wtorek, 31 maja 2011

Odcinek 34: Jak to z ogórkami było

– Pawełek bardzo się rozczarował – opowiadał Edzio. – Musimy mu jakąś prawdziwą przyjemność wymyślić na Dzień Dziecka jako rekompensatę. Wyobraźcie sobie, dojeżdżamy do plantacji ogórków, a tam na bramie wielki napis, że zamknięta do odwołania, bo ogórki skażone. A miały być ekologiczne, Richard nam polecał.

– Ja myślałem, że tylko na ziemi to skażenie – usprawiedliwił się Richard.
– Widocznie tym razem u nas się zaczęło – westchnął święty Edgar. – Czasem tak jest. Jako w niebie, tak i na ziemi...
– Znaczy, z chmury się to wzięło? Tej radioaktywnej czy tej wulkanicznej?
– Ja tu podejrzewam czyjąś celową ingerencję – powiedział święty Edgar.

– Co tak na mnie patrzysz? – obruszył się biskup Roland. – Ogórki bym zatruwał? Przecież lubię chłodnik i mizerię. W dodatku pomidory podobno też skażone, Krwawą Mary strach zamawiać. Na własną szkodę bym nie działał. Panie Stasiu, whisky poproszę, na co mi przyszło.

– To kto to zrobił? – zastanawiał się Ian. – Żyd?
– Żyd to by Kiciusiowi zatruł śmietanę. Do żółwia nic nie ma.
– Panie Stasiu, od kogo pan śmietanę kupuje? – zaniepokoił się Bazil.
– Pan się nie martwi, panie Bazil, śmietana wyłącznie od chrześcijańskich krów, pierwszy sort. Od Żyda z Łodzi śmietanę bym kupował?

– Jak nie Żyd, to może feministki te ogórki zatruły? – odezwał się porucznik Jean.
– A dlaczego feministki by miały coś mieć przeciw ogórkom?
– Kto je wie. Tyle przeciw wszystkiemu mają – westchnął Ian.
– Niemożliwe – stwierdził autorytatywnie Richard. – One sobie regularnie robią maseczki z ogórków. Jakby robiły z zatrutych, to pryszczy by dostały.
– Z ogórków? – zainteresował się Bazil. – To maseczka z ogórków jest dobra?
– Ale nie z zatrutych. Z awokado właściwie też nie jest gorsza, na twoją cerę może nawet lepsza – wypowiedział się ze znajomością rzeczy Richard. – Rozgniatasz widelcem miąższ ze świeżego awokado, dodajesz parę kropelek cytryny...
– A skąd ty to wszystko wiesz? – spytał podejrzliwie Ian.

– Prawdziwy mężczyzna powinien być zadbany, niezależnie od orientacji – odparł Richard.
– Ty się, Rysiek, znasz. Nawijasz jak kreator na onecie – powiedział z uznaniem Bazil.
 – Jaki kreator, jaki onet, nie bluźnij, Stwórca jest jeden – obruszył się Richard.
– Spoko, mów o tych maseczkach, ja nic złego nie miałem na myśli.

– Na poprawienie ukrwienia świetna jest maseczka ze świeżych poziomek, bo to od razu i peeling – kontynuował udobruchany Richard. – Aha, a propos poziomek: słynny biolog i ekolog Gerald Durrel miał za młodu żółwia imieniem Achilles, który przepadał za poziomkami. Próbowaliście dawać Pawełkowi poziomki?

– Zdaje się, że poziomki w południowej części ogródka już dojrzewają – ucieszył się Aslak. – Możemy sobie trochę nazbierać, panie Stasiu?
– A zbierajcie sobie panowie na zdrowie, ile wam potrzeba – pan Stasio postawił na bufecie parę zgrabnych kobiałeczek. – Bo już słuchać tych głupstw nie sposób – szepnął dyskretnie do orła.

Niecałą godzinę później do tawerny zajrzał hrabia Filip.

– W imię Szefa! – krzyknął. – Co im się stało? Dżuma, ospa, czy zatrutych ogórków się najedli? Edgar, dlaczego ich nie uzdrawiasz?
– Spokojnie, Flilipku. Maseczki sobie zrobili – uśmiechnął się święty. – Zjesz poziomek ze śmietaną?
– Maseczki? Maski Śmierci Szkarłatnej! – warknął hrabia. – Nie skażone te poziomki?
– Gdzie tam, patrz, jak je żółw je. Kiciuś woli samą śmietankę. Chłopaki, dwadzieścia minut minęło, możecie zmywać.
– Ale najpierw zetrzeć serwetkami, bo mi umywalki panowie tymi farfoclami pozapychacie – dodał z irytacją pan Stasio.

Zza drzwi z napisem „Gentelmen” wyłonił się wkrótce korowód dżentelmenów o bardzo świeżych i zarumienionych policzkach.

– Ty sobie, Ian, salony piękności urządzasz, zamiast dzieci pilnować – zagrzmiał hrabia Filip. – Wchodzić, wchodzić! Sami ojcu powiedzcie, coście narobili.

W drzwiach tawerny stłoczyła się gromadka przeuroczych jasnowłosych aniołeczków.

– Niech już wujek lepiej powie – odezwał się najmniejszy. – Wujek jest dyplomatą.

– Usłyszeli od pani Słowackiej, że dobre są ogórki z miodem. Że to staropolski przysmak. To wpadli na pomysł, że jak z miodem dobre, to z Coca Colą na pewno jeszcze lepsze. Te pistolety na wodę, coście im z Ryśkiem kupili w akwaparku, napełnili Colą i dawaj opryskiwać plantacje. To już wam więcej nie muszę tłumaczyć.

– Bakterie Coli – pokiwał głową święty Edgar. – Trudno, idę na ziemię uzdrawiać. Coście mi roboty przysporzyli, szczeniaki zatracone. Jak wrócę, to kropidłem przyleję.

– Niech nam lepiej wujek Richie przyleje – zaproponował jeden z wyższych aniołeczków. – Najpierw na miecze, a poten na kopie, z koni, co, wujku? Wuujkuu?

– Tylko mi koni nie wprowadzać na ten czerwony dywanik, co przed stajnią się suszy – powiedział z rezygnacją pan Staszek. – Dosyć go zapaskudziliście, jak się bawiliście w Czarnego Luda.

sobota, 28 maja 2011

Odcinek 33: Weekend przed Dniem Dziecka

– Ja bym wolał, żebyś mojego kota nie wysyłał na takie piekielne ekspedycje – powiedział Bazil do biskupa stawiając przed lekko usmolonym Kiciusiem spodeczek ze śmietanką.

Nic lepszego bowiem, dziatki,
Niż kot pięknie wychowany,
Taki, jak go tu widzicie,
Nad miseczką od śmietany” – zacytował z dumą.

– Bazil cytuje poezję, rzeczywiście chyba koniec świata się zbliża – zauważył hrabia Filip.

– A właśnie, że nie, bo Kiciuś spisał się na szóstkę z plusem – stwiedził biskup. – Mądry kot, Behemot powinien mieć na imię. Tak nastraszył tego Żyda z myszką, że od razu wysmarował raport, w którym wykręca się trudnościami obiektywnymi i metafizycznymi oraz nową interpretacją kalendarza Majów. Czyli będzie, jak było. Przesuną termin na przyszły rok, granty pójdą na nie wiadomo co, za pół roku będzie można na nowo składać podania.

– A co będzie z kurą? – zainteresował się porucznik.

– Nie słyszałeś, co na tym wideo mówili? Potrzymają do października na obserwacji, a potem wypuszczą.

– Jeden prorok mówił, że to w październiku będzie koniec świata – zauważył Bazil.

– Bzdury. Jedna kura Apokalipsy nie czyni. Mówię wam, że to jeszcze będzie się ciągnęło a ciągnęło. A w to, że kurę wypuszczą, to nie wierzę. Tak gadają dla pijaru, a naprawdę to utuczą i zarżną na rosół.

– Dobrze, że Richard nie słyszy – powiedział święty Edgar.

– A właśnie, gdzie on się podziewa? Iana też nie ma, Aslak z Edziem nie przyszli...

– Bo to weekend przed Dniem Dziecka – wyjaśnił święty. – Edzio i Aslak zabrali Pawełka na plantację ogórków. Oni tego żółwia kochają jak własne dziecko. Ian z Richardem wzięli dzieciaki do akwaparku i na biwak. Sam Ian przecież by z nimi zwariował.

– Yvette oczywiście baluje „Pod Brzoskwińką” – prychnął hrabia. – A Ryśka to sumienie ruszyło czy Yvette mu się znudziła? Chyba to drugie, bo oni przecież od ponad sześciuset lat ze sobą kręcą. Ja Iana nie rozumiem, przecież niemożliwe, żeby nie wiedział.

– Nie chce wiedzieć – westchnął święty Edgar. – Raz było tak: Ian pojechał na manewry rezerwistów. Richard nie, bo coś tam miał z łękotką. Ale mu ta łękotka nie we wszystkim przeszkadzała. Wraca Ian, zmachany, uszargany, chce się umyć, a w wannie Richard z Yvette. Wydawałoby się, sytuacja niedwuznaczna i klarowna. Tu już Richie nie mógł powiedzieć, że pracuje nad ilustracjami do „Quo vadis”, bo szkicownika do wanny nie zabrał.

Ale Ian mówi: „Znowu problemy z ciepłą wodą, że dla wszystkich na kąpiel nie starcza? Sprawdzę, czy bojler w porządku, może termostat nawalił” – i już chce iść po narzędzia. Richard mówi, że bojler OK, że to ze względów ekologicznych, bo wodę należy oszczędzać. Ale głupio mu trochę było, wylazł z wanny i powiada, że pójdzie do domu. Zgadnijcie, co Ian na to.

– He, he – zarechotał hrabia Filip. – „Richie, coś ty, gdzie ty będziesz chodził z mokrą głową, bez kolacji? Trzy dni się nie widzieliśmy, musimy pogadać, piwko wypić, pieczarki ekologiczne po drodze kupiłem, omlet ci usmażę...”

– Dokładnie – skinął głową święty Edgar. – Tyle że akurat kupił nie pieczarki, a pomidory. Ale omlet usmażył i całą noc przy piwie przegadali.

– Ten Rysiek to jednak kawał drania – stwierdził biskup Roland. – Jak on bez amnestii trafił do nieba?

– On jest po prostu niesłychanie uczynny i nie potrafi obojętnie przejść obok czyichś potrzeb – powiedział święty. – Zawsze taka z niego poczciwina była. Ian w gruncie rzeczy jest zadowolony. On woli przy piwku posiedzieć niż się gimnastykować po nocy. A Richie zawsze chętny do przysług. A to grządki skopie, a to pranie rozwiesi, psa wytresuje, żeby łapy wycierał o wycieraczkę zamiast leźć prosto z błota na kanapę... Papużki Antosia nauczył aportować, tyle że teraz sztućce kradną i biżuterię Yvette.

– No i on jeden sobie radzi z tymi piekielnymi bliźniakami – dodał hrabia Filip. – Jak ci się w niebie znaleźli, to dopiero zagadka.

– Może też szli księżyc kraść i zabłądzili. Jak ich widzę, to mi się kropidło w kieszeni otwiera – zgodził się święty.

– Elżunia też niezły numerek. Ledwie od ziemi odrosła, a już makijaże, tatuaże, piercingi, stringi...

– Skąd wiesz, że stringi?

– Bo widziałem, jak Rysiek pranie rozwieszał.

– Powiedzmy. A Hieronimek owszem, zdolny, czytać się sam nauczył, ale okazało się, że na „Dekameronie”, i to z jakimi ilustracjami...

– Antoś to czasem robi wrażenie, jakby miał Downa, a czasami, jakby ADHD. Jeden Edgarek w miarę normalny, ale takie ma urazy psychiczne przez pilnowanie młodszego rodzeństwa, że już teraz chce wstąpić do klasztoru.

– Ma chłopak rację – stwierdził biskup. – Jak się na tych gówniarzy patrzy, to człowiek Szefowi dziękuje, że jest duchownym.

– Albo gejem – dodał porucznik. – A pedofili to ja zupełnie nie rozumiem. Już prędzej sadystów.

– Ja też, Jeaneczku – szepnął  Bazil i rzucił tęskne spojrzenie na szpicrutę porucznika. 

piątek, 27 maja 2011

Odcinek 32: Podstępny starozakonny

– A coś ty taki skwaszony, Rolciu? – zatroszczył się Richard. – Nawet ptaszek kiwi ci się nie podoba... O co ci chodzi?

– O co chodzi? O Żyda z Łodzi! – parsknął biskup. – Nie bójmy się tego słowa. Edek nie boi się cytować, to i ja odpowiednie dam rzeczy słowo. I proszę mi tu nie wyskakiwać z polityczną poprawnością, że niby „nie masz Greczyna ani Żyda”. Bo są!!! I wszędzie ciągle brużdżą, wszystkich na swoją stronę przeciągają, i Piotrka, i Murzyna! Granta nam podstępem podiwanił ten... ten mimozowaty pomiot rabinacki! I nawet zemścić się nie ma jak, bo podania o amnestię nie złożył i u Lucyfera został!

– Czego było się spodziewać, Roleczku – westchnął święty Edgar. – Ze Stalinem zawsze się kumplował, „Jabłoczko” razem na każdej imprezie śpiewali.

– Bardzo księdza i jego ekscelencję biskupa przepraszam – odezwał się Aslak – ale ten starozakonny mimo wszystko w sprawach Apokalipsy ma lepsze kompetencje od nas. Może jednak uczciwie mu te granty przyznali.

– Choćby ta scena z bestią w „Balu w Operze” – poparł przyjaciela Edzio. – „Dzisiaj wielki bal w operze, wszelka...”

– Edziu, ja cię proszę, tylko nie to. To takie wulgarne – powiedział cichutko Aslak.

– Dobrze, złotko. To w takim razie: „Bukiety wiejskie, jak wiadomo, wiązane były wzwyż i stromo...”

– Dawaj dalej – ucieszył się Bazil.

– A ja wolę scenę śmierci porucznika Iłganowa – przerwał Richard. – To takie romantyczne. „Padł tam i mały oficerek; śmierć mu przypięła na mundurze zapiekłą karminową różę barwy pułkowych furażerek...”

– Nie!!! Nie!!! Bo to mi przypomina, co z Jeankiem się stało pod Olszynką Grochowską! Jeanuś, po co ci ta niepodległość była?!

– Spokój, spokój, nie płacz, Bazilku – włączył się święty Edgar. – Jeanek jest teraz cały, zdrowy i zbawiony. Zacytujmy lepiej ten fragment o pikniku.

– „Maczali w musztardzie kaszanki, blutwursty; jak zajadą w pełny słoik, to on zaraz pusty!” – wyrecytował porucznik.

– Ojej, Jeanku.... Że też ty tak wszystko z tych „Kwiatów polskich” pamiętasz...

– „Chrupali, chrustali chrząstkie korniszonki, a w kapuście skwarki były i kawał golonki!” – dołączył się entuzjastycznie Ian. – Panie Stasiu, poproszę goloneczkę z kapustką.

– Ty za bardzo sobie dogadzasz, Ian – skomentował święty. – Sporo ostatnio przytyłeś i z cholesterolem też jesteś na bakier.

–  Ja jestem mocno zbudowany, to rodzinne – obruszył się Ian.

– Hm, rodzinne... Popatrz na Jeanka, uwarunkowania genetyczne te same, a talia szczuplutka.

– To ty nie wiesz, że on nosi gorset pod mundurem? Bazil mu go co rano sznuruje i coraz trudniej mu to idzie, normalnie „Przeminęło z wiatrem”.

– Przeminęło z wiatrem? – Richard oderwał się od obserwacji manukury. – Bal? Czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca, Edgar? A wiecie, co się dzieje „Pod Brzoskwińką”? Pani Flora namówiła Yvette, a ona panią Słowacką, a pani Słowacka dyrektorkę ZOO, żeby im wieczorami tych chuliganów z MOJSZE dawali do resocjalizacji jako fordanserów.  

– A ja co wieczór dzieciaków sam pilnuję – powiedział z żalem Ian. – Ja jestem za równouprawnieniem, ale... Bliźniacy wymagają podwójnej opieki, a tu...

– Ten Żyd za tym ani chybi stoi – stwierdził ponuro biskup.

– Pewnie. „Patrzy na nie, krwisty, brwisty, pijący przy stoliku whisky” – odważnie zacytował Richard.

– Już my sobie z nim poradzimy. Nie dotrzyma deadline, moja w tym głowa, i Kiciusia – powiedział biskup.

Kiciuś miauknął ze zrozumieniem i przepadł w kominku.

– Żyd ma myszkę na policzku – wyjaśnił biskup i zapalił sztuczny ogień w ulubionym koktajlu.

czwartek, 26 maja 2011

Odcinek 31: Biała kura

– Wiecie, ja zaczynam mieć dość Murzyna, polityków i Europy – powiedział święty Edgar. – Nie uważacie, że powinniśmy spojrzeć na świat z szerszej perspektywy? Gdzie indziej też ciekawe rzeczy mogą się dziać, a my w tę Europę zapatrzyliśmy się jak nie przymierzając kura w gnat.
– Sroka – poprawił nieśmiało Aslak.
– Właśnie – poparł świętego Ian. – Chodźmy na punkt widokowy. Ja tam wolę naturalną panoramę od tych wszystkich laptopów i gugli.
Przyjaciele wpatrzyli się w wirującą w oddali niebieskozieloną kulkę. Od czasu do czasu ktoś cicho pstrykał palcami, żeby powiększyć obraz.
– Jest sensacja – przerwał milczenie Ian. – Szkoda, że Richarda jeszcze nie ma, podobałoby mu się. Na Nowej Zelandii wykluła się biała kura.
– A idź ty, co sensacyjnego jest w kurze? – oburzył się hrabia Filip.
– Jak nie sensacyjna, to po co się tam telewizja zjechała? Poza tym widziałeś kiedy, żeby kura się wykluła z jajka? Normalnie to się wykluwa kurczak.
– Hormony jakieś mu dali.
– Przed wykluciem?
– O in vitro nie słyszałeś?
– Przecież to grzech.
– O rany, Aslak, stosować pojęcie grzechu do kury...
– To nie kura zgrzeszyła, tylko ci, co jej dali hormony w jajku. To wbrew prawom natury, prawda, proszę księdza?
– Aslaczku, dobór kur do hodowli to niezupełnie to samo, co eugenika.
– Ja się z księdzem nie chcę sprzeczać, składałem śluby posłuszeństwa, ale niemniej jednak często się zaczyna od niby niewinnej ingerencji, a potem równia pochyła i Apokalipsa...
– Apokalipsa? – obudził się z drzemki biskup Roland. – Znowu komuś innemu dali granty? Już ja tego Piotrka...
– Spoko, Rolek, oni się o jakąś kurę na Nowej Zelandii kłócą.
– Kura? Na Nowej Zelandii? Może zniosła zmodyfikowane jajo? – biskup na dobre się obudził. – No to nas ktoś wykolegował, miał lepsze dojście w sprawie Apokalipsy niż my z Jaśkiem. Ja nawet wiem, kto. Ten... tego słowa nie użyję, bo nie chcę pójść do ZOO za anty... sami wiecie, jaki anty.
– Ja to anty... wezmę na siebie – odezwał się Edzio. – Ja mam dość tego, że mi się zabrania cytowania. Ja właśnie zacytuję. Zacytuję pana Julka, niech mnie do ZOO wsadzą!
I bohatersko zacytował, najpierw podając dane źródłowe:

Na insułach, za Japonami,
Kokosz-pstrokosz czubata, gdy jej
Sprowadzono kura z Indyiey,
Zniosła jaje z karakterami.
A pisało na onem jaju:
Panim + Echad + Eloim + Hubem,
I przyfrunął z kraju Nogajów
Gryphus -- skrzekot z czarnym Cherubem.
A siedziała na onem jaju
Kokosz-pstrokosz lat siedemdziesiąt
U pygmejów, w mieście Bombaju,
Dokąd drogi sto lat i miesiąc.
A ów Cherub miał złote szpony,
A ów Gryphus po chińsku świstał
(Jako pisze wielce uczony
Lycosthenes, naturalista).
Aż z onego jaja się wykluł
Kynocephal z ognistą szyją,
("U czarownic na konwetyklu
Przedni przysmak", pisze Delirio).

– Cześć, przepraszam, zagadałem się z bestią – zawołał Richard. – Widzieliście manukurę?
– Jak i on o tej kurze, to sytuacja jest bardzo poważna – stwierdził hrabia Filip.
– To nie kura, to ptaszek kiwi, zobaczcie, jaki śliczny – Richard pstryknął palcami. – Manukura to w języku tubylców „coś szczególnego” (czytelnik powinien pójść za przykładem Richarda i kliknąć na link).
– Ładne mi szczególne, że ktoś wziął w łapę za granty – warknął biskup.

środa, 25 maja 2011

Odcinek 30: Sposób na Murzyna

– Dziś chyba otworzymy knajpę – powiedział pan Staszek do orła. – Wczoraj nie było sensu, wszyscy i tak odsypiali imprezę.
– Żurek? – skrzeknął orzeł z nadzieją w głosie.
– Chłodnik – odparł pan Staszek.
– E – stwierdził orzeł i znów wsadził obie głowy pod skrzydła.
– Patrzcie go, jaki wybredny – powiedział pan Staszek. – Smok to się by cieszył, a temu chłodnik z rzodkiewką nie w smak. Dobra, żurek też zrobię. Bedzie menu patriotyczne, biało-czerwone, wręcz solidarnościowe.

Była to słuszna decyzja.

Stali bywalcy zaczęli się schodzić w porze drugiego śniadania. Określenie „lunch” nie miało racji bytu w tawernie pana Staszka.

– Bestii dalej nie ma? – spytał biskup Roland.
– Na dobre się zadomowiła „Pod Brzoskwińką”. Aurorka i Agata już nawet zapisały się do klubu Niebiańskich Feministek, reszta jeszcze tę kwestię dyskutuje – poinformował Richard.
– Pewien jesteś? – wyraził wątpliwość porucznik Jean. – Bo w wiadomościach było coś o tym, że Murzyn jeździ po Europie na bestii.
– To jednak Apokalipsa? – zainteresował się biskup. – Wykiwali nas, komuś innemu dali granty, może nawet temu Murzynowi! Już Piotrek będzie miał ze mną do czynienia – z ust zaczęły się mu wydobywać dawno niewidziane płomyczki. Pan Staszek szybko postawił przed nim talerz z chłodnikiem.
– Spoko, Rolek – odezwał się Bazil. – To sztuczna bestia. Mechaniczna, samochód taki. Apokalipsy nim Murzyn nie zrobi, bo do du... dużej ilości chrzanu ta fura. O byle krawężnik się zahacza i kaput. Zupełnie jak wtedy, pamiętacie, jak pani Milenka przyjechała w odwiedziny do pani Asi i wjechała na pieniek.

Nastąpiło krótkie zamieszanie, bo Richard parsknął chłodnikiem na Iana, a Ian na niego żurkiem. Święty Edgar zakołysał się na krześle i przewrócił razem z nim na podłogę z hukem nieadekwatnym do jego drobnej postury, a porucznik Jean zapiał falsetem również nie licującym z jego bynajmniej nie drobną postacią.

– Opowiedzielibyście, my też chcemy się pośmiać – hrabia Filip odezwał się w imieniu Garricków.
– Ze wszystkimi szczegółami nie opowiem, bo nowela by się zrobiła, a nie odcinek bloga – powiedział Bazil. – Krótko mówiąc: dom za wsią, w szczerym polu, droga się tam kończy, ogród większy od palmiarni Edka, w nim jeden pieniek. Ale pani Milenka utrafiła i szlus, samochodzik zaklinowany. Dwie baby same z problemem, bo ten facet pani Asi to akurat wyjechał.
– Jasne, jak do żony przyjeżdża przyjaciółka, to spieprzać trzeba – wtrącił Ian.
– Jakie one koncepcje miały, to nie uwierzycie. I dawaj dzwonić i dyskutować te swoje pomysły z przyjaciółkami w całej Europie.
– Jakby te dialogi zacytować, to niech się bestia schowa – zachichotał święty Edgar. – Jedna mówi: trzeba się wczołgać pod samochód i spiłować pieniek. Druga, że nie, bo się pokaleczą, przecież piłować nie umieją, a już na leżąco to całkiem nie. Co innego, co to podobne do piłowania, to umieją, i owszem, ale do tego przecież chłop potrzebny. Więc że lepiej podnieść auto na dwóch lewarkach. A trzecia przez telefon powiada, że mąż czwartej mówi, że na lewarkach nie, bo podwozie połamią. W końcu dały za wygraną i zadzwoniły po pomoc drogową.
– W całej wsi ludziska oczy przecierali, jak ta pomoc zjechała. Bo dźwig z platformą jak dwadzieścia bestii, z dziesięć aut lekko by się na niej zmieściło, polną dróżką do domku pani Asi jedzie, jakby tam jaki rekordowy karambol się zdarzył. Ten ratownik nawet forsy nie chciał, bo tak się ubawił.
– My też. A dla mnie zwrot „mieć z kimś na pieńku” nabrał nowych konotacji – zakończył Richard.
– W tej historii jest głębszy sens – stwierdził hrabia Filip. – Niewykluczone, że Murzyn przez ten samochód z niejednymi w Europie będzie miał na pieńku. Musi być zły, że tak się z niego śmieją, jak wy z tych bab.
– Niech się złości, teraz każdy wie, jaki jest na niego sposób. Pieniek mu podsunąć i gotowe.
– A jego żona to sprytniejsza od niego. Powiada, że dalej tą bestią jeździć nie będzie, że do domu musi wracać, bo córeczki mają egzaminy. Już ona nie do córeczek wraca, he, he. Przecież wszyscy wiedzą, co to za jedna, najważniejszy ją zdemaskował. Teraz mąż w Europie, chata wolna, będzie bal...
– Pewnie, Murzyn z wozu, żonie lżej.
– Nie, odwrotnie, żona z wozu... Nie, to jakoś inaczej było.
– Cnotliwa żona męża korona – podsumował sentencjonalnie Richard i spojrzał z ukosa na Iana.

poniedziałek, 23 maja 2011

Odcinek 29, tylko dla czytelników o silnych nerwach

Richard wzruszył ramionami.

– Niech sobie Filip trochę pokrzyczy, na drugi raz nie będzie intrygował przeciw miłym paniom – powiedział i wrócił do stołu.
– Nie pomożesz mu? – spytał zdumiony Bazil.
– W swoim czasie – Richard zajęty był układaniem plasterków rzodkiewki na kanapce z wędzonym łososiem. – Tak się zastanawiam, majonez czy musztarda?
– Nie bierzesz cytryny? – zainteresował się Ian.
– Jak rzodkiewka, to już nie cytryna. Jak myślisz, Edgar, musztarda?
– Najlepiej szwedzki sos musztardowy – doradził święty.
– Riiichard, ratuuuuj!!! – rozległo się znów z ogródka.

Richard ugarnirował kanapkę małą gałązką koperku i z satysfakcją przyjrzał się swojemu dziełu. Posmarował masłem kolejną kromkę i zaczął układać na niej sardynki, które też przybrał rzodkiewkami.

– Do tego to już majonez – stwierdził. – I chyba szczypiorek zamiast koperku, co?
– A na wierzch odrobinkę kawioru – dodał święty.
– Zrób jeszcze ze dwie z jesiotrem, Edgar – powiedział Richard i ruszył w kierunku drzwi z talerzykiem w ręku. Reszta gości stłoczyła się na ganku.

– Celestynie! – zawołał Richard. – Nie uważasz, że pora się trochę posilić? Zrobiłem ci kanapeczki, zobacz.
Smok stracił zainteresowanie dla nieszczęsnego hrabiego i z szumem skrzydeł wylądował przy nogach Richarda. Uprzejmie podał mu łapę, a potem dwoma kłapnięciami paszczęki poradził sobie z kanapkami i wesoło pomachał ogonem.

– Tu, proszę, z wędzonym jesiotrem i oczywiście z rzodkieweczką – święty Edgar postawił przed smokiem drugi talerzyk. – I miseczka szampana, za zdrowie naszego jubilata.

Smok wychłeptał szampana, zagryzł ostatnią kanapką, wskazał szponem na obrożę, rozwinął skrzydła i wzbił się w przestworza. Wkrótce zmienił się w ledwo dostrzegalny punkcik.

– Musiał wracać, śpieszy się na promocję książki – wyjaśnił Richard. – Smok, kiedy kogoś zaakceptuje jako właściciela, to jest bezgranicznie lojalny. Wiedziałem, że nie da sobie zdjąć obróżki pani Milenki.

Hrabia Filip zbliżył się na lekko uginających się nogach. Zwykle elegancki dyplomata przedstawiał teraz dość żałosny widok.

– Skąd wiedziałeś, jak to bydlę się wabi? – spytał.

– Tylko nie bydlę, skrzydlate smoki w odcieniach błękitu i fioletu to najbardziej arystokratyczna odmiana – odparł Richard z indygnacją. – Mają błękitną krew, skąd to zabarwienie. Z imionami też jest jak w większości arystokratycznych rodów. Co drugi Garrick to Filip albo Roland, prawda? A wśród smoków dominuje Celestyn i Emeryk. Zaryzykowałem Celestyna. Wydawało mi się, że widzę „C” na obróżce. Jak się do smoka zwrócić po imieniu, to niebezpieczeństwo zażegnane, przecież to wiedza elementarna.

– Nie śpieszyłeś się z tym zażegnywaniem niebezpieczeństwa – burknął hrabia. – Jeszcze chwila, a by mnie pożarł.

– Nie pożarłby. Udomowiony smok przystosowuje dietę do diety właściciela. On nie je mięsa – wyjaśnił Richard. – Ta odmiana zresztą nawet w stanie dzikim przepada za rzodkiewką.

– Ładny udomowiony – westchnął hrabia. – Chociaż rzeczywiście zdumiewająco lojalny wobec tych bab. One jeszcze na nim niezłą forsę zrobią, jak go najpierw wykorzystają przy promocji, a potem wystawią na licytację przed kampanią wyborczą. Każda partia by takiego chciała mieć.

– One go nie udostępnią żadnej partii – powiedział z przekonanim święty Edgar. – Ty się, Filip, od polityki w tym kraju trzymaj z daleka, ty, Roland, też. Szczęście miałeś, że cię nie zwinęli za te kawały z lustrami. Tam sobie teraz z ważnych osobistości żartować nie wolno. Jednemu chłopakowi rewizję zrobili, laptopa zabrali, bo sobie z tego najważniejszego śmichy-chichy w Internecie robił, jeden Szef wie, jak to się skończy, pewnie biedakowi krzywdę zrobią.

– Całkiem fajne miał te gry, ja też sobie trochę postrzelałem – włączył się Bazil. – My z programistami od Belzebuba mamy podobne, nawet do archaniołów się strzela, a nikt się do nas o to nie przyczepia. Jednak bez demokracji lepiej, już na ziemi tak uważałem. Co się za bajzel przez tę rewolucję we Francji zrobił, dopiero cesarz to trochę uporządkował. Kurdupel, ale dobre miał koncepcje.

– Dlatego niektórzy lubią, jak kurdupel rządzi, bo tacy najlepszy porządek umieją zaprowadzić. Jak kto mały, to mu żaden szczegół nie umknie.

– Dajcie spokój z tą polityką – powiedział Ian. – Jeszcze i dla nas się to źle skończy. Jak Murzyn ma u nas wtyki, to tamci też mogą. Ja nie chcę trafić do klatki w ZOO razem z chuliganami. Filip, my tu obchodzimy urodziny Bazila, pewnie przez te intrygi zapomniałeś...

– A właśnie, że nie – hrabia wyjął płaską paczuszkę. – Serdeczne gratulacje, Bazil, mam nadzieję, że ci się spodoba. Sporo się po antykwariatach naszukałem, ale znalazłem. Biały kruk, pierwsze ilustrowane wydanie.

– Chyba mu pornografii nie kupiłeś – szepnął porucznik Jean.

– Spoko – hrabia wskazał wzrokiem na jubilata.

– Jakie to ładne! Jakie ładne... – szeptał do siebie Bazil, wertując „Szkolne przygody Pimpusia Sadełko”.

niedziela, 22 maja 2011

Odcinek 28, bardzo wzruszający

– Opowiadaj dalej, Roland, póki Aslaka nie ma – poprosił porucznik Jean.
– Więc potem poszedłem do tego najważniejszego. On, jak spojrzał na ten niby portret, to się ogromnie ucieszył. „Żono!” – zawołał – „Chodź i popatrz, jaki piękny jestem, jaki reprezentacyjny!” Żona przyszła, a on zdziwiony powiada: ”Portret świetny, tylko czemu w tle ten wieloryb?” Doszło do konfliktu małżeńskiego i lustro się zbiło.
– To siedem lat nieszczęścia murowane – stwierdził Ian. – Nie wiadomo, czy tylko dla niego, czy dla całego kraju.
– Nawet jak dla kraju, to nie zauważą, bo przyzwyczajeni – stwierdził biskup.
– Lustra lustrami, ale ten wybuch wulkanu na Islandii to twoja robota, co? – spytał święty Edgar.
– Ano tak – biskup uśmiechnął się z lekkim zakłopotaniem. – Pomyślałem, że wracając zajrzę na Islandię, ze względu na Aslaka, opowiem mu, jak tam sprawy stoją... a przy okazji trochę siarką poodycham. I jak spojrzałem na wulkan, to nie mogłem sobie tej przyjemności odmówić. Przyzwyczajenie jest drugą naturą. Ale wieloryby przedtem popędziłem na Lofoty, nie myśl, Richard, że ci bym niewdzięcznością odpłacił. A propos zwierząt i siarki, gdzie się podziała bestia?
– Poszła z panią Jolą i panią Florą „Pod Brzoskwińkę” – wyjaśnił Richard. – Dobrze jej zrobi, jak trochę pobędzie w damskim towarzystwie.
– Przede wszystkim nam to dobrze zrobi – odezwał się Bazil. – Uszy od tego trajkotu puchły. I z mojego nosa się wyśmiewały, bezczelne.
– Bo mógłbyś sobie zrobić korektę, jak Aslak – zauważył biskup.
– Mojego ordynansa nikt oprócz mnie nie będzie korygował – zaprotestował porucznik Jean. – Nie słuchaj go, Bazilku. W tym nosku jest cały twój urok. No, może niecały – poprawił się – ale tak z nim milutko wyglądasz, jak... jak...
– Mysikróliczek? – podsunął niewinnie Richard.
– Bo cię kopnę – mruknął Bazil bardziej z obowiązku niż z przekonania i dyskretnie wyjął z kieszeni puderniczkę.
– Ty świnio!!! – wrzasnął nagle i odrzucił puderniczkę jak oparzony. – Ty pacykarzu marny, coś ty zrobił z moim lusterkiem?
W miejscu lusterka tkwił w puderniczce miniaturowy witrażyk przedstawiający oblicze Bazila zaopatrzone w wystające kły i szpiczaste różki.
– Na drugi raz się zastanowisz, zanim zaczniesz dokuczać Aslakowi – wyjaśnił Richard.
– A mnie to można dokuczać – Bazil był bliski płaczu. – I to akurat w taki dzień – dodał żałosnym szeptem.
– Nie złość się – Richard podał Bazilowi mały pakiecik zawinięty w śliczny papier z chmurkami i aniołkami. – To dużo lepsza marka, Perfect Cover. Powinieneś używać pudru mineralnego, a nie tych syntetycznych świństw.
Bazil z niedowierzaniem otworzył paczuszkę. Wieczko pięknej puderniczki z drzewa sandałowego zdobił filigranowy witrażyk z uroczym portretem Kiciusia.
– Widzisz, nie zapomniałem o twoich urodzinach – powiedział serdecznie Richard.
– To ode mnie, pamiątka z Islandii – dołączył się biskup.
W paczuszce była kryształowa kula, w której przy potrząśnięciu wybuchał wulkan, napełniając jej wnętrze tęczowym pyłem.

– A to od Iana i ode mnie – powiedział święty Edgar. – Zestaw myszek, komputerowych i nakręcanych, dla ciebie i Kiciusia.
– Ja... naprawdę nie myślałem, że ktoś poza Jeankiem będzie pamiętał – wyjąkał Bazil. – To od niego – odsunął włosy za ucho i zademonstrował kolczyk z białego złota z maleńkim szafirkiem. – Ja... nie wiem, jak wam dziękować...
Wieczny czas, wieczny czas, niech żyje, żyje nam – rozległo się od drzwi i wkroczyli Edzio i Aslak, jeden z koszem egzotycznych owoców, drugi z ogromnym naręczem orchidei. Oczy Bazila przybrały rozmiar talerzyków deserowych.
– Ułożyliśmy dla ciebie wierszyk – powiedział Aslak. – Zaczynaj, Edziu.

Edzio odchrząknął i wygłosił:

Czy to burza magnetyczna?
Czy się na tsunami zbiera?
Nie, to nasza pieśń prześliczna
Na cześć super-szwoleżera.

Czy to wulkan znów wybucha?
Czy reaktor w Fukuszimie?
Nie, to nasza pieśń dla zucha,
Który Bazil ma na imię.

Niech przez wieczność ma Bazilek
Dni słoneczne, noce cudne!
Gdyby nam nie wsadzał szpilek,
Toby niebo było nudne.

Gratulują ci potwory
I anioły, święci, święte...
Gdyby były tu wybory,
Tobyś został prezydentem.

– Niech żyje!!! – krzyknęli wszyscy, aż zabrzęczały szyby tawerny. Bazil na zmianę śmiał się i pochlipywał już zupełnie jawnie.
– No, panowie, do stołu, do stołu, zanim się szampan rozgrzeje – powiedział pan Stasio i też otarł łzy wzruszenia.
Stół uginał się pod półmiskami pełnymi różnobarwnych smakołyków i wiaderkami, w których z lodu wystawały szyjki butelek z szampanem. Na środku królował tort z różową polewą i świeczkami kunsztownie ustawionymi w liczbę 222.
– Bardzo ważne urodziny, Bazilku – powiedział święty Edgar. – Magiczna liczba. Jak mogłeś myśleć, że zapomnimy? My cię przecież wszyscy bardzo kochamy, to znaczy, nieerotycznie, poza Jeanem rzecz jasna...
Bazil nie zdążył odpowiedzieć, bo powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk.
– Ratunku!!! – krzyczał z ogrodu głos bez wątpienia należący do hrabiego Filipa. – Pomocy, Riiichard, na pomoc!!!
Wszyscy stłoczyli się przy oknie. Ogrodową ścieżką pędził hrabia Filip oganiając się przed atakami skrzydlatego smoka. Smok był fioletowy, a na szyi miał srebrną obrożę.