksander de Bragueporte i serdecznie witam pana w moich skromnych progach.

– Suffolk – ukłoniłem się. – Lawrence Suffolk, z Anglii.

– Mówią, że nie należy sądzić po pozorach. Tymczasem na pana widok od razu pomyślałem, że to conajmniej książę krwi – uśmiechnął się. Byłby wręcz nieprzyzwoicie przystojny, gdyby nie gruba blizna ciągnąca się od kąta lewego oka aż po usta. – Proszę, trzeba się trochę posilić.

Ujął mnie pod rękę i wprowadził do przyległej sali. Naturalnego światła było tu równie mało, jak w poprzedniej komnacie, ale w srebrnych kandelabrach migotały dziesiątki świec. Mogłem się dzięki temu dokładnie przyjrzeć ściennym malowidłom. Przedstawiały sceny z greckiej mitologii. Teraz byłem wdzięczny księdzu guwernerowi za to, że wbijał mi do głowy historie o bogach i półbogach Hellady. Przynajmniej nie wyjdę na nieokrzesanego barbarzyńcę.

– Wspaniałe – skomentowałem. – Uczta na Olimpie... Dionizos i Ariadna... a to chyba wesele Peleusa z Tetydą?
– Właśnie. To, na którym rzucono jabłko niezgody – przytaknął.

Spojrzałem na przeciwległą ścianę i wzdrygnąłem się. Fresk też przedstawiał scenę biesiadną, był namalowany po mistrzowsku, ale... na srebrnym półmisku na środku stołu leżały resztki ludzkiego ciała. Ciała młodego chłopca. Biesiadnicy obgryzali ze smakiem ludzkie uda, żebra i ramiona.
Opanowałem wstręt. Nie chciałem zrobić wrażenia prowincjusza, którego rażą drastyczne motywy w sztuce.

– Uczta Tantala? – spytałem. – Oryginalny temat.

– Dowcipny wybór, prawda? Mniej wyrobionym estetycznie gościom psuje apetyt, ale przekonany byłem, że panu nie będzie przeszkadzać. Zapraszam tu wyłącznie gości o właściwym zmyśle smaku. Zresztą Tantal został przykładnie ukarany – wskazał na fresk pod oknem. Zbrodniczy gospodarz uczty skręcał się na nim w rozpaczliwej próbie dosięgnięcia kuszących, rumianych jabłek. – My w każdym razie nie będziemy musieli znosić takich cierpień jak on, oczywiście, jeżeli odpowiada panu francuska kuchnia – klasnął w dłonie.

Wszedł korowód sług z dzbanami i półmiskami. Były nie mniej barwne niż freski. Starałem się utrzymać minę światowca, któremu byle co nie zaimponuje, ale z trudem mi to przychodziło. Część potraw znałem tylko z nazwy, a niektórych zupełnie nie.

Purpurowe homary w otoczeniu opalizujących małż, przybrane warzywami udającymi wodorosty i gałązki korali. Pieczony paw z zachowaną tęczą ogona, a wokół niego złocistopomarańczowe bażanty. Pasztet w kształcie młodego sarniątka, w feerii różnobarwnych grzybów i kandyzowanych owoców. Pieczywo o najwymyślniejszych formach: półksiężyce, gwiazdy, warkocze... Nad wszystkim unosił się aromat wina, który już przed skosztowaniem przyprawiał o lekki zawrót głowy. Uczta godna olimpijskich bogów.

Służba znikła równie bezszelestnie, jak się pojawiła. Niewiadomo skąd zabrzmiały dźwięki harf i lutni. Teraz już nie udało mi się ukryć zdumienia.

– Minstreli trzymam pod podłogą – wyjaśnił de Bragueporte, wyłuskując ze skorupy odwłok homara. Byłem mu serdecznie wdzięczny za to, że pierwszy sięgnął po morskiego stwora i zademonstrował mi, jak się go je. – Tę część zamku projektował zdolny, młody architekt znający się na akustyce. Połączenie jadalni z salą muzyków funkcjonuje tak, że możemy tu słyszeć ich grę i śpiew, ale żadne nasze słowo do nich nie dociera. Dokładnie to sprawdzałem. Sporo ten projekt kosztował, ale nie żałuję. Widzi pan, nie lubię, kiedy rozmowom przy stole przysłuchują się osoby niepowołane.

Srebrny szpikulec, którego należało używać przy jedzeniu homara, ześlizgnął się ze szczypców opornego skorupiaka i trafił w grzbiet mojej dłoni. A tak uważałem, żeby posługiwać się tym narzędziem na wzór mojego gospodarza. Jak najdyskretniej owinąłem rękę serwetką. Niestety od razu zabarwiła się na czerwono, moje policzki chyba też. Masz ci los. On pewnie ma zamiar prowadzić rozmowę na niebotycznie wysokim poziomie intelektualnym, a ja moje intelektualne możliwości wyczerpałem komentując wystrój sali.

Jednak nie. Zadawał mi pytania, na które bez trudności mogłem odpowiadać. Rozmawialiśmy o Anglii, o relacjach ze Szkocją, i – nieco bardziej intelektualnie – o wierzeniach i mentalności Skandynawów. Minęły chyba ze dwie godziny, zanim zapytał mnie o cel mojej podróży. Drugiego tak doskonale wychowanego człowieka nawet i z dziesiątkami świec nie dałoby się znaleźć.

– Montpellier? – spytał. – Nie, nie powinien pan teraz wybierać się w te strony. Na południu od kilku tygodni panuje zaraza. Trzeba odczekać przynajmniej do pierwszych przymrozków. Nie wiem, na czym to polega, ale po nastaniu mrozu powietrze się oczyszcza. Niechże pan u mnie zostanie, co znaczy miesiąc albo dwa przy tak dalekiej podróży? Pańskiej służbie jutro wyśle pan polecenia, moi ludzie ich odnajdą.

Skinąłem głową. Mocno mi ciążyła, chociaż niewiele wypiłem. Podróż, szaleńcza galopada przez puszczę, ta dziwna uczta... Tantal na fresku szczerzył zęby w szyderczym grymasie... Aleksander znów klasnął w dłonie. Nie bardzo wiem, co się potem działo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz