– Przepraszam – pisze Maria. – Za wczoraj i za wszystko.
– Ja też przepraszam, że tak na ciebie nawrzeszczałem – Albert poklepuje ją
po ręce. – Za bardzo się uniosłem. Znasz mnie, wiesz, że łatwo wpadam w złość,
ale i szybko mi przechodzi. Między nami zgoda?
Maria kiwa głową.
– Ludwik, dalej się gniewasz? – pyta.
Wpatruję się w filiżankę z kawą. Wolałbym pić kawę przez słomkę, tak jak
kiedyś. Przyzwyczaiłem się. Ale gdybym poprosił o słomkę, to sam sobie bym
udowodnił, że rzeczywiście jestem w depresji.
– Nie, nie gniewam się – odpowiadam, kiedy Maria już straciła nadzieję, że
się odezwę. – W ogóle się nie gniewałem, tylko było mi przykro. Teraz chciałbym
zaproponować, żebyśmy przestali rozgrzebywać stare sprawy i zaczęli patrzeć w
przyszłość, bo inaczej chyba zwariuję. Kiedy byłem sparaliżowany, to jakoś mi
się udało nie zwariować, a teraz mam wrażenie, że jeszcze trochę, a popadnę w
obłęd.
– Zmęczony jesteś – stwierdza serdecznie Albert. – Nic dziwnego. Przez dwa
lata od świtu do nocy walczyłeś ze wszystkich sił o to, żeby zachować pogodę
ducha i dobry humor, więc to normalne, że teraz trochę jesteś zmęczony i przygnębiony.
Zobaczysz, przejdzie ci. Masz całkowitą rację: trzeba myśleć o przyszłości.
Maria niewątpliwie pomyślała o przyszłości. Trzy dni później znikła. Ale
odkryliśmy to ze sporym opóźnieniem.
***
W czwartek przy śniadaniu spytała, czy mogłaby pojechać po zakupy do
Kłajpedy. Podczas ostatniego wyjazdu nie miała czasu na to, żeby pochodzić po
sklepach, bo była ta uroczystość ze statkiem... A chciałaby zastanowić się nad
wyborem materiału na suknię ślubną i na jakiś kostiumik podróżny... Jeszcze jest sporo czasu do wesela, ale
lepiej wszystkiego nie zostawiać na ostatnią chwilę. I jeszcze parę drobiazgów chciałaby
kupić: jedwab do wyszywania, buciki dla Ewy, może jakiś wiosenny kapelusz...
– Jedź, pewnie – powiedziałem po przeczytaniu tej przydługiej wypowiedzi. –
Chyba nic się nie stanie, jeśli pojedziesz sama? W Kłajpedzie nie zabłądzisz.
Potrząsnęła z przekonaniem głową. Potem uświadomiłem sobie, że celowo
wybrała dzień, w którym nie mogliśmy jej towarzyszyć. Oczekiwaliśmy wizyty poznańskiego inżyniera z
zakładów Cegielskiego. Miał nam demonstrować jakieś rewelacyjne kosiarki i
pługi wieloskibowe. Wcale mnie nie wtedy nie dziwiło, że pługi interesują Marię
znacznie mniej od materiałów na suknie i nowych kapeluszy.
– Przenocuj w hotelu, żeby nie wracać po ciemku – dodałem. – Jak chcesz, to
nawet zostań do soboty, dziecko przecież ma opiekę. Tylko wtedy odeślij powóz i
powiedz stangretowi, o której po ciebie ma przyjechać. I uważaj na pieniądze.
W sobotę stangret pojechał do Kłajpedy o umówionej porze i wrócił, ale bez
Marii; za to z wiadomością, że „pani kuzynka” w ogóle nie nocowała w hotelu.
Wypiła tam tylko kawę, powiedziała recepcjoniście, że zmieniła plany i odeszła
z sakwojażem. Piechotą, nie brała dorożki.
Stangret meldował to nam z miną służbiście neutralną, ale wyobrażałem
sobie, co myśli. I wyobrażałem sobie też, jaką frajdę cała służba będzie miała
z dyskutowania tej sytuacji. Prawie słyszałem, jak nasza gospodyni scenicznym
szeptem oznajmia pokojówkom, że od początku wiedziała, jak się skończy opieka
młodych panów nad „tą osobą”.
Odesłałem stangreta.
Albert kopnął z wściekłością krzesło; na szczęście nie to na kółkach.
– Ta dziewucha świętego wyprowadziłaby z równowagi! Co jej tym razem do
głowy strzeliło?!!! Jak myślisz, czy to przez to, że ją wtedy skrzyczałem? Ale
przecież wyglądało na to, że wybaczyła mi tę burę!
– Raczej nie przez ciebie uciekła, tylko przeze mnie – stwierdziłem ponuro.
– Zostawiła dziecko...
– Ona się Ewą zajmowała chyba bardziej z obowiązku niż przez uczucia
macierzyńskie. I może nie należy jej się dziwić – westchnąłem.
Przeprowadziliśmy rewizję w pokoju Marii w nadziei, że coś nasunie nam
pomysł, gdzie jej szukać. Stwierdziliśmy brak kasetki z biżuterią. Niewiele tych
błyskotek było, i wszystkie raczej skromne, bo przecież brylantami jej nie
obsypywaliśmy, ale trochę wartości to miało: naszyjnik z perełek, medalion, złota
bransoletka, trochę ładnych broszek. No i sumka, którą jej dałem na zakupy i
pobyt w hotelu, była całkiem spora. Zatem ucieczka nie była impulsem chwili,
ale zaplanowanym przedsięwzięciem.
W sekretarzyku znaleźliśmy kilka listów, wszystkie dość stare, ostatni
mniej więcej sprzed pół roku. Dwa z Berlina, cztery, w tym ten ostatni, z
Hamburga, z tym samym adresem zwrotnym. Od jakiejś Racheli Fellbaum. Uznaliśmy,
że sytuacja uzasadnia złamanie tajemnicy korespondencji. Ale w liście od panny
Fellbaum nie było nic, co wskazywałoby na konspirację między dawnymi
koleżankami z pensji. Był utrzymany w dość serdecznym tonie, ale donosił o
sprawach codziennych. Kończył się prośbą, aby Maria koniecznie Rachelę
odwiedziła, jeżeli będzie miała okazję wybrać się do Hamburga.
– Słaba poszlaka, ale zawsze poszlaka – stwierdziłem. – Jadę do Hamburga.
Bez problemu mogła się tam dostać statkiem z Kłajpedy, pieniędzy miała więcej
niż dość.
– Chyba „jedziemy”? – spytał Albert.
– Nie, Albert, tyle spotkań z kontrahentami mamy poustalanych na przyszły
tydzień... Ładnie by to wyglądało: obaj bracia von Löwe rzucają w diabły wszystkie
interesy i pędzą w pogoń za zbiegłą „kuzynką”... Poza tym musisz być w domu na
wypadek, gdyby wróciła albo gdyby przyszła jakaś wiadomość od niej czy o niej.
Może jednak wcale nie pojechała do Hamburga? Gdybyś się czegoś dowiedział, to
wyślij mi depeszę do „Continentalu” w Hamburgu. Jutro rano jadę.
– Wolałbym, żebyś nie wyjeżdżał – powiedział Albert przy pożegnaniu jakimś
wyjątkowo smutnym głosem.
– Muszę jechać, sam rozumiesz. Co będzie, jeżeli tych Fellbaumów nie
zastała, albo jeśli oni już pod tym adresem nie mieszkają? List był przecież
dość stary... Jak jej się skończą pieniądze, to może zacznie robić karierę na
Sankt Pauli... Do końca życia nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie próbował jej
odszukać.
– Ale mimo wszystko wolałbym, żebyś nie wyjeżdżał. Może najpierw wysłać do
tych Fellbaumów depeszę z pytaniem, czy ona tam jest...
– Nie bądź śmieszny, Albert, depesza w takiej sprawie? No, nie rób takiej
miny, przecież nie wyjeżdżam do Ameryki, tylko do Hamburga. Zatelegrafuję po
przyjeździe.
Uściskałem go. Bardzo długo stał na ganku i patrzył w ślad za powozem.
***
Odszukałem hamburski adres. Dzielnica średniozamożna, na szyldach dużo
żydowskich nazwisk, ale napisy po niemiecku, nie w jidisz.
Okna wystawowe na parterze domu zamalowane były białą farbą. Przebijały
przez nią litery: „Nusyn Fellbaum – Krawiectwo damskie”.
Zapukałem do stróżówki.
– Fellbaumowie? Wyjechali. Na stałe, do Ameryki, do brata pana Fellbauma –
poinformował stróż. – Niedawno, będzie ze dwa tygodnie temu.
– A nie pytał tu ktoś o nich w ostatnich dniach?
– Była tu jedna młoda panienka. Bardzo szykowna, ale głuchoniema,
biedaczka. Tak jak córeczka państwa Fellbaumów. Zupełnie tak samo mówiła, jak
panienka Rachela. Pewnie się zapoznały w Berlinie, na tej pensji dla głuchych. Strasznie
się ta panienka zmartwiła. „Już wyjechali? Rachela pisała, że wyjadą chyba dopiero
pod koniec kwietnia” – powiedziała.
Więc list od Racheli, który znaleźliśmy, nie był ostatnim...
– Aha. Bardzo panu dziękuję – wsunąłem stróżowi w rękę kilka monet. –
Państwo Fellbaumowie nie zostawili adresu?
– Panie szanowny, a na co adres, kto do nich będzie pisał? Wszyscy krewni
już są w tej Ameryce. W Nowym Jorku. Brat pana Nusyna to też krawiec, tylko że
męski. Podobno wielki dom mody tam rozkręcił. No i brata ściągnął na wspólnika.
Oni jeszcze milionerami zostaną...
– Nie pamięta pan przypadkiem, jak ten brat pana Fellbauma ma na imię? –
spytałem.
– A pamiętam, bo takie dziwaczne miał imię. Ebenezer.
– Jeszcze raz dziękuję. Bardzo mi pan pomógł – dodałem jeszcze parę monet.
– Niech panu Pan Bóg wynagrodzi – ucieszył się.
Czy mogło jej starczyć pieniędzy na bilet do Nowego Jorku? Z biedą na
trzecią klasę chyba tak. Jeżeli jeszcze sprzedała biżuterię i ten złoty
szwajcarski zegarek, który dostała od nas na Boże Narodzenie...
Więc znów trzeba udać się na przystań.
Tak, dwa dni temu Maria wsiadła na statek do Nowego Jorku. Kasjer
zapamiętał ją i ze względu na jej ułomność, i przez to, że tak elegancko ubrana
młoda dama podróżowała sama i nabyła bilet trzeciej klasy.
Wiedziałem nie od dziś, że potrafi być przedsiębiorcza. Ale trafiła kosa na
kamień. Już ja cię w tym Nowym Jorku znajdę, moja pani.
Nie będę jej namawiał do powrotu, jeżeli naprawdę chce zacząć nowe życie i
oderwać się od przeszłości. Ale muszę mieć pewność, że jest w dobrych rękach i ma
jakieś sensowne widoki na przyszłość. I chcę wiedzieć, gdzie w razie potrzeby
przesłać jej pieniądze. Chcę też poważnie z nią porozmawiać o przyszłości Ewy.
Niestety, okazuje się, że następny parowiec do Nowego Jorku odchodzi z
Hamburga dopiero za dziesięć dni. Nie mam ochoty tak długo czekać.
– A nie dałoby się znaleźć jakiegoś wcześniejszego połączenia? Na przykład
przez Anglię? – pytam.
Kasjer wertuje broszurę z rozkładami rejsów.
– Zasadniczo dałoby się – mówi. – Przez Southampton. Do Southampton mógłby
pan popłynąć jutro rano, a stamtąd wyjazd do Nowego Jorku dziesiątego kwietnia
w samo południe. I nawet byłaby to bardzo atrakcyjna podróż, ale obawiam się,
że za późno na rezerwację i że wszystkie kabiny już wysprzedane. Pan chyba
trzecią klasą nie zamierza podróżować, jak ta pana znajoma? Chociaż teraz z
pasażerami nigdy nic nie wadomo...
– Koszta nie grają roli – mówię i dyskretnie wsuwam pod broszurkę kilka
banknotów, a już otwarcie kładę na kontuarze moją wizytówkę. – Niech pan się
postara. Będę czekał na wiadomość w hotelu „Continental”.
– No to zadepeszuję do Southampton, panie baronie – kasjer od razu robi się
uprzejmiejszy. – Nawet jeśli niby wysprzedane, to zawsze jakąś z luksusowych
kabin do ostatniej chwili trzyma się w rezerwie, dla ewentualnych ważnych
gości. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, i jeżeli to prawda, co o tym
transatlantyku pisano w gazetach, to może nawet dotrze do celu wcześniej niż
nasz „Frankfurt”. Ech, zazdroszczę panu takiej podróży...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz