środa, 11 czerwca 2014

Legenda o Chciwym Albanie, odcinek z 11/06/2014

***
Szkocja

Wbrew przechwałkom Iana podróż do Szkocji upłynęła bez przygód. Moim walecznym towarzyszom jakoś nie nadarzyła się okazja do walk z rozbójnikami ani do ratowania zaklętych księżniczek.
Im dalej posuwaliśmy się na północ, tym mniej napotykaliśmy ludzkich sadyb. Aż pewnego popołudnia na widnokręgu zarysowały się szare mury zamczyska. Do stóp wzgórza, na którym zostało zbudowane, tuliło się kilkanaście rozpadających się chałup.

– Bieda z nędzą – stwierdził Ian, kiedy przejeżdżaliśmy przez tę mizerną osadę. – Niemało tu będziesz miał do zrobienia, Arvid, bo przecież nie można pozwalać, żeby poddani żyli w takich warunkach.

Sięgnął do sakiewki i wielkopańskim gestem rozrzucił garść monet między półnagie, brudne dzieciaki, które wyległy na drogę i wytrzeszczały na nas oczy.

W zamku zastaliśmy tylko zarządcę, który też wytrzeszczył oczy.
– Ja, szlachetni panowie, niczego nie pojmuję – mówił łamaną angielszczyzną. – Po śmierci starego pana ksiądz mówił, że majątek przejmie siostrzeniec sir Wilfrida, panicz Arvid MacCoulough z Francji. Ale jakoś przed świętym Marcinem przyjechał pan Cedrik Loghan, ten z Czarnego Ostrowu, i jeszcze kilku panów, i nawet opat z Inverness. I powiedzieli, że panicz Arvid utonął po drodze z Francji...

– Przecież widzisz, że żyję, człowieku! – wykrzyknąłem. – Wypadłem za burtę, to prawda, ale dopłynąłem do brzegu!
– Widzę panicza, ale co ja tam wiem? Wierność zaprzysiągłem panu Cedrikowi, bo sam opat powiedział, że teraz on jest spadkobiercą sir Wilfrida.
– No to prowadź nas do sir Cedrika, dobry człowieku – powiedział Ian z lekką niecierpliwością w głosie.
– Sir Cedrik latem mieszka na Czarnym Ostrowie – tłumaczył sługa. – Pięć mil stąd, na wschód. Nad samym morzem.

Daliśmy odpocząć koniom i po jakiejś godzinie ruszyliśmy na wschód. Mój niepokój zaczął się wzmagać.

– Ależ strategicznie świetne położenie! Jeszcze lepsze niż w Sleighstone – zauważył z uznaniem Ian, kiedy zbliżyliśmy się do czarnych murów zamku. Był niewielki, ale mury i baszty sięgały wysoko w niebo. Forteca zajmowała całą kamienistą wysepkę, połączoną z lądem tylko wąskim pasemkiem ziemi, po którym trzeba było jechać gęsiego. Trudno było stwierdzić, czy to połączenie naturalne, czy specjalnie usypana grobla. Raczej to pierwsze, bo ze względów strategicznych chyba by grobli nie usypano, zbudowano by zamiast niej most zwodzony.

Otworzono nam bramę. Służący w barwach MacCouloughów, niebieskich z purpurą, poprowadził nas przez sień, a potem w górę, po krętych schodach. Znaleźliśmy się w półokrągłej sali. Ze wszystkich okien roztaczał się widok na morze.

– Patrzcie, prawdziwe szkło we wszystkich oknach! I ostrołuki, prawie od podłogi, naprawdę nowoczesna architektura – Ian ze znawstwem rozglądał się po komnacie.

Przeciwległe drzwi otwarły się i wkroczył przysadzisty, łysawy mężczyzna w średnim wieku. Nie sam. W asyście sześciu uzbrojonych po zęby strażników.

