Powoli zbliżamy się do zakończenia...
Tępo wpatruję się w wiklinowy wózek. Tu przynajmniej nie ma żadnego stromego
zbocza, żadnej ruchliwej ulicy. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Jest
spokojnie i ładnie. Przebiśniegi wyglądają spomiędzy topniejących płatów
śniegu.
Z wózka rozlega się pisk, najpierw cichy, potem głośniejszy. Maria
oczywiście go nie słyszy. Wchodzi po stopniach ganku nie oglądając się za
siebie.
Ewa siada w wózeczku.
– Lu! – woła i... zaczyna gramolić się na nóżki. Wózek się przechyla...
Na szczęście od dawna nie trzeba mnie do fotela przypinać pasami.
Zrywam się i w ostatniej chwili chwytam dziewczynkę na ręce. Buzia krzywi
jej się w podkówkę.
– Nic się nie stało – mówię. Jak to dziwnie po dwóch latach znowu słyszeć
własny głos. – Nic się nie stało...
***
Daruję sobie opisy reakcji otoczenia na moje cudowne uzdrowienie.
***
Dzisiejszy dzień spędzę sam. Albert i Maria pojechali do Kłajpedy. Ze
stoczni, której jestem współwłaścicielem, spuszczają dziś na wodę nowy statek,
Albert ma go ochrzcić. Właściwie to mnie miała ta funkcja przypaść w udziale,
ale wymówiłem się tym, że nie odzyskałem jeszcze sił i obawiam się długiej
jazdy powozem.
Jednak sam nie będę. Składa mi wizytę Maurycy Richter.
– To właściwie dobrze – mówi, kiedy go informuję o nieobecności
Marii i proponuję, żeby został do jutra. – Bo to z panem chciałem porozmawiać,
panie baronie. Dziękuję za propozycję noclegu, ale pozwoli pan, że uzależnię
decyzję od wyniku naszej rozmowy.
– Przypuszczam, że ma pan zamiar prosić mnie o zgodę na małżeństwo z Marią
– odpowiadam. – Chyba pan się domyśla, że ucieszyłby mnie ten związek. Doszedł
pan z nią do porozumienia?
– Tak. Wczoraj dostałem od niej list. Zgadza się.
– No to cieszę się i gratuluję narzeczonej – wyciągam do niego rękę. Bierze
ją z zakłopotaną miną. – Maria to dzielna dziewczyna, nie pożałuje pan wyboru.
Rozumiem, że chciałby pan omówić kwestię posagu...
– Nie, panie baronie – przerywa mi. – Nie o tym chciałbym rozmawiać. Widzi
pan, ja znam prawdę o Marii.
– Hm. Jeżeli przeszkadza panu jej przeszłość, to obawiam się, że się co do
pana pomyliłem – mówię sucho.
– Nie o przeszłość mi chodzi. Przeszła gehennę, i dzięki temu jeszcze
bardziej ją podziwiam. Chodzi o czas teraźniejszy. Maria pana kocha.
– Tak twierdzi – wzdycham. – Wie pan, jako student krytycznie odnosiłem się
do teorii monad, ale od jakiegoś czasu zdaje mi się, że Leibnitz tak bardzo się
nie mylił, chociaż zbyt rygorystycznie się wyrażał. W dużej mierze jesteśmy
monadami. Mnóstwo niemiłych rzeczy wynika z faktu, że często błędnie sądzimy,
iż rozmówca przypisuje słowom takie znaczenie, jak my sami. A już najbardziej
kłopotliwe jest słowo „kocham”. Skąd pan czy ja mamy wiedzieć, co Maria ma na
myśli, kiedy go używa? A ponieważ nie wiemy i nie dowiemy się, to po co sobie
tym zaprzątać głowę?
– Ale to pan uczył ją znaczenia słów, panie baronie.
– Niestety w zbyt powierzchowny sposób to robiłem, i teraz zbieramy tego
owoce – lekko się zaśmiałem. – Nic dziwnego, że Maria się do mnie przywiązała,
ale miną jej te sentymenty. Zapewniam pana, że nie żywię co do niej tak zwanych
niecnych zamiarów.
– Ja pana nigdy o coś podobnego nie posądzałem. I dobrze wiem, że nie może
pan się z nią ożenić, to byłby mezalians...
– Proszę pana – przerywam mu – mezalianse to ja mam, pan wybaczy, w dużym
poważaniu. Jestem tak bogaty, że mógłbym sobie pozwolić na rozmaite kaprysy.
Baronowej von Löwe kłaniano by się nawet, gdyby przyszła na świat w domu
publicznym.
– Więc nie kocha pan Marii?
– Drogi panie Maurycy – powiedziałem, zapalając papierosa – niechże pan
będzie uprzejmy dać spokój temu czasownikowi. Postawmy sprawę jasno i po męsku:
prosi mnie pan o rękę mojej wychowanki, czy nie?
– Proszę. Ale może lepiej by było, żeby poczekał pan z ostateczną
odpowiedzią do czasu, kiedy trochę się pan wydobędzie z tej depresji?
Nie odezwałem się.
– Ja wiem, że to brzmi impertynencko – głos Richtera był, jak zwykle,
drewniany i monotonny, ale uśmiech wydawał mi się serdeczny. – Chciałbym panu
opowiedzieć coś o sobie. Bardzo proszę, niech pan mnie posłucha.
Z przyzwyczajenia przytaknąłem powiekami.
– Kiedy w Berlinie przygotowywałem się do matury, odwiedził nasz instytut
pewien inżynier z Monachium, specjalista od akustyki. Chciał przetestować na
uczniach, oczywiście za ich zgodą, pewien swój wynalazek: urządzenie
wzmacniające fale dźwiękowe. Szybko się okazało, że głuchoniemym od urodzenia ta
maszyneria zupełnie nie pomaga. Ale na mnie wywarła piorunujący efekt. Na mnie
i na jednym koledze, który prawie zupełnie stracił słuch po wypadku. Ogłuchł później
ode mnie, jako siedmiolatek. No i widzi pan, z wielkim trudem przetrzymałem
tydzień tego eksperymentu. Bo zobowiązałem się, że przez tydzień będę z tego
aparatu korzystał od rana do wieczora. Problem był nie w tym, że było to
urządzenie dość ciężkie i niewygodne. Ja, wie pan, zupełnie sobie nie umiałem
poradzić z natłokiem wrażeń. Z tym ciągłym hałasem. Byłem to przygnębiony, to
rozdrażniony, na niczym nie mogłem się skoncentrować, zacząłem mylić się
rozwiązując proste zadania matematyczne... Jednym słowem, to była udręka.
System nerwowy nie radził sobie z bodźcami, od których się odzwyczaił. Pan jest
teraz w podobnym stanie.
Mrugnąłem dwa razy.
– Niech pan nie zaprzecza – ciągnął Richter. – Najlepszy dowód na to, że
mam słuszność, to fakt, że od jakiegoś czasu odpowiada mi pan tylko
mrugnięciami. I siedzi pan w tym krześle na kółkach.
Rzeczywiście. Zupełnie z tego sobie nie zdawałem sprawy.
– Ja nie miałem motywacji do walki, a mój kolega miał – dodał Richter. –
Też się na początku męczył, ale on uwielbiał muzykę. Już jako czterolatek grał
na skrzypcach i pianinie. Taki, wie pan, mały Mozart, który nagle nieszczęśliwym
trafem zmienił się w Beethovena. No i poradził sobie! Przyzwyczaił się do tego
aparatu. Teraz daje koncerty i nawet trochę komponuje. Sporo pieniędzy zarabia,
bo głuchy wirtuoz to atrakcja. Mówię o tym, żeby pana przekonać, że można się
wydobyć z takiego stanu ducha, w jakim pan jest. Jeżeli się ma motywację.
Sympatyczny ten Richter, ale jego diagnoza nie jest stuprocentowo słuszna.
Ja nie cierpię przez nadmiar bodźców, tylko przez ich bezsens. Pamiętam, ile
swego czasu miałem radości z obserwacji kasztana za oknem. Sroka, wiewiórka...
jak mnie to wszystko cieszyło! A teraz nie chce mi się nawet wyjść na spacer po
parku. Jedyną rzeczą, z której czerpię autentyczną radość, jest załatwianie
potrzeb naturalnych bez asysty. No, ale to trochę za mało, żeby nadać sens
życiu.
– Panie Maurycy, rozumiem, co stara się pan mi powiedzieć – stwierdzam. –
To miło z pana strony, że tak się pan o mnie troszczy. Ale mój nastrój nie ma
tu nic do rzeczy. Przepraszam, prawdopodobnie nie jestem dziś szczególnie miłym
towarzystwem, ale mam lekką migrenę. Dlatego nie wybrałem się z bratem i Marią do
Kłajpedy. Wracając do głównego tematu: jeżeli żałuje pan pochopnych oświadczyn,
bo zaczynam odnosić takie wrażenie, to jako opiekun Marii wymagam, aby pan już
jutro poinformował ją o swojej decyzji. Jeżeli będzie pan ją zwodził i chował
głowę w piasek, to niestety będę zmuszony przysłać panu sekundantów, a naprawdę
nie chce mi się bawić w pojedynki. Zwłaszcza z panem.
– Nie przyjąłbym wyzwania. Nie dlatego, że się boję. Celnie strzelam. Pan
wie, przy głuchocie wzrok się wyostrza. Ale nie będzie powodu do przysyłania mi
sekundantów. Nie mam zamiaru z niczego się wycofywać. A gdybym miał skłonności
do chowania głowy w piasek, to nie prowadziłbym tej rozmowy.
– No to doszliśmy do porozumienia – wstaję z fotela. – Zapraszam na
kolację. Bo przecież zostanie pan do jutra, prawda? Bez sensu ruszać w drogę o
tej porze. Sporo czasu nam zajęło to, proszę mi wybaczyć dosadne sformułowanie,
dzielenie włosa na czworo. Po co nam to właściwie było?
– To chyba zrozumiałe, że chciałem się dowiedzieć, kogo kocha moja przyszła
żona.
– Już raz pana prosiłem, żeby pan przestał używać tego czasownika –
westchnąłem. – I czego pan się dowiedział, jeżeli wolno spytać?
– Niestety niewiele. Dlaczego pan nie chce być ze mną szczery?
Roześmiałem się.
– Z pełną szczerością mówię panu, że bardzo zgłodniałem. Proszę, przejdźmy
do jadalni.
– Wie pan – powiedziałem, rozkładając serwetkę – ta nasza dyskusja jednak
do czegoś się przydała. Szczerze – bo panu tak zależy na szczerości – zatem
szczerze przyznaję, że podejrzewałem, iż niemałą rolę w pana zainteresowaniu
Marią odgrywa posag, którego zresztą słusznie się pan spodziewa. Ale wygląda na
to, że pan jest autentycznie uczuciowo zaangażowany. Inaczej nie zadawałby mi
pan tych wszystkich pytań. I jeszcze coś panu wyznam, ale potem ostatecznie
zamkniemy ten temat, dobrze? Zatem swego czasu rzeczywiście przeszła mi przez
głowę myśl, żeby ożenić się z Marią. Wtedy, kiedy dowiedziałem się, że
spodziewa się dziecka. To niczego w naszej relacji by nie zmieniło, a jej
dałoby status tak zwanej przyzwoitej kobiety. Ale bardzo szybko tę myśl
odrzuciłem. Ze względu na ordynację. Gdyby Maria formalnie została moją żoną,
to – mimo stanu, w jakim wówczas byłem – dziecko uzyskałoby status mojego
legalnego potomka. Nie mogłem wiedzieć, że urodzi się dziewczynka. Nie mogłem
ryzykować, że ordynacja przypadnie nie mojemu bratu, a potomkowi tego zboczeńca
Grüna. Teraz już chyba byłem z panem wystarczająco szczery i możemy porozmawiać
o weselszych sprawach, prawda? Zastanowił się pan nad wyborem mieszkania?
Następnego dnia przy obiedzie wypijamy zdrowie narzeczonych. Mimo starań
wszystkich obecnych nastrój bardziej przypominę stypę niż zaręczyny.
– Źle się czujesz? – pyta Albert, kiedy zostajemy sami.
– I tak, i nie – kładę się na łóżku i wpatruję się w sufit. – Fizycznie w
porządku, ale duchowo pod psem.
W paru zdaniach informuję go o wczorajszej rozmowie z Richterem.
– Więc rozumiesz, że jest mi diabelnie przykro – kończę. – I ze względu na
Marię, i na Richtera. To nie jest dobry start życiowy dla młodej pary. Bardzo
się o nich martwię.
– Nie myślałem, że jest aż taka
niemądra... – zaczyna Albert. Rozlega się pukanie do drzwi.
– Otwórz – mówię. Bo przecież Maria nie słyszy, kiedy mówimy „proszę”.
– Bardzo proszę – mówi ze złością Albert. Maria rozgląda się po pokoju. Odwracam
się do ściany. Nie chcę uczestniczyć w tej rozmowie.
– Ludwik chory? – pyta Maria.
– Jeszcze nie, ale pewnie wkrótce się rozchoruje ze zmartwienia. Przez
ciebie! Po jakie licho mówiłaś o tych twoich głupich sentymentach? I jemu, i
Richterowi?
– Ich wollte ehrlich sein [1]–
mówi Maria, sztywniej niż kiedykolwiek.
– Ehrlich! Ehre! Verstehst du, was
„Ehre” bedeutet? Nein, das hat dir niemand richtig erklärt! [2]– krzyczy
Albert.
– Daj spokój, Albert – mówię, nie odwracając głowy od ściany.
– Nie dam spokoju, bo ktoś jej musi parę słów prawdy powiedzieć, a ty tego
nie zrobisz. Jeszcze nie widziałem niemowy, która by tak mieliła językiem,
zupełnie nie biorąc pod uwagę konsekwencji! I chwali się, że jest „ehrlich”! „Ehre”, honor, to nie zasady pojedynków! I nie demonstrowanie swoich
uczuć na prawo i lewo! Honor polega na tym, żeby nie krzywdzić ludzi! Zwłaszcza
takich, którzy są słabsi albo w gorszej sytuacji! Nie będziemy dyskutować o
tym, kto kogo kocha albo nie kocha, to nieważne. Nawet gdyby Ludwik cię kochał
tak, jak Dante kochał Beatrycze, jak Werter kochał Lottę... a zresztą, ty i tak
nie wiesz, kim oni byli... więc jak królewicz Kopciuszka... to za nic w świecie
nie mógł tego okazać, bo człowiek honorowy nie przywiązuje do siebie wdzięcznej
wychowanki, kiedy jest paralitykiem, a o tę wychowankę stara się konkurent w
miarę zdrowy i w miarę normalny! A co myślisz, co Ludwik miał zrobić, kiedy
cudem wrócił do normalnego życia? Wejść między ciebie i Maurycego ze swoim
majątkiem, tytułem i jeszcze paroma właściwościami, które go odróżniają od
przeciętnych mężczyzn? Czegoś takiego żaden honorowy człowiek nie zrobi!
– Ja tak nie myślałam – mówi Maria. – Nie myślałam w ten sposób.
– Pewnie! Uczciwe kobiety nie myślą! Tylko czerpią satysfakcję z zadawania
bólu. Ty się przecież cieszysz z tego, że tyle przykrości ci się udało sprawić!
Dlatego nie lubię uczciwych kobiet, wolę prostytutki. Teraz idź stąd, i to już!
A ty, Ludwik, nie odzywaj się, bo wiesz, że mam rację!
– Wy jesteście białe wilki! Z tym waszym honorem! – mówi Maria i wychodzi. Trzaska
drzwiami. Tym razem mam wątpliwości co do tego, czy jej to należy wybaczyć.
Nazajutrz Maria przyznaje Albertowi, że miał rację.
Czytam i sygnalizuję swoją obecność i szacunek dla autorki za tak piękne postaci i wątki. :)
OdpowiedzUsuń