– I co my z nią zrobimy? – pyta Albert po powrocie z pogrzebu niefortunnego
rybaka. Bo zwój łachmanów na plaży okazał się zwłokami topielca. Jedynego
żywiciela dziewczyny. O jakichkolwiek innych krewnych nic nie wiadomo.
Dziewczynę zabraliśmy do zamku, bo przecież nie mogliśmy jej zostawić zupełnie
bez opieki.
– Masz szczęście, Albert – odpowiadam. – Dwoje inwalidów na głowie: paralityk
i głuchoniema. Gratuluję.
– Nie wygłupiaj się! – Albert jest naprawdę zirytowany. To mnie cieszy.
Jednak potrafi się na mnie trochę rozzłościć. Być ciągle traktowanym z anielską
dobrocią to trochę nienaturalne.
– Jej ojciec był twoim dzierżawcą – kontynuuje Albert. – Więc w pewnym
sensie jesteś za nią odpowiedzialny, panie ordynacie. Rusz głową...
– Bardzo chciałbym – wpadam mu w
słowo.
– Przestań! Ty sobie żarty robisz, a naprawdę mamy problem. Ochmistrzyni
postawiła twarde veto co do prób zrobienia z tej małej pokojówki czy pomocy
kuchennej. Mówi, że służby w zamku i tak jest za dużo, a w dodatku po co taka
służąca, na którą nie można zawołać i z którą nie sposób się dogadać.
Teoretycznie nie musimy się liczyć ze zdaniem pani Teodory, ale wiesz, jak to
by wyglądało w praktyce. Gderanie od rana do nocy. Ja na to nie mam nerwów.
Przytakuję.
– Jeżeli będziemy tu trzymać młodziutką dziewczynę bez żadnego
zatrudnienia, to wyobrażasz sobie, jakie plotki powstaną.
– Perwersyjny paralityk przypatruje się poróbstwu – zgadzam się aliteracyjnie
z Albertem.
– A może i nie tylko się przypatruje. Tu ludzie nie zapomnieli o twoim
romansie z małżonką naczelnika poczty...
– Co miałem robić, kiedy się do mnie przyczepiła? Szczęście, że udało mi
się jej mężowi załatwić awans i przeniesienie.
– Dobra, dobra, Ludwik, już się nie tłumacz. I nie odbiegajmy od tematu.
Gdyby ta nasza podopieczna była małą dziewczynką, to mógłbyś ją adoptować, ale
tak...
Z metryki znalezionej w chacie rybaka-denata wynika, że dziewczyna nazywa
się Maria Grün i ma szesnaście lat. Zdecydowanie za dużo jak na moją ewentualną
córkę. Trochę dziwne, że nigdy jej nie widziałem – sądziłem, że znam wszystkich
w Rotherburgu. Ale rodzice często wstydzą się kalekich dzieci i ukrywają je
przed ludzkim wzrokiem. Marię najwyraźniej bardzo skrzętnie ukrywano. Trochę
umie czytać z warg, rozpoznaje niektóre słowa i frazy, ale ma z tym sporo
trudności. My znów nie bardzo rozumiemy jej gesty. To pewnie dlatego, że od lat
porozumiewała się tylko z ojcem i tylko do jego sposobu mówienia jest
przyzwyczajona. Liter oczywiście nie zna.
– Gdyby chociaż była brzydka... – Albert wzdycha. – Pięknością nie jest,
ale ma niezłą figurę i ładne włosy. To wystarczy, żeby zaczęto podejrzewać, że Bóg
wie co z nią wyprawiamy, tym bardziej, że ona nikomu nie może o naszych ekscesach
opowiedzieć.
Nagle doznaję olśnienia.
– Towarzystwo Wspierania Głuchoniemych w Berlinie – piszę. – Niejaki Fürstenberg.
Czytałem jego artykuł. Postaraj się o adres. Prowadzą kursy dla głuchoniemych,
nawet na poziomie gimnazjum. Trzeba się dowiedzieć, jakie są możliwości dla
dziewcząt.
– Ty jednak nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz – stwierdza z
uznaniem Albert. – Tak, umieścić ją na jakiejś pensji dla głuchoniemych to
byłoby idealne rozwiązanie. Tylko nie wiadomo, jak u niej z rozumem.
– Rozum ma, tylko nie sposób się z nią porozumieć – odpowiadam i uderza
mnie związek między słowami „rozum” i „porozumieć się”. Nawet w systemie języka
zakodowane jest przeświadczenie, że jeżeli z kimś nie można się porozumieć, to
brakuje mu rozumu.
– Ale oczywiście nie wiadomo, czy jest zdolna – dodaję. – Do Berlina trzeba
napisać i tak, a czekając na odpowiedź spróbujemy ją nauczyć liter. Okaże się
wtedy, jak jest z jej rozumem.
Przez pierwsze tygodnie pomoc Alberta przy lekcjach z Marią jest niezbędna.
Zaczynamy od codziennego słownictwa: konkretne przedmioty, proste czynności,
które Albert ilustruje gestami i rysunkami. Ja literuję, Maria z zapałem
kopiuje litery na papierze, a potem przygląda się ustom Alberta, który powoli i
wyraźnie wymawia poszczególne słowa.
Maria jest ogromnie żądna wiedzy. Gdybyśmy jej na to pozwolili, lekcje
trwałyby od świtu do późnej nocy. Pierwszym abstrakcyjnym pojęciem, jakie
wprowadzam, jest zatem „zmęczony”. Kiedy zaczynam pisać to słowo, Maria z
westchnieniem rozczarowania zamyka zeszyt i potulnie wychodzi. Albert mi
relacjonuje, że idzie wtedy do ogrodu i w skupieniu przegląda kartki zeszytu.
Pewne rzeczy są dla niej nie do pokonania, na przykład końcówki
gramatyczne. Używa ich na chybił-trafił. Nie przejmuję się tym, przynajmniej na
razie; ważne, żeby to, co pisze, było zrozumiałe.
Zaimki to też wielki problem. Nieźle się z Albertem napociliśmy, żeby jej
wyjaśnić pojęcia „ja”, „ty”, „on” i „ona”. Trudno jej zaakceptować fakt, że tę
samą osobę można nazywać różnymi słowami. Kiedy czuje się niepewnie, woli pisać
o sobie i o nas w trzeciej osobie.
Ale zaimki to nic w porównaniu z pojęciami abstrakcyjnymi. Teraz dopiero
sobie uświadamiam, jaką skomplikowaną maszynerią jest język.
***
Albert pojechał do Kelmitz, dałem mu pełnomocnictwo na zarządzanie
tamtejszym majątkiem. Mnie taka długa podróż niestety za bardzo by zmęczyła, po
przyjeździe do Rotherburga byłem wykończony do tego stopnia, że spałem całą
dobę.
Zatem muszę sobie przez jakiś czas radzić z lekcjami bez asystenta.
– Nazwij trzy rzeczy, które lubisz – zaczynam konwersację.
– Lubisz? – pisze Maria, starannie zaopatrując słowo w znak zapytania. To
znaczy, że nie rozumie.
– Lubić to uważać za przyjemne – wyjaśniam.
– Uważać za przyjemne?
O Jezu...
– Myśleć, że coś jest dobre. Na deser były truskawki. Zjadłaś dużo
truskawek. Lubisz truskawki.
Maria się rozpromienia.
– Maria lubi truskawki. Ludwik lubi truskawki – pisze.
Jej mina świadczy o intensywnej pracy myślowej. Znów pisze.
– Ludwik lubi zupa. Co więcej lubi Ludwik?
– Psy – zaczynam.
Maria zrywa się z przerażeniem i chwyta w ramiona naszego foksterierka,
który wygrzewał się w słońcu pod oknem. Przytula psiaka obronnym ruchem i kręci głową. W
pierwszej chwili nie rozumiem, o co chodzi, a potem uśmiecham się zupełnie bez
wysiłku.
– Nie! Nie jadam psów! – tłumaczę. – Lubić można nie tylko jedzenie. Można
lubić człowieka albo zwierzę. To znaczy, że jest przyjemnie... dobrze, kiedy
ten człowiek albo to zwierzę jest blisko.
Uff, zmęczyłem się. Jednak kontynuuję:
– Można też lubić coś robić. Ja lubiłem pływać.
– Lubisz – o, napisała „lubisz”; to postęp! – psy. Lubisz pływać. Lubisz
Alberta.
– Alberta kocham. Kocham to więcej niż lubić.
– ???
To znaczy, że pojęcia nie ma, o co chodzi. Namyślam się. Słownictwo i gramatyka muszą być jak najprostsze.
– Lubisz truskawki. Na deser nie ma truskawek. Płaczesz? Nie. Ja też nie płaczę. Maliny czy tort też są dobre. Mówi się tak: zamiast truskawek mogą być maliny albo tort. Pomyśl: nie ma Alberta. Nie będzie Alberta. Wtedy płaczę. Alberta
kocham. Nikt nie może być zamiast Alberta.
Rozumiesz?
Kiwa z zapałem głową i pochyla się nad zeszytem. Pokazuje mi rezultat,
zaopatrzony w trzy wykrzykniki.
–Maria rozumiesz. MARIA KOCHAM LUDWIKA!!!
Znaki interpunkcyjne opanowała, ale znaczenia czasownika widać nie udało mi
się wystarczająco dobrze wyjaśnić. Uśmiecham się z rezygnacją.
– Zmęczony – piszę. – Przeczytaj dwie strony „Kopciuszka” i zaznacz
słowa, których nie rozumiesz.
Piękna, wzruszająca historia, no i ja też lubię truskawki. :) Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy.
OdpowiedzUsuńRe-Eunice, ta historia jest przede wszystkim dla Ciebie :-) Jeszcze nie wiem, jak się skończy; gdybyś miała pomysły na zakończenie, to napisz maila (chociaż nie jestem na 100% pewna, jak z tym zakończeniem będzie). Uściski serdeczne!
OdpowiedzUsuńTak się zastanawiam: po co ja to właściwie piszę? Re-Eunice mogę ten tekst przesłać bez publikowania go w sieci."Nara", nieliczni czytelnicy!
OdpowiedzUsuńPisz pisz więcej i nie przestawaj!
OdpowiedzUsuńO tym, że jesteś SUPER, nie muszę Ci mówić. Bydem pisać....
OdpowiedzUsuńMowy nie ma, żeby przestać pisać, aż się trzęsę z wrażenia.
OdpowiedzUsuńPisz, pisz, lej miód na moje serce. :)))