Zaczęło mi się robić jeszcze bardziej nieprzyjemnie, ale ukłoniłem się grzecznie, przedstawiłem się, wymieniłem nazwiska moich towarzyszy i przystąpiłem do wyjaśniania, w jakiej sprawie przybywam.
Sir Cedrik wysłuchał mnie cierpliwie, ale nie zaproponował, abyśmy usiedli.

– Ach, tak – stwierdził po chwili milczenia, nie nawiązując do moich wywodów o spadku i powiódł wzrokiem po twarzach moich towarzyszy. – Baron Northbridge, po kądzieli z MacAlisterów, prawda? Znałem pana matkę. I sir Ian Sleighstone, o ile się nie mylę, syn lorda Artura?

Ian i Richard potwierdzili skinieniem głów.
– Panów o żadne niecne zamiary nie podejrzewam – podjął Cedrik. – Bezczelny oszust wprowadził panów w błąd, panowie są jeszcze bardzo młodzi i wskutek tego łatwowierni. Proszę was tylko o opuszczenie mojej posiadłości. Ten uzurpator natomiast poczeka na wymierzenie sprawiedliwości w moim lochu – skinął na strażników.

Zakotłowało się. Instynkt kazał mi ukryć się w mgnieniu oka za plecami Iana i Richarda i dla pozoru wymachiwać mieczem. A inne miecze migały z zaskakującą szybkością. Te, które zetknęły się z orężem Richarda, wylatywały nagle w powietrze i padały z brzękiem na posadzkę. Mimo zamętu dostrzegłem, że Cedrik podniósł do ust srebrny gwizdek. Otworzyły się drzwi z obu stron komnaty...

Ktoś mocno pociągnął mnie za rękę.

Zaraz potem jakimś cudem znalazłem się we wnęce jednego z okien, które Ian podziwiał przed kilkunastoma minutami. Teraz te minuty zdawały się wiecznością.

– Skaczemy – dotarło do mnie. Usłyszałem brzęk szkła. Ktoś w dalszym ciągu trzymał mnie za rękę. Nagle świat przestał istnieć.

***
Wynurzyłem się, plując słoną wodą. W niewielkiej odległości od mnie wychylały się z fal głowy moich towarzyszy.
– Jednak bez kąpieli morskiej się nie obeszło, diabli by to wzięli – zawołał Ian. – Szczęście, że morze dziś spokojne.
– I że jest lato – uzupełnił pogodnie Richard. – Całkiem ciepło w tej wodzie.
– Płyńmy pod wodą, ile się da – zarządził Ian. – Za tamtymi skałami można spróbować wyjść na brzeg, stamtąd nie będzie nas widać.

Zanurkował, a ja niechętnie poszedłem za jego przykładem.
Wygramoliliśmy się na brzeg przy ujściu niewielkiej rzeczki.

– Słodką wodę też mamy, lepiej być nie może – ucieszył się Richard. Rozpiął pas i zaczął troskliwie płukać w rzeczułce miecz. Ian przyklęknął obok niego i też opłukiwał swój rynsztunek.
– Łuk mi się nie powinien rozeschnąć, był dobrze natłuszczony – stwierdził, wycierając trawą swoje ukochane narzędzie walki.
Patrzyłem na tę scenę z niepomiernym zdziwieniem. Mój krótki mieczyk spoczywał na morskim dnie. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem starając się wypłynąć na powierzchnię, było uwolnienie się od ciążącego mi żelastwa.
– Jakim sposobem wy tego wszystkiego nie pogubiliście? – spytałem z mimowolnym podziwem.
– Kwestia wprawy. Komendant nam dawał dobrą szkołę. Skoki do wody w pełnym uzbrojeniu też były – wyjaśnił Ian, troskliwie opłukując kołczan i strzały.
– Oj, były... – Richard parsknął śmiechem i odezwał się doskonałą imitacją tubalnego głosu sir Reginalda z Yorku:
– Jak głowy pogubicie, żółtodzioby, to dużej straty nie będzie! Ale broni macie pilnować jak ja... jak tych rodowych klejnotów, których na ogół używacie do myślenia!
– Więc się nauczyliśmy pilnować broni – dodał wesoło Ian. – No, na razie wszystko dobrze poszło. Myślę, Arvid, że twój kuzynek nas szukać nie będzie. Ja bym tego na jego miejscu nie robił. Za dużo zachodu, a pożytek żaden. Miłego masz krewniaka, nie ma co!
– Nie martw się, Arvid, przecież ta sprawa się wyjaśni – pocieszał mnie Richard. – Napiszesz do Francji, paru krewnych przyjedzie potwierdzić twoją tożsamość i wszystko będzie w porządku. Trochę to potrwa, ale w Yorku nikt ci dachu nad głową ani jedzenia nie pożałuje.
– W Sleighstone też nie – dodał wielkodusznie Ian. – Odzyskasz, co twoje, a na starość będziesz o dzisiejszej przygodzie wnukom opowiadał. Ale to była heca, co? Z takiej wysokości jeszcze nie skakałem! I, wyobraźcie sobie, po tych majakach przy szkarlatynie czułem niechęć do morza, a teraz mi przeszła, jak ręką odjął! Jedyny minus naszego położenia to to, że krzesiwo i hubka są nie do użytku.
– To nie taki wielki kłopot, bo tu podobno drapieżników większych od lisów nie ma – Richard jak zwykle wykazywał się znajomością fauny oraz optymizmem. – Ale fakt, że przydałoby się łachy wysuszyć.

Zaproponowałem, abyśmy wdrapali się na skalne zbocze i rozejrzeli po okolicy. Może zobaczymy jakąś ludzką siedzibę, gdzie moglibyśmy się ogrzać, wysuszyć i przenocować?

Wprowadziliśmy w życie mój plan. Wspinaczka w przesiąkniętych morską wodą ubraniach szła dość mozolnie. Kiedy dotarliśmy do szczytu urwiska, było już ciemno. Ale mrok rozjaśniało płonące u podnóża skały ognisko. Rozświetlało piaszczyste wybrzeże niewielkiej zatoczki. Przy ogniu siedziało kilka skulonych postaci. Jedna z nich obracała rożen z pieczenią. Na piasku rozrzucone były jakieś przedmioty, niemożliwe do rozpoznania z tej odległości.

– Pięciu ich jest – ocenił Ian. – Gdyby nas gościnnie nie przyjęli, to sobie poradzimy.
– Poradzimy, bo to jakieś nieduże pokurcze – zawyrokował Richard. Podał mi sztylet.
– Bierz, to lepsze niż nic. Ale na wszelki wypadek trzymaj się za nami. My mamy miecze.

Zejście tą stroną urwiska nie było zbyt trudne.

– Hej! – zawołał Ian, kiedy uznał, że staliśmy się widoczni dla nieznajomych. – Witajcie! Nie przychodzimy w złych zamiarach. Chcielibyśmy tylko się ogrzać...

Urwał i szturchnął łokciem Richarda. Powiodłem wzrokiem za ich spojrzeniami.
Przedmiotami leżącymi na piasku była ludzka głowa i rozpłatany, częściowo wypatroszony tułów. Na rożnie skwierczały kawałki kończyn martwego nieszczęśnika.

– Ogrzać się? – wybełkotał niewyraźnie ten, który dotąd obracał rożen. Teraz wstał i ważył w rękach pokaźny topór. – Można, można – zarechotał i wskazał na potworną pieczeń.

Zdążyłem zauważyć, że Ian i Richard błyskawicznie porozumieli się wzrokiem, a potem na dłuższy czas straciłem orientację. Widziałem błyski stali i płomieni, słyszałem szczęk broni, jakieś wycia i rzężenia, dobiegło mnie skwierczenie tłuszczu i kolejny nieludzki ryk. Na chwilę zamknąłem oczy, kurczowo ściskając w garści sztylet. Kiedy je otworzyłem, dwie postacie o skołtunionych brodach i włosach leżały nieruchomo na pociemniałym od krwi piasku, Ian właśnie zadawał ostateczne pchnięcie trzeciej, a Richard zgrabnie odpierał ciosy czwartej, uzbrojonej w długi oszczep. Gdzie była piąta?

Wyskoczyła spod skalnego nawisu długim susem, jak wilk, i zawisła na plecach Richarda. Na chwilę stracił równowagę, ale Ian rzucił się na jego przeciwnika, tego z oszczepem. Zaskoczony dzikus cofał się, aż trafił stopą w płomienie. Ryknął z bólu i zachwiał się, a Ian dopadł go jednym skokiem i szybkim cięciem miecza rozpłatał mu gardło. Richard nadal nie mógł się uwolnić od wiszącego na jego karku napastnika. Odważyłem się wreszcie na działanie. Podbiegłem i z całej siły wbiłem kudłatemu stworowi sztylet w plecy. Uwolniony Richard przez dłuższą chwilę krztusił się i nie mógł złapać oddechu.

– Dzięki – wydusił wreszcie. – Co za bydlę, skoczyło mi na kark jak żbik...

Przyglądaliśmy się nieruchomym ciałom. Miały nieproporcjonalnie długie ręce, krótkie nogi i głowy, czy raczej łby o niskich, ukośnych czołach i wysuniętych do przodu szczękach.

– Kobieta – powiedział nagle ze zgrozą Richard, wskazując na to z pięciorga potworów, które zabił cios mojego sztyletu.
– To nie byli ludzie – odezwał się Ian. – Nie zabiłeś kobiety, tylko wściekłą wilczycę; tak należy o tym myśleć, Arvid – zwrócił się do mnie. – Chodźmy stąd. Tego nieszczęśnika może należałoby pochować – wskazał na martwą głowę i niedojedzone szczątki – ale nie ma jak. Cóż, kruki się jutro nimi zajmą. Weźmy tylko trochę płonących gałęzi, żebyśmy mogli gdzie indziej rozpalić ognisko.

Obaj z Ianem zaopatrzyliśmy się w prowizoryczne pochodnie. Richard nie ruszał się z miejsca.
– Ugryzła mnie – wyrzekł powoli, przesuwając ręką po karku.
Podszedłem do niego i oświetliłem pochodnią sinoczerwone ślady zębów na jego szyi. Nie były głębokie, ale w paru miejscach skóra była przebita i sączyły się z niej cieniutkie niteczki krwi.
– Musisz to przemyć, natychmiast! – Ian rozglądał się rozpaczliwie, aż wypatrzył drobną strużkę wody spływającą po jednej ze skał. Pociągnął ku niej Richarda i zaczął śpiesznie obmywać skaleczenia.
– To się na nic nie zda – rzekł z rezygnacją Richard. – Jeżeli to były wilkołaki, to nawet  woda święcona by nie pomogła. Ian... w razie czego... mogę na ciebie liczyć?
– Jasne – odparł Ian bardzo cicho.
– To uważaj na mnie.

Zanim zdążyłem zrozumieć, o co im chodzi, wzdrygnąłem się nagle, bo w zaroślach pod skalną ścianą coś się poruszyło. Wynurzyło się z nich stworzenie nieco większe od lisa, uniosło się nagle na tylne nogi i popędziło przed siebie szybko jak wiatr. Znikło między skalnymi załomami.

Ian i Richard bez słowa ruszyli w pogoń. Usiłowałem dotrzymać im kroku, chociaż stopy ślizgały mi się na wilgotnych kamieniach.

– Tutaj – szepnął Ian, wskazując na szczelinę między potężnymi złomami. Była tak wąska, że z trudem się przez nią przecisnął. Richard poszedł za jego przykładem.

Po co oni się tam pchają, pomyślałem z irytacją. Przecież najrozsądniej byłoby wziąć nogi za pas i opuścić to upiorne miejsce. Ale nie chciałem zostać sam.
Pobiegłem za nimi przez wąski podziemny korytarz, którego podłoże to wznosiło się stromo, to opadało, to znów gwałtownie skręcało. Na kolejnym zakręcie potknąłem się i omal nie upadłem. Usłyszałem głośny, metaliczny brzęk. Odzyskałem równowagę i zniżyłem pochodnię.
Rzecz, o którą się potknąłem, okazała się ludzką czaszką o wyszczerzonych w trupim uśmiechu, krzywych, żółtawych zębach. Dźwięk pochodził stąd, że uderzyła o krawędź wielkiej srebrnej misy. Na niej piętrzyły się inne naczynia, srebrne i złote, niektóre lśniące drogimi kamieniami: talerze, kielichy i dzbany. Obok błyszczały bezładnie rozsypane monety. Odbity od nich płomień pochodni oświetlił stos ludzkich kości we wgłębieniu skalnej ściany.
Znajdowałem się zatem w makabrycznym Sezamie, w którym nikt nie chciałby spędzić nawet jednej nocy, o tysiącu nie wspominając.
Zabrać, co się da unieść, i uciekać stąd – przemknęło mi przez głowę, ale w tej samej chwili zza zakrętu korytarza dobiegło wołanie Iana.

– Arvid, nic ci się nie stało? – spytał, idąc mi naprzeciw. Ignorował widok skarbów. – Chodź, znaleźliśmy to stworzenie...
Poszedłem za nim. Wąskie przejście rozszerzało się w dość obszerną grotę. Pod jej ścianami piętrzyły się kolejne stosy złota i srebre, jakieś skrzynie, beczki, bale na wpół zbutwiałych, ale kiedyś zapewne drogich materiałów... i ludzkie kości. Pod jedną z okutych skrzyń kulił się drobny, ciemny kształt, a przed nim siedział przykucnięty Richard. Wysuwał w kierunku stworzenia otwarte dłonie. Na odgłos naszych kroków bardzo powoli odwrócił głowę.

– Nie podchodźcie. Mnie już i tak nic nie zaszkodzi – odezwał się cicho i ponownie zwrócił głowę w stronę stworzenia.
Ian przytrzymał mnie za ramię i zmusił do ukrycia się za załomem skały. Zdążyłem jednak przyjrzeć się tej dziwnej istocie.
Była mniej więcej wzrostu sześcioletniego dziecka, bardzo chuda, o pokrytych szramami i siniakami cienkich ramionach. Na szkieletowatym ciałku wisiały strzępy tkaniny przetykanej złotą nitką. Sylwetka sprawiała wrażenie nie całkiem człowieczej, jeszcze mniej ludzkiej od postaci dorosłych ludożerców: niezmiernie długie ręce, pokrzywione plecy. Spod splątanych szarych włosów wyglądało coś pośredniego między ludzką twarzą a zwierzęcym pyskiem. Całość przypominała trochę pawiana, którego widziałem niegdyś w paryskiej menażerii.
– Co ten Richard wyprawia?! Dlaczego tego... czegoś nie zabił? – szepnąłem.
– Ciiicho... On świetnie sobie umie radzić ze... zwierzętami – odpowiedział Ian również szeptem i, jak mi się wydało, bez większego przekonania.

Nogi zaczęły mi drętwieć, a scena przed moimi oczami nadal się nie zmieniała. Jednym urozmaiceniem było to, że Richard zaczął przemawiać do potworka przytłumionym, przeciągłym głosem. Powtarzał: „Dooobrze... wiiidzisz... nic ci nie zroobię, nic... doobrze...”

Przestępowałem z nogi na nogę ze zniecierpliwienia, ale kiedy próbowałem się odezwać do Iana, on natychmiast dawał mi zdecydowany znak, abym zachował ciszę.

Odrażający stwór nagle powoli wysunął rękę – czy raczej łapę, chudą, szponiastą, podobną do ptasiego odnóża – dotknął nią dłoni Richarda i natychmiast ją cofnął.

„Doobrze... nooo wiiidzisz...” – recytował Richard, odrobinę głośniej, a jednocześnie weselej.

Potworek ponownie trącił jego rękę, a potem wydał dziwaczny pisk, przypominający krzyk jastrzębia. Odpowiedział mu ohydny klekot kości.
Spod stosu żeber, kręgów i piszczeli, piętrzącego się obok okutej skrzyni, wyczołgał się kształt mniejszy od poprzedniego. Stanął na czworakach i chwiejnym, niepewnym krokiem zbliżył się do większego potworka, a ten otoczył go swoim przednim odnóżem.

Zniżyłem pochodnię, zanim Ian zdążył mnie powstrzymać. Jej blask odbił się w oczach zwierzęcia – czy też nie-zwierzęcia – ale go nie przestraszył. To stworzenie przypominało bardziej trzyletnie dziecko niż zwierzę, ale głowę miało nieproporcjonalnie wielką i guzowatą. Zwróciło twarz w kierunku pochodni, ale nie przymknęło oczu. Blask płomieni ślizgał się po ich mętnej, mlecznoniebieskiej powierzchni.
– Ślepe – szepnął Ian.

Richard nie przerywał swoich monotonnych zaklęć, choć teraz znów ciszej je wymawiał.
– Doobrze... jaaka doobra dziewczynka... taak... zawołała braciszka, doobrze... Nic wam złego nie zrobię, Richie nic wam nie zrobi...

Mniejsze stworzenie okazało się bardziej rezolutne – mimo ślepoty, a może właśnie dzięki niej? Podpełzło do nogi Richarda i zaczęło obmacywać jego but. Natrafiło na ostrogi i zaczęło przesuwać po nich dłonią – czy łapą – z wyraźnym zainteresowaniem. Richard powoli wyciągnął rękę i pogładził guzowatą łepetynę. Stworek nie tylko nie uciekł, ale na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu. Podobny grymas zawitał na wargach jego siostry.
– No i po strachu – stwierdził Richard. – Doobrze... Teraz idźcie spać, a rano damy wam coś dobrego do zjedzenia.

Nie sądziłem, aby te istoty rozumiały ludzki język, ale Richard sobie tylko wiadomym sposobem nakłonił je do ułożenia się na barłogu ze szmat, które niegdyś musiały być drogimi tkaninami.

Rozpaliliśmy ognisko przy wejściu do groty, uważając na to, aby nie było widoczne od strony morza. Nie chcieliśmy, aby jego blask zmylił kolejnych żeglarzy.
– Wy śpijcie, ja posiedzę na straży. I tak nie zasnę – zadeklarował Richard.
– Ja też nie – rzucił ponuro Ian.

Mnie natomiast oczy zaczęły się kleić. Kiedy się obudziłem, było już jasno.
– Widzisz, nic się nie stało. Nie zmieniłeś się w wilkołaka – dobiegł mnie szept Iana.
– Bo takie przemiany następują przy pełni księżyca. Do pełni jeszcze tydzień.
– Trzeba tu poczekać. Może to wcale nie wilkołaki, tylko zdegenerowane potomstwo tego Albana... pamiętasz, sam tak sugerowałeś, kiedy opowiadałeś tę historię.
– Oby tak było. Między ludzi nie można iść, póki się rzecz nie wyjaśni. Ian... gdyby jednak... na pewno będziesz w stanie mnie nie zawieść?
– Będę. Nie martw się.
– Ian... jak myślisz, co się dzieje z duszą wilkołaka?
– Jeżeli ktoś się zamienia w wilkołaka nie z własnej winy, to przecież Pan Bóg musi sądzić jego duszę na podstawie tego, jak żył przed przemianą. Inaczej by nie było sprawiedliwie – zawyrokował zdecydowanie Ian. – Mówię ci, nie martw się, Richie.

Po chwili przestałem udawać, że śpię. Otworzyłem oczy. Moi towarzysze zajęci byli doprowadzaniem do porządku swojego bojowego rynsztunku w sposób bardziej troskliwy i szczegółowy niż poprzedniego dnia. Poinformowali mnie o swojej decyzji. Co prawda już ją znałem, ale dopiero teraz w pełni uświadomiłem sobie, jak była szaleńcza.

Wybuchnąłem:
– Więc waszym zdaniem mamy tu tkwić przez tydzień, karmiąc te... te potworki i czekając na to, czy Richard zamieni się w wilkołaka, czy nie?!
– Tak. Taki jest plan – Richard nie przestawał polerować miecza.
– Dlaczego nie chcecie pójść stąd i szukać pomocy u jakiegoś księdza czy medyka?
– Bo do najbliższej osady, pomijając Culloden i Czarny Ostrów – tam przecież iść nie możemy – są przynajmniej dwa dni drogi, może trzy, i wątpliwe, żebyśmy w jakiejś zabitej dechami wioszczynie znaleźli pomoc. A do Inverness drogą lądową będzie z pięć dni – powiedział Ian, jakby to coś wyjaśniało.
– Gdybyśmy tych malców zostawili samych, to umarliby z głodu. A zabierać ich między ludzi nie możemy, póki nie ma pewności co do tego, czy są wilkołakami, czy nie – dodał Richard. – Rozdzielać się z Ianem też nie możemy, bo on musi czuwać nade mną na wypadek, gdybym się przemienił. Kto wie, może to się niekoniecznie musi stać dokładnie przy pełni księżyca.
– Oszaleliście? Czemu tych potworków nie zabić? Przecież mogą nas pogryźć!
– Jakby miały pogryźć, to już by pogryzły – rzucił beztrosko Ian. – Richie nawet wilkołaki potrafi oswoić. Nie wiadomo, czy to wbrew pozorom nie są ludzkie dzieci. Zdegenerowane, zniekształcone, ale jednak w jakimś stopniu ludzkie. Zabijania dzieci na sumienie nie wezmę.
– Pięknie – skomentowałem z przekąsem. – Dalszy plan jest taki, że jeżeli Richard zmieni się w wilkołaka, czy coś podobnego, to ty go zabijesz, Ian? I to będziesz mógł wziąć na sumienie?!
– Zgadza się – Ian uważnie segregował strzały i od czasu do czasu dmuchał w piórka brzechw.
– Wy... wy jesteście chyba bardziej opętani, niż ci kanibale! – wykrzyknąłem.
– Każdy ma prawo do własnej opinii – odezwał się uprzejmym tonem Richard.
– Otóż to – uzupełnił Ian. – A jeżeli ci nasze towarzystwo przestało odpowiadać, to przecież nikt cię tu siłą nie zatrzymuje. Możesz sobie iść, Arvid, dokąd cię oczy i nogi poniosą. Słuchaj, Richie – dodał – jeżeli ja wyglądam tak, jak ty, to obaj niewiele się różnimy od wilkołaków. Trzeba się doprowadzić do porządku. W tej rzeczce można się umyć i przynajmniej z grubsza wypłukać łachy. Sztywne są i od morskiej soli, i od krwi.
– Racja, o druhu serdeczny! Wilkołaki wilkołakami, a o czystość trzeba dbać.

Ian klepnął Richarda po ramieniu i oddalili się w takt nuconej przez Iana śpiewki. To była ta idiotyczna ballada, którą na początku naszej znajomości układali w lazarecie.

Sir Ian kroczy na mszę poranną,
Przedtem posilił się kaszą manną:
Stanął w kościele, w piersi się bije,
Czuje, że długo już nie pożyje!
Lico mu blednie, sił mu ubywa –
– O kaszo manna, kaszo straszliwa!

Mimo woli wsłuchiwałem się w tę głupią piosenkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz