czwartek, 3 maja 2012

Ze świata monady (część 6)


– I co my z nią zrobimy? – pyta Albert po powrocie z pogrzebu niefortunnego rybaka. Bo zwój łachmanów na plaży okazał się zwłokami topielca. Jedynego żywiciela dziewczyny. O jakichkolwiek innych krewnych nic nie wiadomo. Dziewczynę zabraliśmy do zamku, bo przecież nie mogliśmy jej zostawić zupełnie bez opieki.
– Masz szczęście, Albert – odpowiadam. – Dwoje inwalidów na głowie: paralityk i głuchoniema. Gratuluję.

– Nie wygłupiaj się! – Albert jest naprawdę zirytowany. To mnie cieszy. Jednak potrafi się na mnie trochę rozzłościć. Być ciągle traktowanym z anielską dobrocią to trochę nienaturalne.

– Jej ojciec był twoim dzierżawcą – kontynuuje Albert. – Więc w pewnym sensie jesteś za nią odpowiedzialny, panie ordynacie. Rusz głową...

– Bardzo chciałbym  – wpadam mu w słowo.

– Przestań! Ty sobie żarty robisz, a naprawdę mamy problem. Ochmistrzyni postawiła twarde veto co do prób zrobienia z tej małej pokojówki czy pomocy kuchennej. Mówi, że służby w zamku i tak jest za dużo, a w dodatku po co taka służąca, na którą nie można zawołać i z którą nie sposób się dogadać. Teoretycznie nie musimy się liczyć ze zdaniem pani Teodory, ale wiesz, jak to by wyglądało w praktyce. Gderanie od rana do nocy. Ja na to nie mam nerwów.

Przytakuję.
– Jeżeli będziemy tu trzymać młodziutką dziewczynę bez żadnego zatrudnienia, to wyobrażasz sobie, jakie plotki powstaną.
– Perwersyjny paralityk przypatruje się poróbstwu – zgadzam się aliteracyjnie z Albertem.
– A może i nie tylko się przypatruje. Tu ludzie nie zapomnieli o twoim romansie z małżonką naczelnika poczty...
– Co miałem robić, kiedy się do mnie przyczepiła? Szczęście, że udało mi się jej mężowi załatwić awans i przeniesienie.
– Dobra, dobra, Ludwik, już się nie tłumacz. I nie odbiegajmy od tematu. Gdyby ta nasza podopieczna była małą dziewczynką, to mógłbyś ją adoptować, ale tak...

Z metryki znalezionej w chacie rybaka-denata wynika, że dziewczyna nazywa się Maria Grün i ma szesnaście lat. Zdecydowanie za dużo jak na moją ewentualną córkę. Trochę dziwne, że nigdy jej nie widziałem – sądziłem, że znam wszystkich w Rotherburgu. Ale rodzice często wstydzą się kalekich dzieci i ukrywają je przed ludzkim wzrokiem. Marię najwyraźniej bardzo skrzętnie ukrywano. Trochę umie czytać z warg, rozpoznaje niektóre słowa i frazy, ale ma z tym sporo trudności. My znów nie bardzo rozumiemy jej gesty. To pewnie dlatego, że od lat porozumiewała się tylko z ojcem i tylko do jego sposobu mówienia jest przyzwyczajona. Liter oczywiście nie zna.

– Gdyby chociaż była brzydka... – Albert wzdycha. – Pięknością nie jest, ale ma niezłą figurę i ładne włosy. To wystarczy, żeby zaczęto podejrzewać, że Bóg wie co z nią wyprawiamy, tym bardziej, że ona nikomu nie może o naszych ekscesach opowiedzieć.

Nagle doznaję olśnienia.
– Towarzystwo Wspierania Głuchoniemych w Berlinie – piszę. – Niejaki Fürstenberg. Czytałem jego artykuł. Postaraj się o adres. Prowadzą kursy dla głuchoniemych, nawet na poziomie gimnazjum. Trzeba się dowiedzieć, jakie są możliwości dla dziewcząt.
– Ty jednak nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz – stwierdza z uznaniem Albert. – Tak, umieścić ją na jakiejś pensji dla głuchoniemych to byłoby idealne rozwiązanie. Tylko nie wiadomo, jak u niej z rozumem.
– Rozum ma, tylko nie sposób się z nią porozumieć – odpowiadam i uderza mnie związek między słowami „rozum” i „porozumieć się”. Nawet w systemie języka zakodowane jest przeświadczenie, że jeżeli z kimś nie można się porozumieć, to brakuje mu rozumu.
– Ale oczywiście nie wiadomo, czy jest zdolna – dodaję. – Do Berlina trzeba napisać i tak, a czekając na odpowiedź spróbujemy ją nauczyć liter. Okaże się wtedy, jak jest z jej rozumem.

Przez pierwsze tygodnie pomoc Alberta przy lekcjach z Marią jest niezbędna. Zaczynamy od codziennego słownictwa: konkretne przedmioty, proste czynności, które Albert ilustruje gestami i rysunkami. Ja literuję, Maria z zapałem kopiuje litery na papierze, a potem przygląda się ustom Alberta, który powoli i wyraźnie wymawia poszczególne słowa.

Maria jest ogromnie żądna wiedzy. Gdybyśmy jej na to pozwolili, lekcje trwałyby od świtu do późnej nocy. Pierwszym abstrakcyjnym pojęciem, jakie wprowadzam, jest zatem „zmęczony”. Kiedy zaczynam pisać to słowo, Maria z westchnieniem rozczarowania zamyka zeszyt i potulnie wychodzi. Albert mi relacjonuje, że idzie wtedy do ogrodu i w skupieniu przegląda kartki zeszytu.

Pewne rzeczy są dla niej nie do pokonania, na przykład końcówki gramatyczne. Używa ich na chybił-trafił. Nie przejmuję się tym, przynajmniej na razie; ważne, żeby to, co pisze, było zrozumiałe.

Zaimki to też wielki problem. Nieźle się z Albertem napociliśmy, żeby jej wyjaśnić pojęcia „ja”, „ty”, „on” i „ona”. Trudno jej zaakceptować fakt, że tę samą osobę można nazywać różnymi słowami. Kiedy czuje się niepewnie, woli pisać o sobie i o nas w trzeciej osobie.

Ale zaimki to nic w porównaniu z pojęciami abstrakcyjnymi. Teraz dopiero sobie uświadamiam, jaką skomplikowaną maszynerią jest język.

***
Albert pojechał do Kelmitz, dałem mu pełnomocnictwo na zarządzanie tamtejszym majątkiem. Mnie taka długa podróż niestety za bardzo by zmęczyła, po przyjeździe do Rotherburga byłem wykończony do tego stopnia, że spałem całą dobę.

Zatem muszę sobie przez jakiś czas radzić z lekcjami bez asystenta.
– Nazwij trzy rzeczy, które lubisz – zaczynam konwersację.
– Lubisz? – pisze Maria, starannie zaopatrując słowo w znak zapytania. To znaczy, że nie rozumie.
– Lubić to uważać za przyjemne – wyjaśniam.
– Uważać za przyjemne?

O Jezu...
– Myśleć, że coś jest dobre. Na deser były truskawki. Zjadłaś dużo truskawek. Lubisz truskawki.

Maria się rozpromienia.
– Maria lubi truskawki. Ludwik lubi truskawki – pisze.

Jej mina świadczy o intensywnej pracy myślowej. Znów pisze.
– Ludwik lubi zupa. Co więcej lubi Ludwik?
– Psy – zaczynam.

Maria zrywa się z przerażeniem i chwyta w ramiona naszego foksterierka, który wygrzewał się w słońcu pod oknem. Przytula psiaka obronnym ruchem i kręci głową. W pierwszej chwili nie rozumiem, o co chodzi, a potem uśmiecham się zupełnie bez wysiłku.
– Nie! Nie jadam psów! – tłumaczę. – Lubić można nie tylko jedzenie. Można lubić człowieka albo zwierzę. To znaczy, że jest przyjemnie... dobrze, kiedy ten człowiek albo to zwierzę jest blisko.

Uff, zmęczyłem się. Jednak kontynuuję:
– Można też lubić coś robić. Ja lubiłem pływać.
– Lubisz – o, napisała „lubisz”; to postęp! – psy. Lubisz pływać. Lubisz Alberta.


– Alberta kocham. Kocham to więcej niż lubić.
– ???

To znaczy, że pojęcia nie ma, o co chodzi. Namyślam się. Słownictwo i gramatyka muszą być jak najprostsze.
– Lubisz truskawki. Na deser nie ma truskawek. Płaczesz? Nie. Ja też nie płaczę. Maliny czy tort też są dobre. Mówi się tak: zamiast truskawek mogą być maliny albo tort. Pomyśl: nie ma Alberta. Nie będzie Alberta. Wtedy płaczę. Alberta kocham. Nikt nie może być zamiast Alberta. Rozumiesz?

Kiwa z zapałem głową i pochyla się nad zeszytem. Pokazuje mi rezultat, zaopatrzony w trzy wykrzykniki.
–Maria rozumiesz. MARIA KOCHAM LUDWIKA!!!

Znaki interpunkcyjne opanowała, ale znaczenia czasownika widać nie udało mi się wystarczająco dobrze wyjaśnić. Uśmiecham się z rezygnacją.

– Zmęczony – piszę. –  Przeczytaj dwie strony „Kopciuszka” i zaznacz słowa, których nie rozumiesz.

6 komentarzy:

  1. Piękna, wzruszająca historia, no i ja też lubię truskawki. :) Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Re-Eunice, ta historia jest przede wszystkim dla Ciebie :-) Jeszcze nie wiem, jak się skończy; gdybyś miała pomysły na zakończenie, to napisz maila (chociaż nie jestem na 100% pewna, jak z tym zakończeniem będzie). Uściski serdeczne!

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak się zastanawiam: po co ja to właściwie piszę? Re-Eunice mogę ten tekst przesłać bez publikowania go w sieci."Nara", nieliczni czytelnicy!

    OdpowiedzUsuń
  4. Pisz pisz więcej i nie przestawaj!

    OdpowiedzUsuń
  5. O tym, że jesteś SUPER, nie muszę Ci mówić. Bydem pisać....

    OdpowiedzUsuń
  6. Mowy nie ma, żeby przestać pisać, aż się trzęsę z wrażenia.
    Pisz, pisz, lej miód na moje serce. :)))

    OdpowiedzUsuń