środa, 9 maja 2012

Ze świata monady (część 11)


– Przepraszam – pisze Maria. – Za wczoraj i za wszystko.
– Ja też przepraszam, że tak na ciebie nawrzeszczałem – Albert poklepuje ją po ręce. – Za bardzo się uniosłem. Znasz mnie, wiesz, że łatwo wpadam w złość, ale i szybko mi przechodzi. Między nami zgoda?

Maria kiwa głową.
– Ludwik, dalej się gniewasz? – pyta.

Wpatruję się w filiżankę z kawą. Wolałbym pić kawę przez słomkę, tak jak kiedyś. Przyzwyczaiłem się. Ale gdybym poprosił o słomkę, to sam sobie bym udowodnił, że rzeczywiście jestem w depresji.
– Nie, nie gniewam się – odpowiadam, kiedy Maria już straciła nadzieję, że się odezwę. – W ogóle się nie gniewałem, tylko było mi przykro. Teraz chciałbym zaproponować, żebyśmy przestali rozgrzebywać stare sprawy i zaczęli patrzeć w przyszłość, bo inaczej chyba zwariuję. Kiedy byłem sparaliżowany, to jakoś mi się udało nie zwariować, a teraz mam wrażenie, że jeszcze trochę, a popadnę w obłęd.
– Zmęczony jesteś – stwierdza serdecznie Albert. – Nic dziwnego. Przez dwa lata od świtu do nocy walczyłeś ze wszystkich sił o to, żeby zachować pogodę ducha i dobry humor, więc to normalne, że teraz trochę jesteś zmęczony i przygnębiony. Zobaczysz, przejdzie ci. Masz całkowitą rację: trzeba myśleć o przyszłości.

Maria niewątpliwie pomyślała o przyszłości. Trzy dni później znikła. Ale odkryliśmy to ze sporym opóźnieniem.

***

W czwartek przy śniadaniu spytała, czy mogłaby pojechać po zakupy do Kłajpedy. Podczas ostatniego wyjazdu nie miała czasu na to, żeby pochodzić po sklepach, bo była ta uroczystość ze statkiem... A chciałaby zastanowić się nad wyborem materiału na suknię ślubną i na jakiś kostiumik podróżny...  Jeszcze jest sporo czasu do wesela, ale lepiej wszystkiego nie zostawiać na ostatnią chwilę. I jeszcze parę drobiazgów chciałaby kupić: jedwab do wyszywania, buciki dla Ewy, może jakiś wiosenny kapelusz...

– Jedź, pewnie – powiedziałem po przeczytaniu tej przydługiej wypowiedzi. – Chyba nic się nie stanie, jeśli pojedziesz sama? W Kłajpedzie nie zabłądzisz.

Potrząsnęła z przekonaniem głową. Potem uświadomiłem sobie, że celowo wybrała dzień, w którym nie mogliśmy jej towarzyszyć.  Oczekiwaliśmy wizyty poznańskiego inżyniera z zakładów Cegielskiego. Miał nam demonstrować jakieś rewelacyjne kosiarki i pługi wieloskibowe. Wcale mnie nie wtedy nie dziwiło, że pługi interesują Marię znacznie mniej od materiałów na suknie i nowych kapeluszy.
– Przenocuj w hotelu, żeby nie wracać po ciemku – dodałem. – Jak chcesz, to nawet zostań do soboty, dziecko przecież ma opiekę. Tylko wtedy odeślij powóz i powiedz stangretowi, o której po ciebie ma przyjechać. I uważaj na pieniądze.

W sobotę stangret pojechał do Kłajpedy o umówionej porze i wrócił, ale bez Marii; za to z wiadomością, że „pani kuzynka” w ogóle nie nocowała w hotelu. Wypiła tam tylko kawę, powiedziała recepcjoniście, że zmieniła plany i odeszła z sakwojażem. Piechotą, nie brała dorożki.

Stangret meldował to nam z miną służbiście neutralną, ale wyobrażałem sobie, co myśli. I wyobrażałem sobie też, jaką frajdę cała służba będzie miała z dyskutowania tej sytuacji. Prawie słyszałem, jak nasza gospodyni scenicznym szeptem oznajmia pokojówkom, że od początku wiedziała, jak się skończy opieka młodych panów nad „tą osobą”.

Odesłałem stangreta.

Albert kopnął z wściekłością krzesło; na szczęście nie to na kółkach.
– Ta dziewucha świętego wyprowadziłaby z równowagi! Co jej tym razem do głowy strzeliło?!!! Jak myślisz, czy to przez to, że ją wtedy skrzyczałem? Ale przecież wyglądało na to, że wybaczyła mi tę burę!
– Raczej nie przez ciebie uciekła, tylko przeze mnie – stwierdziłem ponuro.
– Zostawiła dziecko...
– Ona się Ewą zajmowała chyba bardziej z obowiązku niż przez uczucia macierzyńskie. I może nie należy jej się dziwić – westchnąłem.

Przeprowadziliśmy rewizję w pokoju Marii w nadziei, że coś nasunie nam pomysł, gdzie jej szukać. Stwierdziliśmy brak kasetki z biżuterią. Niewiele tych błyskotek było, i wszystkie raczej skromne, bo przecież brylantami jej nie obsypywaliśmy, ale trochę wartości to miało: naszyjnik z perełek, medalion, złota bransoletka, trochę ładnych broszek. No i sumka, którą jej dałem na zakupy i pobyt w hotelu, była całkiem spora. Zatem ucieczka nie była impulsem chwili, ale zaplanowanym przedsięwzięciem.

W sekretarzyku znaleźliśmy kilka listów, wszystkie dość stare, ostatni mniej więcej sprzed pół roku. Dwa z Berlina, cztery, w tym ten ostatni, z Hamburga, z tym samym adresem zwrotnym. Od jakiejś Racheli Fellbaum. Uznaliśmy, że sytuacja uzasadnia złamanie tajemnicy korespondencji. Ale w liście od panny Fellbaum nie było nic, co wskazywałoby na konspirację między dawnymi koleżankami z pensji. Był utrzymany w dość serdecznym tonie, ale donosił o sprawach codziennych. Kończył się prośbą, aby Maria koniecznie Rachelę odwiedziła, jeżeli będzie miała okazję wybrać się do Hamburga.

– Słaba poszlaka, ale zawsze poszlaka – stwierdziłem. – Jadę do Hamburga. Bez problemu mogła się tam dostać statkiem z Kłajpedy, pieniędzy miała więcej niż dość.
– Chyba „jedziemy”? – spytał Albert.
– Nie, Albert, tyle spotkań z kontrahentami mamy poustalanych na przyszły tydzień... Ładnie by to wyglądało: obaj bracia von Löwe rzucają w diabły wszystkie interesy i pędzą w pogoń za zbiegłą „kuzynką”... Poza tym musisz być w domu na wypadek, gdyby wróciła albo gdyby przyszła jakaś wiadomość od niej czy o niej. Może jednak wcale nie pojechała do Hamburga? Gdybyś się czegoś dowiedział, to wyślij mi depeszę do „Continentalu” w Hamburgu. Jutro rano jadę.
– Wolałbym, żebyś nie wyjeżdżał – powiedział Albert przy pożegnaniu jakimś wyjątkowo smutnym głosem.
– Muszę jechać, sam rozumiesz. Co będzie, jeżeli tych Fellbaumów nie zastała, albo jeśli oni już pod tym adresem nie mieszkają? List był przecież dość stary... Jak jej się skończą pieniądze, to może zacznie robić karierę na Sankt Pauli... Do końca życia nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie próbował jej odszukać.
– Ale mimo wszystko wolałbym, żebyś nie wyjeżdżał. Może najpierw wysłać do tych Fellbaumów depeszę z pytaniem, czy ona tam jest...
– Nie bądź śmieszny, Albert, depesza w takiej sprawie? No, nie rób takiej miny, przecież nie wyjeżdżam do Ameryki, tylko do Hamburga. Zatelegrafuję po przyjeździe.

Uściskałem go. Bardzo długo stał na ganku i patrzył w ślad za powozem.

***

Odszukałem hamburski adres. Dzielnica średniozamożna, na szyldach dużo żydowskich nazwisk, ale napisy po niemiecku, nie w jidisz.

Okna wystawowe na parterze domu zamalowane były białą farbą. Przebijały przez nią litery: „Nusyn Fellbaum – Krawiectwo damskie”.

Zapukałem do stróżówki.
– Fellbaumowie? Wyjechali. Na stałe, do Ameryki, do brata pana Fellbauma – poinformował stróż. – Niedawno, będzie ze dwa tygodnie temu.
– A nie pytał tu ktoś o nich w ostatnich dniach?
– Była tu jedna młoda panienka. Bardzo szykowna, ale głuchoniema, biedaczka. Tak jak córeczka państwa Fellbaumów. Zupełnie tak samo mówiła, jak panienka Rachela. Pewnie się zapoznały w Berlinie, na tej pensji dla głuchych. Strasznie się ta panienka zmartwiła. „Już wyjechali? Rachela pisała, że wyjadą chyba dopiero pod koniec kwietnia” – powiedziała.

Więc list od Racheli, który znaleźliśmy, nie był ostatnim...
– Aha. Bardzo panu dziękuję – wsunąłem stróżowi w rękę kilka monet. – Państwo Fellbaumowie nie zostawili adresu?
– Panie szanowny, a na co adres, kto do nich będzie pisał? Wszyscy krewni już są w tej Ameryce. W Nowym Jorku. Brat pana Nusyna to też krawiec, tylko że męski. Podobno wielki dom mody tam rozkręcił. No i brata ściągnął na wspólnika. Oni jeszcze milionerami zostaną...
– Nie pamięta pan przypadkiem, jak ten brat pana Fellbauma ma na imię? – spytałem.
– A pamiętam, bo takie dziwaczne miał imię. Ebenezer.
– Jeszcze raz dziękuję. Bardzo mi pan pomógł – dodałem jeszcze parę monet.
– Niech panu Pan Bóg wynagrodzi – ucieszył się.

Czy mogło jej starczyć pieniędzy na bilet do Nowego Jorku? Z biedą na trzecią klasę chyba tak. Jeżeli jeszcze sprzedała biżuterię i ten złoty szwajcarski zegarek, który dostała od nas na Boże Narodzenie...

Więc znów trzeba udać się na przystań.

Tak, dwa dni temu Maria wsiadła na statek do Nowego Jorku. Kasjer zapamiętał ją i ze względu na jej ułomność, i przez to, że tak elegancko ubrana młoda dama podróżowała sama i nabyła bilet trzeciej klasy.

Wiedziałem nie od dziś, że potrafi być przedsiębiorcza. Ale trafiła kosa na kamień. Już ja cię w tym Nowym Jorku znajdę, moja pani.

Nie będę jej namawiał do powrotu, jeżeli naprawdę chce zacząć nowe życie i oderwać się od przeszłości. Ale muszę mieć pewność, że jest w dobrych rękach i ma jakieś sensowne widoki na przyszłość. I chcę wiedzieć, gdzie w razie potrzeby przesłać jej pieniądze. Chcę też poważnie z nią porozmawiać o przyszłości Ewy.

Niestety, okazuje się, że następny parowiec do Nowego Jorku odchodzi z Hamburga dopiero za dziesięć dni. Nie mam ochoty tak długo czekać.
– A nie dałoby się znaleźć jakiegoś wcześniejszego połączenia? Na przykład przez Anglię? – pytam.

Kasjer wertuje broszurę z rozkładami rejsów.
– Zasadniczo dałoby się – mówi. – Przez Southampton. Do Southampton mógłby pan popłynąć jutro rano, a stamtąd wyjazd do Nowego Jorku dziesiątego kwietnia w samo południe. I nawet byłaby to bardzo atrakcyjna podróż, ale obawiam się, że za późno na rezerwację i że wszystkie kabiny już wysprzedane. Pan chyba trzecią klasą nie zamierza podróżować, jak ta pana znajoma? Chociaż teraz z pasażerami nigdy nic nie wadomo...
– Koszta nie grają roli – mówię i dyskretnie wsuwam pod broszurkę kilka banknotów, a już otwarcie kładę na kontuarze moją wizytówkę. – Niech pan się postara. Będę czekał na wiadomość w hotelu „Continental”.
– No to zadepeszuję do Southampton, panie baronie – kasjer od razu robi się uprzejmiejszy. – Nawet jeśli niby wysprzedane, to zawsze jakąś z luksusowych kabin do ostatniej chwili trzyma się w rezerwie, dla ewentualnych ważnych gości. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, i jeżeli to prawda, co o tym transatlantyku pisano w gazetach, to może nawet dotrze do celu wcześniej niż nasz „Frankfurt”. Ech, zazdroszczę panu takiej podróży... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz