Ten dodatek do poprzedniego opowiadania dedykuję:
- Re-Eunice - z podziękowaniem za to, że podtrzymywała i podtrzymuje mnie na duchu w trudnych chwilach, i że pisze tak przemiłe i piękne komentarze, po których zabieram się do pisania, choćbym nie wiem jak była zdeprymowana;
- Jam-bye'owi, który już dobrze będzie wiedział, za co ta dedykacja, jeśli przeczyta. A jeśli nie chce czytać, bo to b. sentymentalne, to cóż... niech sobie zamiast czytania wspomni mniszki-brudnice (przepraszam za tajemnicę ;-)
Zagubiony pierścionek
Wspomnienia z wczesnego dzieciństwa to strzępy, migawki, w których na ogół widzimy
rzeczy nieważne i pozbawione dramatyki – jeśli je oceniać z perspektywy
dorosłego człowieka. Kolorowe jesienne liście chrzęszczące po butami i
błyszczące kasztany na ścieżce; szary kot na murku i gromadka żółtych kurczątek
na podwórzu; chwila strachu w nocy, kiedy na drzwiach szafy zobaczyło się
straszny cień przypominający rogatego diabła, a potem okazało się, że to tylko
cień kaktusa w doniczce... Nie sposób tych wspomnień umiejscowić w czasie,
dlatego tak trudno ustalić, w jakim wieku zaczynamy naprawdę pamiętać własne
życie.
Jako dorośli zresztą też pamiętamy tylko strzępy, różnica polega na tym, że
umiemy je ułożyć na linii czasu; wiemy, co było przedtem, co potem. Ale nigdy
nie udaje się nam zapamiętać całego dnia, nawet jeżeli sumiennie prowadzimy
pamiętnik (czego ja do tej pory nie robiłam). Nie pamiętamy w całości nawet ważnych
dni, takich jak dzień, w którym ktoś nam wyznał miłość, kiedy wzięliśmy ślub,
kiedy urodziło się pierwsze dziecko; pamiętamy tylko fragmenty, wycinki.
Dlatego takie osobliwe jest, że jeden dzień mojego życia zapamiętałam prawie od
początku do końca, w każdym razie od wczesnego ranka do podwieczorku.
Byłam w tym dniu bardzo mała, miałam trzy lata i cztery miesiące. Zatem nie
osiągnęłam wtedy jeszcze wieku, w którym mogłabym dumnie zadeklamować: „Mam
trzy latka, trzy i pół, sięgam głową ponad stół...”. Dwóch miesięcy brakowało.
Psychologicznie to zupełnie nieprawdopodobne, że tyle pamiętam, a jeszcze bardziej
nieprawdopodobne jest to, że tak dokładnie zapamiętałam prowadzone w tym dniu
rozmowy, i że w ogóle w tego rodzaju rozmowach mogłam uczestniczyć. Wiem, że
ludzie często uznają usłyszane od starszych opowieści o swoim dzieciństwie za
swoje własne wspomnienia, ale mnie nie miał kto o tym dniu opowiedzieć.
Nie widzę innego wyjaśnienia niż to, że jakimś – nieznanym współczesnym
psychologom – cudem wydoroślałam na
jeden dzień, a potem znów pogrążyłem się na kilka lat w rozświetlane od czasu
do czasu barwnymi migawkami mroki półświadomej dziecinnej egzystencji.
Ten dzień zaczął się kolorowo. Budzę się, najpierw widzę moją różową
kołderkę w zielone koniczynki, a potem
podnoszę oczy. Wysokie okno jest wypełnione jasnym błękitem. Dziś nie będzie
padać! Będzie można pojechać nad morze! Ale trzeba sprawdzić, czy na pewno jest
słońce!
W nocnej koszulce i porannych pantofelkach wybiegam do ogromnej, sklepionej
sieni. Drzwi na dziedziniec na szczęście są uchylone. Jest słońce! Na
dziedzińcu już stoi zaprzężona bryczka. Ojej! Więc mademoiselle Lilianne też
wcześnie wstała i uznała, że trzeba się wybrać na spacer nad morze!
Zawracam i pędem biegnę przez sień. Wpadam na kogoś. Podnoszę głowę. To
Julka, niesie stos świeżo wyprasowanej bielizny.
– Julciu, Julciu, proszę mnie ubrać i uczesać! Szybciutko, Julciu!
– Nie teraz, Ewuniu, co tu Ewunia robi? Proszę wracać do łóżeczka!
Julka niezbyt grzecznie mnie odsuwa i skręca w boczny korytarz.
Tupię za złością nogą, chociaż to brzydko. Co tam! Sama się ubiorę! A
warkoczyków wcale nie trzeba codziennie zaplatać!
Głupie guziki krzywo się zapinają, ale za trzecim razem daję sobie radę.
Biegnę do pokoju mojej bony.
Mademoiselle też jest już ubrana. Wkłada stos świeżo uprasowanych rzeczy do
kufra, zatrzaskuje wieko. Wszyscy dziś są zajęci bielizną!
– Mademoiselle Lili! – wołam. – Bonjour! Sama się ubrałam! Pojedziemy po
śniadaniu nad morze?
– Non, ma chère... – panna Lili
ociera oczy chusteczką, dlaczego? Czy ma katar?
– Muszę jechać dokąd indziej... – mówi zza chusteczki. – Adieu, mon enfant...
Do pokoju wpada lokajczyk, chwyta kuferek i wybiega. A panna Lili bierze
torebkę i pudło na kapelusze. Przechodząc całuje mnie w czoło.
– Nie wychodź za mną, dziecinko – dodaje. Słychać stuk jej obcasików na
kamiennej podłodze sieni.
Właśnie, że wyjdę! Ale tak, żeby mnie nie zobaczyła! Chowam się w załomie
bramy.
Przy bryczce stoi wujek i rozmawia z panną Lili. Całuje ją w rękę i pomaga
jej wsiąść. Potem: klipp, klapp – końskie kopyta stukają po kamieniach.
Że też mademoiselle akurat dziś musiała się wybrać z wizytą! Ale przecież
Julka może ze mną pójść na plażę. To nie tak daleko, nie trzeba koniecznie
jechać bryczką!
Julka znów zajęta jest prasowaniem.
– Niech Ewcia nie marudzi, tylko grzecznie zje śniadanie i idzie się
pobawić w ogrodzie! – fuka na mnie.
Wracam do swojego pokoju, siadam przy stoliku, na którym stoi taca ze
śniadaniem, i usiłuję być grzeczna. Ale w mleku są obrzydliwe kożuchy, a
rogalik jest suchy, zapomnieli podać masło! Nikt się o mnie nie troszczy! Dosyć
tego! Sama pójdę nad morze!
Zakładam buciki i kapelusik, biorę wiaderko, w którym jest łopatka i foremki
na babki z piasku, i ruszam przez sień. I znowu wpadam na Julkę!
– Co dziś Ewunia wyprawia?! – krzyczy na mnie i podnosi mnie z podłogi. Z
całych sił walę ją w ramię wiaderkiem.
– Głupia jesteś! Wszyscy jesteście głupi!!! – wrzeszczę.
– Jak tak można! – woła Julka i daje mi klapsa. Wrzeszczę jeszcze głośniej.
Nagle pojawia się wujek.
– Co tu się dzieje, do wszystkich... duchów niezbawionych? – pyta
zirytowanym głosem. – Cały zamek się trzęsie w posadach!
Cichnę. Przy wujku nie mam odwagi krzyczeć. On jest dobry, ale... jakoś mnie
onieśmiela. Bo on jest ważny. Najważniejszy w domu. I prawie zawsze zajęty, nie
wolno mu przeszkadzać. Nawet, kiedy tylko pali cygaro i patrzy przed siebie, to
jest zajęty.
– Bo, proszę jaśnie pana, Ewcia dziś to całkiem nieusłuchana. Wszystkim się
plącze pod nogami i marudzi, żeby nad morze... A kto dziś by do tego głowę
miał...
– Ja z nią pojadę – mówi wujek. – Ale tylko jeżeli przestaniesz krzyczeć,
Ewa, i umyjesz buzię, a przedtem przeprosisz Julię. Nie wolno tak mówić do
Julii, ani do nikogo!
– Przepraszam, Julciu – mówię nie zastanawiając się. Bo nad czym innym się
zastanawiam. Wujek zabierze mnie nad morze? Przecież on nigdy nie chciał tam
jeździć! Parę razy zabierał mnie na spacer, w bryczce, na koniu, a raz nawet na
rowerze – to było najlepsze! – ale kiedy pytałam, czy możemy pojechać nad
morze, to zawsze mówił „Nie!” i robił się zły. Albo smutny. Jedno od drugiego
czasem trudno odróżnić.
– Julio – dodaje wujek – proszę nam przygotować koszyk z jakimś zimnym
prowiantem zamiast obiadu. Wrócimy dopiero na podwieczorek. I proszę już się
nie gniewać na małą. Przeprosiła.
– A kto tam by się gniewał – mruczy udobruchana Julka. – Wszyscy teraz z
nerw wychodzą, co dziwnego, że dziecko też...
Jedziemy na rowerze! Na bagażniku jest piknikowy koszyk, ręczniki i koc. Wujek
jedną ręką trzyma kierownicę, a drugą przytrzymuje mnie za ramię. Drzewa po obu
stronach dróżki zlewają się w zieloną ścianę, wiatr łaskocze mi uszy i
policzki. Ale przed wydmami trzeba zsiąść z roweru, bo ugrzązłby w piachu.
Przez wydmy trzeba przejść na piechotę. Uff, jak gorąco!
Mademoiselle pozwalała mi na plaży zdejmować buciki i pończoszki, i brodzić
w wodzie. Ale wujek mówi, że mogę nawet zdjąć sukienkę, bo tu nikt nie
przychodzi i nie patrzy.
Ale przyjemnie! Rozbieram się do majteczek, a wujek też. Chociaż nie wolno
mówić „majteczki”. Panna Lili kazała mówić „in-eks-pry-ma-ble”, ale to takie
strasznie trudne słowo...
Wujek bierze mnie za rękę i przeskakujemy przez fale. Biegniemy coraz dalej!
Woda sięga mi już prawie po szyję! Wujek trzyma mnie za obie ręce i rzuca mnie
na fale, kiedy najwięcej jest na nich piany, i biegnie, ciągnąc mnie za sobą.
– Pływam! – wrzeszczę. – Pływam!
Wujek wcale się nie gniewa, że krzyczę wniebogłosy. Śmieje się.
– No, prawie pływasz – mówi. – Teraz udawaj, że jedziesz na rowerze!
Zawzięcie przebieram nogami, a wujek na chwilę puszcza moje ręce. I wcale
nie tonę! Pływam!
Na plaży bawimy się w berka. Kucanego. Wcale nie jest łatwo dać mi „berka”,
bo mam bliżej do piasku i kucam szybciej, niż wujek. Jeszcze raz idziemy się
wykąpać. A potem jemy obiad, zupełnie inny, niż zwykle. Pieczony kurczak i
kanapki z ogórkiem. Piasek przy tym trochę skrzypi w zębach, ale to wcale nie
szkodzi. Pijemy lemoniadę z butelek, które przedtem zakopaliśmy w mokrym piasku
tuż przy brzegu, żeby je woda ochłodziła. Na deser mamy słodkie bułeczki z
jagodami.
– Popływamy jeszcze? – pytam.
– Później. Tak zaraz po jedzeniu nie wolno pływać, brzuch od tego może
rozboleć – mówi wujek. – Wiesz co? Zbudujmy zamek.
Dzisiaj wujek w ogóle nie wygląda na ważnego i smutnego pana. Lepiej mi się
z nim bawi niż z Heniem w Królewcu, bo Henio to mnie czasem szczypie. I takiego
zamku Henio nie potrafiłby zbudować.
Zamek wygląda prawie tak, jak nasz zamek w Rotherburgu, ale jest lepszy, bo
ma głębszą fosę, i mury ozdobione muszelkami, i zwodzony most z patyczków.
Wujek mi tłumaczy, że taki most był potrzebny, kiedy pod zamek podchodzili
wrogowie. Podnosiło się go, żeby ci wrogowie nie weszli do zamku.
– Bawimy się, że idą wrogowie? – proponuję.
– E, nie. Mogliby nam zniszczyć zamek – mówi wujek. – Lepiej zróbmy ogród.
Sadzimy drzewka z patyczków i wodorostów na podzamczu. Wujek wyciąga z
kieszeni żakietu notesik, wyrywa z niego kartkę i robi z niej flagę z trochę
niezgrabnym, ale uśmiechniętym lwem. Zatyka ją na patyczku na najwyższej wieży
zamku.
Zaraz potem zrywa się wiatr; nasza flaga pięknie na nim łopocze, ale wujek
uznaje, że pora wracać. Nie sprzeciwiam się, bo rzeczywiście robi się zimno.
– Mogę z tobą zjeść podwieczorek? – pytam. Zwykle jadłam w moim pokoju albo
w pokoju mademoiselle, ale jej przecież dziś nie ma.
– Dobrze – mówi wujek. – Idź się przebrać.
Kiedy wracam w czystej sukience, wujek już wcale nie jest wesołym chłopcem,
podobnym do mojego kolegi Henia. Jest znów smutnym panem, pali cygaro i patrzy tak,
jakby mnie w ogóle nie było. On chyba tylko nad morzem umie się bawić.
– Jutro też pójdziemy nad morze? – pytam.
– Nie. Jutro wyjeżdżam. Jadę na wojnę, Ewuniu.
Zamieram.
– To do nas przyjdą wrogowie? Zniszczą nam zamek?
– Nie – wujek się nareszcie uśmiecha. – Dlatego muszę jechać. Żeby nie
przyszli. Muszę im te niemądre pomysły wybić z głowy i tak ich nastraszyć, żeby
wrócili do siebie.
– To nakrzycz na nich, żeby się bardzo przestraszyli! – wołam.
– Postaram się – mówi wujek. – Teraz już idź do Julci.
***
Do tej pory nie pojmuję, jak mogłam ten dzień tak dokładnie zapamiętać. Jak
wspomniałam, wróciłam po nim do dziecinnej nieświadomości.
Kiedy usłyszałam, że wujek Albert „padł na polu chwały”, zupełnie to na mnie
nie zrobiło wrażenia. „Padł” znaczyło dla mnie „upadł”, „ przewrócił się”...
Słowa „zginął” też nie rozumiałam. Wydawało mi się podobne do „upadł”. Tak jak
mnie kiedyś pierścionek upadł za komodę, i dopiero przy wiosennych porządkach
się odnalazł...
To opowiadanko jest być może przesłodzone, ale czy naprawdę trzeba się wstydzić sentymentów, skoro ich tak w otoczeniu mało?
OdpowiedzUsuńOczywiście mówiąc "otoczenie", nie mam na myśli czytelników ;-)
OdpowiedzUsuńDroga Autorko bardzo dziękuje za dedykację. Twoje opowiadania to cudowne ogrody, w których ożywa przysypane popiołem znużenia moje serce i umysł. Nic tu nie był przesłodzone w tym pięknym, ujmującym obrazie. Bardzo serdecznie pozdrawiam. :)))
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci za tę porcję czytelniczej strawy i za miłe słowa na początku! Zamierzam systematycznie prawdzać Twoj blog, czy jest tu coś nowego czym zechcesz nas uraczyć. Jeszcze raz dzięki!
OdpowiedzUsuńTeż dzięki. Ciekawe, że kiedy się na blogu zaczynam wygłupiać, to jego popularność wzrasta o 100%. Ale od wygłupów pewnie wrócę do innych historii. Jeszcze raz dzięki i serdeczne uściski!
OdpowiedzUsuń