Decyduję się już dziś opublikować zakończenie, żeby nie zostawiać moich najwierniejszych czytelników w niepewności. Muszę przyznać, że z pewną przykrością żegnam się z moimi bohaterami...
Udało się. Mam bilet na dziewiczy rejs największego i najelegantszego parowca
na świecie.
Teraz jeszcze tylko depesza do Alberta, a jutro rano w drogę! Nie ma tego
złego, co by na dobre nie wyszło. Pierwszy raz od miesiąca jestem w doskonałym
humorze i patrzę na świat z optymizmem. Bo znów mam motywację do działania.
Chyba zdążę się w tym Southampton zaopatrzyć we frak i trochę innych
przyzwoitych ubrań. Nie mogę podróżować luksusowym parowcem z jedną zmianą
bielizny i szczoteczką do zębów w bagażu.
Naprawdę ciekaw jestem tego „Titanica”!
***
Płynę, rozgarniając morską wodę zdecydowanymi ciosami ramion. Trzeba
poruszać się szybko, bo woda jest bardzo zimna. Ale może to tylko pierwsze
wrażenie? Pewnie zaraz się rozgrzeję.
Wokół cisza, ustały krzyki przerażenia. Nad niezatapialnym transatlantykiem
już zamknęły się fale. Skoczyłem do wody we właściwym momencie, zdążyłem
oddalić się na bezpieczną odległość od tonącego giganta. Ci biedacy, którzy
wahali się parę minut dłużej, nie mieli już żadnych szans.
Zdaje się, że zanim skoczyłem, to znów przypadkiem uratowałem jakiegoś
dzieciaka. Taki mój los, ciągle mi gówniarze stają na drodze. Przerażony tłum
rozdeptałby malca, gdybym go nie podniósł. Owinąłem dziecko moim frakiem i wcisnąłem
je w ramiona jakiejś kobiecie, wsiadającej do ostatniej szalupy. Mam nadzieję,
że maluch w niej za bardzo nie zmarznie. Chyba nie, bo robi się coraz cieplej.
Tu i tam widać kołyszące się latarnie łodzi ratunkowych. W regularnych
odstępach czasu rozlega się odgłos gwizdka, a po nim monotonne nawoływanie: „Is anybody alive here? Anybody alive?...”
Jestem jak najbardziej alive, ale
ani mi się śni odpowiadać! Od prawie trzech lat nie pływałem... Nie mam
najmniejszego zamiaru przerywać pływania teraz, kiedy już wcale nie marznę! Chciałbym
się oddalić od tego zamętu, tych gwizdków i nawoływań... i od tych upiornych,
zesztywniałych twarzy w wodzie, nad kamizelkami ratunkowymi.
Więc płynę, szybko, energicznie. Potem kładę się na plecach i odpoczywam,
kołysząc się na falach. Spod wpółprzymkniętych powiek przyglądam się drgającym
na wodzie odblaskom słońca. Bo noc się skończyła i słońce tak przyjemnie
ogrzewa mi twarz.
Trochę szerzej otwieram oczy. Słońce nad oceanem wydaje się o wiele większe
i jaśniejsze niż nad Bałtykiem. A mimo to mogę w nie patrzeć, wcale mnie nie
razi! Malajowie nazywają słońce „okiem dnia”. Ono jest właśnie jak oko jakiegoś
życzliwego olbrzyma. Jestem sam, ale zdaje mi się, że czuję jakąś miłą,
przyjazną obecność...
Płynę dalej. Widzę plażę i wydmy, zupełnie blisko. Ale nie będę jeszcze
wychodził na brzeg, bo wcale nie odczuwam zmęczenia. Jak przyjemnie jest w tej
ciepłej, łagodnie falującej wodzie! Od czasu do czasu nurkuję i przyglądam się
podmorskim cudeńkom. Takich śmiesznych rybek i dziwacznych krabów nigdy przedtem
nie widziałem! I tak długo mogę przebywać pod wodą... Jest kryształowo
przejrzysta. Ma barwę i zapach wody morskiej i leciutko jest się na niej unosić,
ale wcale nie jest słona. Pewnie jakiś szczególny morski prąd właśnie tędy przechodzi.
Nie wiem, ile czasu minęło od katastrofy „Titanica”. Nie sposób określić
pory dnia. Słońce chyba przesuwa się po nieboskłonie, ale wcale nie ma zamiaru
zachodzić.
Już rozumiem. To jest wieczność. I wcale nie jest przerażająca.
Nagle zaczynam odczuwać niewyjaśniony niepokój. To nie lęk przed
wiecznością, to coś innego, zupełnie innego... Słońce jest nadal wysoko, ale
zmieniło barwę na czerwień zachodu. Ten kolor ma coś wspólnego z moim niepokojem. Czuję, że
powinienem wyjść na brzeg.
Teraz biegnę plażą, ciepły wiatr osusza moje ciało. Mimo niepokoju cieszę
się z dotyku sprężystego, wilgotnego piasku i z pieszczot co śmielszych
języczków fal.
Nagle... naprzeciw mnie biegnie... Albert! To znaczy, usiłuje biec. Zatacza
się, traci równowagę, przyklęka na jedno kolano, potem z trudem się podnosi i
znów próbuje biec mi naprzeciw. Jaki on jest okropnie brudny! Cała twarz umazana
błotem, na poszarpanym szarym mundurze też bryzgi błota. Promienie słońca
barwią niektóre z nich na czerwono.
Usiłuję przyspieszyć, ale powietrze wokół mnie zaczyna gęstnieć, stawia mi
dużo silniejszy opór niż woda. Z całej siły rozgarniam je ramionami. Albert
wyciąga przed siebie ręce jak ślepiec. Znów chwieje się na nogach. Dobywam
wszystkich sił i... niewidzialna bariera ustępuje. Dobiegam do Alberta, ale za
późno, żeby go podtrzymać.
Teraz nie widzę morza ani wydm. Widzę tylko mojego brata. Leży przede mną w
kałuży błota zmieszanego z krwią. Klękam przy nim.
Jego tors i brzuch to jedna wielka, ohydna rana. Strzępy mięśni i
wnętrzności pomieszane z błotem. Ale oczy Albert ma zupełnie przytomne.
– Boli – stwierdzam, bo pytanie byłoby najgłupszą rzeczą na świecie. I niewybaczalną.
Albert mruga. Jeden raz. Bezradnie biorę w dłonie jego głowę. Nie wiem, co
robić...
– Ty tu jesteś? Ludwik, czy ty tutaj naprawdę jesteś?
Albert nie mówi tych słów, bo mówić nie może. Z ust sączy się strużka krwi,
torując sobie drogę przez błoto. Ale słyszę jego myśli. Zupełnie wyraźnie.
– Jestem tutaj. Ich bin hier –
odpowiadam.
I wtedy moją głowę przeszywa krzyk, potworny, rozpaczliwy krzyk
zmaltretowanego mózgu, krzyk spoza wyobrażalnej granicy cierpienia:
– Zabierz mnie!!! Zabierz mnie stąd, zabierz mnie!!!
– Już – szepczę. – Już idziemy, kochany, już...
Biorę go ostrożnie na ręce. Chyba nie mogę mu sprawić większego bólu niż
ten, który i tak czuje. Cofam się, bo przypomniała mi się niewidzialna bariera.
Chcę, żeby natrafiła na moje plecy, a nie na ten biedny, drżący krwawy strzęp,
który kiedyś był pięknym ciałem mojego brata.
Ale tym razem powietrze prawie wcale nie stawia mi oporu.
– Już, już – powtarzam. – Obmyję cię z tego błota. Wiesz, ta woda wcale nie
jest słona...
Słone są za to łzy, których mam pełne gardło.
Fale zachowują się jak rozumne, czułe i życzliwe stworzenia. Delikatnie zmywają
z Alberta krew i brud. Znikają też strzępy
munduru i nawet zabłocone oficerki... A potem pod dotknięciami fal te jego potworne
rany zaczynają się zmniejszać, zabliźniać... Nie, właściwie nie zabliźniać, bo
nie pozostają po nich nawet najlżejsze blizny. Albert znów wygląda tak, jak
kiedyś na plaży w Rotherburgu. A woda wokół niego jest na powrót kryształowo
czysta, nie ma w niej śladu po tym, co ze sobą zabrała.
Przepełnia mnie nieskończona radość. I cieszę się też z tego, że ten ocean
jest nieskończony. Bo jego woda długo jeszcze będzie potrzebna wielu, wielu innym
chłopcom w mundurach.
Stoimy obok siebie w promieniach słońca. Przybrało swą zwykłą, jasną i
pogodną barwę.
Albert rozgląda się z uśmiechem.
– Jak tu cudownie...
– W Prusach też było pięknie – dodaje po chwili trochę drżącym głosem. –
Ale nigdy więcej nie będzie tam tak, jak było. Nie tylko w Prusach, ale w całej
Europie. Tyle, tyle okropnych rzeczy tam się jeszcze wydarzy... Ja to wiem,
chociaż nikt mi tego nie mówił. Ludwik, dlaczego tak musi być? – patrzy na mnie
z dziecinnym zdumieniem. – Dlaczego?
Obejmuję go i przytulam.
– Nie wiem – szepczę mu do ucha. – Ale nie myśl o tym. Nie warto. Powiedz
sobie, że nic się nie stało. Nic się nie stało, zupełnie nic się nie stało...
My czytelnicy podążamy za Twymi śladami autorko jak za przewodnikiem, w Twoim świecie poruszamy się siłą zaufania i bezbrzeżnej ciekawości. A Ty robisz z nami co zechcesz. I zdarza się zbierać po kawałeczku, potłuczone serca. :)
OdpowiedzUsuńJak zwykle serdecznie dziękuję mojej najwierniejszej czytelnice. Mam nadzieję, że za bardzo Cię nie zasmuciłam. Chciałam chyba między innymi sprawami wyrazić sposób na potłuczone serca...
OdpowiedzUsuńDziękuję autorce za to opowiadanie - nowelę(?).
OdpowiedzUsuń„Ostatecznie, dla należycie zorganizowanego umysłu, śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.”
- Joanne Kathleen Rowling (z książki Harry Potter i kamień filozoficzny).
Pozdrawiam!
Dzięki za superadekwatny cytat. Wierzmy w to, bo przecież przyjemniej wierzyć niż nie wierzyć, prawda?
UsuńSmutek przypływa i odpływa. Piękno zostaje. Dziękuję Autorce za wszystkie piękne chwile jakich doświadczyłam przy lekturze jej noweli. Pozdrawiam serdecznie! :))
OdpowiedzUsuńWłaśnie Wam zadedykowałam "pendant" do tej nowelki... Dzięki, że popieracie moją autoterapeutyczną grafomanię... Chociaż, biorąc pod uwagę Wasz gust, to może coś więcej niż grafomania (myślenie życzeniowe, cha, cha...). Jakby nie było: jesteście kochani, i bardzo Wam dziękuję!
OdpowiedzUsuń