piątek, 30 września 2011

Odcinek 64: O romantycznych aspektach norweskiego Dnia Baraniny w Kapuście oraz o osobowości biskupa Rolanda


Mimozami zwiędłość przypomina
Nieśmiertelnik żółty, październik...

nucił Richard, wbiegając w lekkich podskokach do tawerny. – Chodźcie, usiądziemy na tarasie! Tak dziś ślicznie! Uwielbiam złotą jesień! Jakie to szczęście, że na świecie jest październik! Pomyślcie, jakby to było okropnie, gdyby po wrześniu od razu następował listopad!

– To jest cytat z „Ani z Zielonego Wzgórza” – zauważył Edzio.
– A tę piosenkę to, tfu, Żyd z Łodzi napisał – dodał biskup. – Co tobie się porobiło, Rysiek?
– Ani chybi widział się z panią Asią – orzekł święty Edgar.

– A tak! Mimozami jesień się zaczyna, złotawa, czuła i miła... – Richard wykonał podwójny piruet w powietrzu. – Uznałem, że muszę jej towarzystwa dotrzymać, bo w Norwegii wczoraj był Narodowy Dzień Baraniny w Kapuście. Naprawdę, nie żartuję. A to przecież nie dla takiej delikatnej osoby jak pani Asia; gdzieżby ona baraninę z kapustą jadła? Ona to... jak ta jesienna złota mimoza...

– Faktycznie, trochę przywiędła – mruknął święty Edgar, ale Richard na szczęście nie usłyszał.

– Wybraliśmy się na długą przechadzkę nad fiordem, z pieskiem – ciągnął Richard. – Błękit nad głowami i pod stopami, piesek gonił ostatnie jesienne motylki...
– Piesek... Rasa nordycka, olbrzymie bydlę... – szepnął do porucznika Bazil.
– Coście się wszyscy na aluzje do Żyda z Łodzi uwzięli?! – jęknął biskup.
Wie verrrrachtenswerrrte Unterrrrmenschen... – uzupełnił komtur. – Aslak, nie komentuj.

– Usiedliśmy na skale wśród wrzosów – kontynuował Richard, zupełnie niezrażony. – Rozmawialiśmy o wodewilu... Pani Asieńka ma z nim kłopot, bo gdyby w nim opowiedziała dokładnie, jak było, to zrobiłby się za smutny. Trochę się melancholijnie zrobiło, ona ma skłonności do melancholii, bo urodziła się w listopadzie... Ale co biedaczka za to może, że jej rodzice w lutym na wczasy do Zakopanego pojechali... Dlatego w Norwegii mieszka, bo tam ma góry i morze na jednym miejscu, a w Polsce to była rozdarta wewnętrznie...

– No tak. Brak autostrad, korki na zakopiance... – Bazil tym razem okazał zrozumienie. – Ale co było po tych wrzosach i motylkach? Przeszedłbyś wreszcie do konkretów.
– Jak to, co było? Młodzik w chmurach prześwitywał jesienny... A myśmy piosenki układali.
– Pewnie znowu jakieś oszczerstwa i kalumnie pod moim adresem – powiedział ponuro biskup Roland. – Jak tak dalej pójdzie, to, uczciwie ostrzegam, wynajmę tych koalicjantów, co to ich Bazil zwolnił, i na was napuszczę. Islamistom wolno, wolno i mnie.
– Nie trzeba, Roleczku – Richard powoli odzyskiwał kontakt z rzeczywistością. – Pani Asia ma pełne zrozumienie dla twojej... jak to ona nazwała... złożoności charakteru.  Tylko się obawiamy, że twoja... jak to ona powiedziała... skomplikowana osobowość nie pasuje do wodewilu...

– Ujmijmy to prościej: Rolek miał dobre zamiary – włączył się Ian. – Dlatego wziął się za politykę. No i musiał świństwa robić, bo inaczej by się w polityce nie utrzymał. A potem już mu weszły w krew...
– O, o właśnie, Ianeczku – ucieszył się Richard. Dlatego w naszej piosence jest motyw krwi...

Piosenka biskupa Rolanda (nr 2)

Przez kadzideł dym,
Wiecznej lampki blask,
Patrzę w przyszłość. Widzę więcej, niżbym chciał.
Nad Europą dym
Od zmierzchu po brzask.
Tyle krzyży i tyle martwych ciał.

Mój imiennik, co
Oddał Francji krew,
Patrzy ze mną i pozwala płynąć łzom.
Wiecznej lampki blask
Krwawo barwi mgłę
Nad Verdun, nad Dunkierką i nad Somme.

Czy nas widzisz Ty
Przez kadzideł dym?
Czy nas słyszysz przez anielskich chórów śpiew?
Krzyczą „Gott mit uns!” od zmierzchu po brzask.
I Kaina, i Abla płynie krew...

– Panie Lysiu, pan mnie znowu tak wzluszył – odezwała się pani Flora, ale Richard nie zwrócił na nią uwagi. Przyglądał się kieszonkowemu witrażykowi z podobizną pani Asi.

środa, 28 września 2011

Odcinek 63: Kosmiczne jajo



– Skąd się wzięło to jajo?! – zapytał nagle wzburzonym głosem hrabia Filip.
– Jak to skąd, z kuchni pana Staszka. A przedtem od kury – poiformował Ian, nakładając sobie kolejną połówkę smakowitego jajka z majonezem i kawiorem.
– Nie o jajka z kawiorem chodzi. Tam patrzcie! – hrabia wskazał ciemną przestrzeń kosmiczną za oknem.

Na tle mrocznego jesiennego firmamentu widniał oprócz znanych wszystkim gwiazdozbiorów duży, świetlisty obiekt: żółta kulka w białej otoczce.

Przyjaciele skamienieli ze sztućcami uniesionymi w górę. Tylko Aslak zaniósł się kaszlem, bo kawior wpadł mu w tak zwaną niemiecką dziurkę. Komtur troskliwie stuknął go w plecy. Aslak jak na komendę przestał się dusić, ale wskutek nagłej kolizji z przeciwległą ścianą tawerny nabił sobie na czole guza wielkości kurzego jajka.

– Na guzy najlepsza zimna stal – stwierdził zakłopotany komtur. – Zaraz ci przyłożę miecz.
– Nnnie... nie trzeba, mnie nie boli – Aslak na wszelki wypadek ukrył się za plecami Edzia. – Ale co to jest, to na niebie? – pośpiesznie zmienił temat.
– Wygląda jak sadzone jajo – stwierdził Ian. – Jakby Edgar tu był, to na pewno by nam wyjaśnił, co to takiego. Ale dziś gra w szachy z Lolkiem.
– Ja się jakoś nieswojo czuję. To pewnie zły omen – stwierdził ponuro Edzio.
– E tam. Jakieś nowe ciało niebieskie Szef pewnie stworzył – głos Bazila mimo wszystko nie brzmiał zbyt pewnie.
– Szef by takie jaja robił? – oburzył się hrabia Filip.
– No, Szef bywa dowcipny – zauważył Ian.
– Ale czy jajo jest dowcipne? – spytał Edzio.
– Jajo jakie takie nie, ale...
– Bazilku! –  upomniał porucznik.
– Bo Edek tak pyta, jakby nie wiedział, jak z tym jest... Może rzeczywiście zapomniał...

– Nie odbiegajcie od tematu – zganił towarzystwo biskup. – Szef tego nie stworzył. Wiem od Piotrka, że Szef sześć tysięcy lat temu powiedział, że nie będzie na razie niczego nowego stwarzał. Dopiero –  ewentualnie –  po Apokalipsie. No a Apokalipsę w tym roku znowu odwołali.
– A może to statek kosmiczny? – zaproponował Richard. – Sam mi opowiadałeś, Bazil, że na Ziemi teraz taki statki umieją budować.
– Na to tylko ty mogłeś wpaść. Przecież to ze dwadzieścia razy większe od Ziemi, jak by to mieli zbudować?
– Przecież nie mówię, że go na Ziemi zbudowali – bronił się Richard. – To może być statek kosmiczny z jakiejś nieznanej cywilizacji. Dlaczego w innej galaktyce nie miałyby istnieć istoty inteligentne, podobne do nas?

– Ty się zdecyduj: inteligentne czy podobne do ciebie?
– Różne są rodzaje inteligencji. Moja jest intuicyjna – odparł Richard wcale się nie obrażając.
– Fakt, ty jesteś inteligentny inaczej...
– Bazil, ty zamiast mielić językiem zajrzyj do Internetu, może coś znajdziesz na temat tego jaja – włączył się hrabia Filip.

Bazil przez chwilę stukał w klawiaturę. Podniósł wzrok i z uznaniem popatrzył na Richarda.

–  Rysiek, zwracam honor. Ty naprawdę masz intuicję. Jest taka zamieszkała planeta w odległej galaktyce, nazywa się „Kosmiczne Jajo”. I wielki statek kosmiczny na niej zbudowali. Jakiś Mel Brooks kierował budową.
– No to sprawa wyjaśniona i nie ma czym się denerwować – posumował Ian. – Panie Stasiu, jajeczka były pyszne, ale teraz niech pan nam poda coś konkretnego.
–  Pieczona kura będzie, z nadzieniem. Duża nad podziw mi się trafiła –  poinformował pan Staszek i wrócił do kuchni.

W czeluściach kominka nagle huknęło i wyjrzała z nich nieco usmolona twarz z krótkimi różkami nad czołem.

–   Cześć, chłopaki! –   zawołał przybysz. – Roland, kopę lat! Sorry, że tak wpadam niezapowiedziany, ale mamy kłopot. Kura nam uciekła, ta,
co ją nasz szef na Apokalipsę hoduje. Co z jej jaja Antychryst ma się wykluć. Ktoś zauważył, że na waszą stronę poleciała. Nie widzieliście jej przypadkiem? Strasznie trudna bestia do upilnowania, co rusz jajka gdzieś na dziko składa.

–   Kury nie widzieliśmy –   powiedział zgodnie z prawdą biskup Roland – ale popatrz tam, Asmodeusz  –  wskazał na tajemniczy obiekt na firmamencie.
–  A niech ją cherubiny rozszarpią –   mruknął niechętnie Asmodeusz. –  Aż za Orionem jajko zniosła. Pewnie gdzieś się tam pęta. Trudno, muszę lecieć.

Wygramolił się z kominka, wskoczył na parapet, rozwinął nietoperze skrzydła i poszybował w dal.

–  Mnie się od razu wydawało, że z tym statkiem kosmicznym to nieprawdopodobne. W Internecie nie zawsze prawdę piszą, zwłaszcza przed wyborami –   stwierdził hrabia Filip. –   Pewien byłem, że znajdzie się jakieś naturalne wyjaśnienie. Kosmitów nie ma. Przecież gdzieś by po śmierci musieli iść, nie? A widziałeś kiedy w niebie kosmitę?
–   Fakt. W piekle też żadnego nie widziałem –   przytaknął biskup Roland.
–   Patrzcie, ileśmy się dzisiaj dowiedzieli –   odezwał się porucznik. –   Że nie ma kosmitów, ale w Internecie przed wyborami plotki o nich rozsiewają. I że najpierw była kura, a potem jajo.
– A nieprawda, bo najpierw były jajka z kawiorem, a kura dopiero teraz będzie.
–  A czy to nie grzech jeść kurę Lucyfera? Jednak w pewnym sensie kradziona...
– Kradzione nie tuczy – stwierdził pogodnie Ian i dyskretnie rozluźnił pasek.
– Idealista – mruknął hrabia i poszedł za przykładem Iana.

sobota, 24 września 2011

Odcinek 62: Wodewil, czyli "Zważaj na gada"

- Wy wiecie, chłopaki, co pani Asia o was wypisuje? - spytał Bazil. - Tobie, Richard, też się jej odechce bronić, jak przeczytasz. Nie dość, że same niedyskrecje, to jeszcze z jednym kompozytorem w korespondencję się wdała. Jakby jej redaktorzy i agenci z wydawnictw jakichś podejrzanych nie wystarczali. No, poczytajcie sobie. Wodewil, kurropatwa nieopierzona... ja tylko jedną scenę wam zacytuję, tę najgorszą.


Scena XX ze strasznego wodewilu Pani Asi:

(Biskup i Edgar układają się na nocleg w namiocie. Zapada zmrok, biskup zasypia, Edgar w kącie namiotu czyta brewiarz przy świetle małej lampki oliwnej. Nagle...)

Richard (wpada do namiotu, chwyta biskupa za kołnierz koszuli, odwraca go na posłaniu i wymierza potężny cios w tzw. sempiternę): Przegraliście, dupa zimna, stawiasz piwo!
Ian: (wbiega za Richardem z pochodnią w ręku, oświetla namiot i zauważa fioletową sutannę obok posłania): Ojej, my naprawdę niechcący... My serdecznie waszą ekscelencję przepraszamy... zaszła pomyłka przy manewrach... Komendant kazał nam znaleźć i wziąć do niewoli wrogi oddział... no i eskortę ekscelencji wzięliśmy za tych wrogów (pada na kolana i całuje biskupa w pierścień). Niech nam ekscelencja wybaczy!
Richard (wpycha się przed Iana): To moja wina, ekscelencjo, proszę mnie ukarać. Ian niczemu nie jest winien, to ja ekscelencję uderzyłem w du... znaczy, w odwrotną stronę... A ta formułka to taki manewrowy rytuał. Dowódca, który przegrał manewry, dostaje po du... znaczy, po stronie odwrotnej i stawia wszystkim piwo w najbliższej gospodzie.
Ian (wpycha się przed Richarda): Niech go ekscelencja nie słucha, to moja wina. Ja tą akcją dowodziłem, on tylko wykonywał moje rozkazy. On jest taki nadgorliwy. To mnie proszę ukarać!
Biskup: Napad na księcia Kościoła! Na szafot za to pójdziecie, jeżeli sąd wam łaskę okaże, bo właściwie stos wam się należy!
Edgar (chichocze)
Biskup: A tobie co tak wesoło, Suffolk?
Edgar: Bo właśnie sobie wyobrażam, jak to będzie, kiedy się po diecezji rozejdzie wiadomość, że ksiądz biskup dostał w gołą du... znaczy, w obnażoną odwrotną stronę, przy świadkach.
Biskup: Jakich świadkach?
Edgar: Choćby przy mnie... Ale jak świadków nie będzie, to i nie będzie procesu, prawda? Dyskrecja rzecz święta...

Richard:
Całe życie walczę z pechem, może kara to za grzechy,
Albo klątwa za pradawne winy przodka?
Ja się staram, tak jak mogę, lecz coś zawsze wejdzie w drogę
I co rusz wynika nieprzeciętny obciach.

Synu, mawiał ojciec ostro, źle się skończy to gapiostwo,
Richard, tobie to się kiedyś zgubi głowa,
Ale nie na wojnie chlubnej, lecz pod łóżkiem czyjejś ślubnej,
Wspomnisz kiedyś, synu drogi, moje słowa.

Fakt, przez moje grzeszne żądze czasem nocą w puszczy zbłądzę
No i nowy wstyd przed całym garnizonem:
Dzwon na alarm w Yorku bije, Northbridge w bagnie tkwi po szyję,
Na dodatek znowu komuś uwiódł żonę...

Ian:
Albo turniej w karnawale, Richard stawać ma w finale,
Trzeba przyznać, doskonały szermierz z niego,
I wygrywa, zasłużenie, a tu zamiast braw wzburzenie,
Inwektywy, krzyki, gwizdy, a dlaczego?

Otóż Richie w cudzym hełmie wbiegł na udeptaną ziemię.
Nie uważał, bo jak zwykle był spóźniony
I po jednej małej wódce... Hełm należał do dowódcy,
Na nim wstęga,  herb i imię jego żony...

No i z tego nowa draka, Richard chciałby dać drapaka,
Lecz komendant w twarz go wali rękawicą.
Król zabrania pojedynku, krzyczy: „Nie jesteście w szynku”,
Komendanta połowica trzepie w lico...

Richard: No właśnie. Straszna chryja się zrobiła, ale  to naprawdę nie była moja wina... Każdemu się mogą hełmy pomylić, nie?
Ian (serdecznie): Pewnie. Richie, ty nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz. Tylko że bardzo rzadko myślisz.
Richard (równie serdecznie): Dziekuję, Ianeczku. Przy takich mądrych przyjaciołach może i ja trochę zmądrzeję? No to ruszajmy w drogę. I zaśpiewajmy sobie jakąś balladę. Na przykład:

Nie zmoże cię topór, ni kusza, ni miecz,
Ni oszczep ci w piersi się wbije,
Nie zginiesz w topieli ni w ogniu, lecz wiedz,
Że żywot zakończysz przez żmiję.

Nie lękaj się bitwy, nie lękaj się strzał,
Ni ostrych kłów wilka w noc ciemną,
Lecz zważaj na gada, co pełza wśród skał,
Z nim walka ci będzie daremną...

Edgar: Wiesz, Richard, mnie się wydaje, że tylko dla niepoznaki udajesz głupka i wesołka. W środku jesteś smutny. Tak jak ja. Ty wcale nie lubisz toporów, kusz i mieczy. W herbie masz jednorożca. To symbol pokoju.

Richard: Noo.. tak. Kiedy miałem siedem lat, wikingowie zabili rodziców, siostra zaginęła, dwór i wioskę spalili... Nie mam grosza przy duszy, nic nie potrafię, tylko machać mieczem. Masz rację, ja właściwie nie lubię się bić, ale niczego innego nie umiem. Czasem przez to człowiekowi smutno. Nie chce mi się o tym mówić. Lepiej zaśpiewam.

Stał kiedyś dwór na szmaragdowej trawie,
Przed drzwiami kwitły rubinowe róże,
A jednorożec schylał się ciekawie
Nad ich płatkami, i był dworu stróżem.

Ale już taka była wola Boża,
By dziedzic dworu poszedł w obce kraje,
Bo tak to bywa: gdy płonie łan zboża,
To kłos kłosowi płomienie podaje.

Bo tak się zdarza, że się pali zboże,
I dziedzic musi odejść w obce strony,
I takie było już zrządzenie Boże.
Padł jednorożec, strzałą ugodzony.

Zrządzenie Boże, więc próżne modlitwy,
I dziedzic dworu nie będzie dziedzicem,
Zarośnie lasem, co zostało z bitwy,
Poległym brzozy wystawią kaplice.

W łachmanach idę i z pustką w kieszeni,
Może mnie księżyc jałmużną wspomoże?
Jak żebrak przyjmę garść srebrnych promieni
I powędruję przez spalone zboże.

Bo widać to już było wolą Bożą,
By dziedzic dworu odszedł w obce strony,
Byli poddani zaś przysięgę złożą,
Tym, z których winy dwór został spalony.

Może się kiedyś pole zazieleni?
Może się zjawi młody jednorożec?
Ale mnie wtedy nie będzie na ziemi,
Bo takie było już zrządzenie Boże.

– Panie Lysiu, to stlasznie wzluszające – powiedziała pani Flora.


czwartek, 22 września 2011

Odcinek 61: Kanapki z awanturką


– Ty pani Asi nie próbuj grozić, ty zbóju poamnestyjny, ty piekielniku konsekrowany, ty... – zaperzył się Richard.

– Ty awatarze Lucyfera! – dodał radośnie Bazil.

– Ja nie wiem, co to jest awatar – włączył się rzeczowo Ian – ale, Richie, nie wyzywaj tego w herb drapanego i na fiołkowo malowanego świętoszka na pojedynek, bo znów się zatrutym mieczem posłuży. Już ja mu lepiej mordę skuję, tak jak ten wysoki temu Adamkowi. Słyszał ktoś o uczciwym pojedynku z Garrickiem?

– Nazwisko mi będziesz szargał, ty kmiocie zapleśniały? – zdenerwował się hrabia Filip. – Mordę Garrickowi skujesz? Twoi przodkowie Garrickom konie podkuwali, plebejuszu nędzny!

– Cooo? Kmiocie??? Plebejuszu??? – ryknęli chórem potomkowie Sleighstone’ów, nie wyłączając Edzia. Tenże Edzio nieoczekiwanie zerwał się od stołu i zacisnął pięści.

– Twoi przodkowie wikingom garnki drutowali, ty sufraganie! – wrzasnął w stronę biskupa.

– Garnki? – zainteresował się Bazil, ale tym razem to na niego nikt nie zwrócił uwagi.

– A twoja prababka cebulę sprzedawała przed synagogą, ty plagiacie nieskorygowany! – kontynuował Edzio pod adresem hrabiego Filipa.

– No, no... Niby oferma, ale jednak temperament ma, i rozsądne poglądy – zauważył z aprobatą komtur Ulf. Podniósł głos i włączył się do dyskusji – A tego herbowego gryfa, Garrickowie nieudolni, toście z tarcz książąt pomorskich skopiowali, wy hakerzy niearyjscy! Wam kurrropatwy spać prowadzać, a nie politykę robić!

Pax, pax vobiscum! – głos świętego Edgara zdominował wzburzone okrzyki.

– Znaczy, spoko, chłopaki – nieoczekiwanie przetłumaczył Bazil. – Po co ta kampania? Zapomnieliście, że wybory odwołane?

– Aaaa... faktycznie – zmitygował się hrabia Filip. – A o co właściwie chodziło?

Nastała chwila milczenia.

– Ja pamiętam – odezwał się Richard. – O panią Asieńkę. Ona jest damą mojego serca i każdemu, kto ją spróbuje obrazić, rzucę rękawicę. Kurropatwa pstrrokata, gdzie moje rękawiczki?

– Ja panu zlobię nowe na dlutach, ale to tlochę potlwa – zaproponowała pani Flora.

– No to mamy czas – stwierdził z ulgą święty Edgar. – Zamówimy kolację i spokojnie porozmawiamy. Co pan dzisiaj poleca, panie Stasiu?

– Ja panom zrobiłem kanapki z awanturką na zakąskę – pan Staszek był, jak zwykle, niezawodny. – A potem to chyba gołąbki będą najbardziej odpowiednie.

Przy gołąbkach znów nastała miła atmosfera.

– Właściwie to dobrze, że prababka Filipa była Żydówką – zagaił pojednawczo Aslak. – Dzięki temu wodewil pani Asi będzie miał powodzenie na Broadwayu...

wtorek, 20 września 2011

Odcinek 60: Jak Pani Asia wódkę piła i co z tego wynikło


– Szefie drogi – Bazil oparł głowę o laptopa – jak to ma być niebo, to ja dziękuję. Lepiej byłoby u Belzebuba się zatrudnić-
– Znowu coś w polityce? – zainteresował się komtur. – Ja zawsze mówiłem, że die Griechen sind Untermenschen... Aslak, nie przerywaj.
– Nie o politykę chodzi, ale o panią Asię – jęknął Bazil. – Ona jest gorsza od polityków.
– Ty się tak o pani Asi nie wyrażaj – Richard zaczął rozglądać się za mieczem. Ze względu na częste kontakty z damami zapomniał, gdzie go ostatnio umieścił.
– Tutaj, panie Lysiu – pani Flora naprowadziła Richarda na ślad zagubionego oręża.
– Tfu... A niby dżentelmen – skomentował pan Staszek, podając ziemniaczki z kurkami. – Mów pan, panie Bazil, o co chodzi.
– Pani Asia do tych swoich koleżanek pojechała na weekend – relacjonował Bazil. – Tych, co to wiecie.
– Co to z chłopami wódkę piją, a pani Asia im do taktu książki czyta – zorientował się Ian.
– No właśnie. Najpierw poszli na wodewil, taki, co się w nim ze świętej pamięci króla Artura natrząsają, z sir Lancelota też.
– Ale ta piosenka o sir Lancleocie ładna – zauważył porucznik i przytulił Bazila nie zważając na protesty Kiciusia.

– I tak się zainspirowali, że pojechali do gejówki – kontynuował Bazil.
– Gajówki, Bazilku – poprawił Edzio i został kolektywnie zignorowany.

– Tam to już tak się napili, że prosto z gejówki do kościoła pojechali. Ksiądz się za głowę złapał, ale co miał biedaczyna robić, jak wiernym koncert obiecał. Cały chór pijany, ale śpiewa, aż się przez morze roznosi. Ksiądz trochę odetchnął, ale nie na długo. Bo jak oni w tej gejówce pili, to jedna taka grzyby zbierała. To już co wam będę więcej mówił. Szatany z kurkami pomieszała, do torby wsadziła, a potem do kościoła i dla niepoznaki w chórze śpiewa. Ksiądz naiwny, pobłogosławił, a ona z tymi grzybami na dyżur do szpitala. Bo to pielęgniarka. Znaczy, tak pacjentów leczy.

– Ja jestem przeciwny eutanazji – powiedział Edzio bez nadziei na zainteresowanie.
– Ta kobita niby też, ale lubi pacjentowi grzybka podsunąć, tak dla smaku.
– Ale o czym my mówimy? Miałeś opowiedzieć o pani Asi ­ – Ian był jak zwykle rzeczowy.
– O niej też opowiem. Tak się tym wszystkim zainspirowała, że wodewil pisze – wyjaśnił Bazil. – Hi, hi, teraz dopiero was na pośmiewisko wystawi! Zobacz, Rolek, co o tobie napisała!
- Link nie działa  - zmartwił się biskup.
- To cóż, cały tekst tu musimy wkleić - stwierdził Bazil.
- Mnie się wcale nie podoba, że ty pani Asi mejle monitorujesz - powiedział Edzio, ale zagłuszyła go



Piosenka biskupa Rolanda


Ten krok, ten wzrok,
I ta inteligencja,
Te szepty wkrąg:
„To Jego Ekscelencja!
To on, to on, chluba Albionu,
Ozdoba salonów,
Ulubieniec pięknych pań
I, co tu skrywać, zimny drań!”

Ten styl, ten czar,
Szeroka erudycja,
Perswazji dar
(„Jak nie, to inkwizycja!”),
To on! To on! Pochylcie czoła!
Nasz książę Kościoła,
Miłośnik pikantnych dań,
I, co tu skrywać, zimny drań.

Czy brat? Czy swat?
A co mi za różnica?
Czy żyd? Czy goj?
Kurica czy też ptica?
Sztylet? Czy nóż? Może cyjanek?
Ślubny mąż? Kochanek?
Przywita go święty Piotr,
Bo ze mnie taki zimny łotr.

Z szatanem pakt
Zawarłem już w kolebce.
„Wille ist Macht!”
Do ucha czart mi szepce.
Niech szepce, niech szepce do ucha,
Ja chętnie go słucham,
Czarcie stróżu, przy mnie stań!
Bo z ciebie także zimny drań!
  
– Zabiję – warknął biskup Roland.

środa, 14 września 2011

Odcinek 59: Wszystko przez tych Greków...


– Filip, co sądzisz o wypowiedzi tego ministra? Tej na forum europejskim? – spytał Ian. – Myślisz, że wojna będzie?
– Prędzej czy później będzie – stwierdził z przekonaniem hrabia. – Takie prawo natury, jak mawia nasz święty przyjaciel.
– I dobrze. Jakby nie było wojen, to byśmy się z Jeankiem nie poznali – Bazil czule przytulił się do porucznika i został za to spoliczkowany przez zazdrosnego Kiciusia. – Ale przez co tym razem wojna ma być?
– Przez Greków – wyjaśnił komtur. – Rasy śródziemnomorskie nie zasługują na zaufanie.
– Ulf, proszę cię, Ulf, daj spokój z tym neonazizmem – jęknął Aslak.

– Kiedy Ulf ma rację – ujął się za komturem Bazil. – Jak bywałem na delegacjach u Belzebuba, to się na tych świrniętych greckich filozofów napatrzyłem. O nas w całym niebie mówią, że jesteśmy trzepnięci, ale w porównaniu z Grekami to z nas politycznie poprawni nudziarze. U nich, proszę was, tak codzienność wygląda: jeden ciągle uchlany winkiem z cykutą z drugim o sensie istnienia dyskutuje, a ten drugi kamienie w gębie trzyma, ale gada jak nakręcony. Trzeci goły dookoło nich biega i pokrzykuje „Eureka”, jakby co z tego bełkotu rozumiał, a jeszcze inny żaby tresuje... A taki najpaskudniejszy to młodych chłopaczków do jaskini zwabia, niby że im tam teatrzyk cieni pokaże. Tfu, gejem jestem, ale żeby się do niepełnoletnich dobierać, to świństwo.

– Racja, Bazilku – westchnął święty Edgar. – Kościół niektóre jego pisma zaakceptował i przez to tyle nieszczęść się porobiło. Z Grekami trzeba uważać. Ale o czym myśmy rozmawiali?

– O tym, że przez Greków wojna będzie, tak ten minister całej Europie powiedział – przypomniał pan Staszek, podając towarzystwu dorsza po grecku, czarne oliwki i kilka butelek retsiny.

Gniew, bogini opiewaj Achilla, syna Peleusa,
Zgubę niosiący i klęski nieprzeliczone Achajom
Co do Hadesu tak wiele dusz bohaterów potężnych
Strącił, a ciała ich wydał na pastwę sępom drapieżnym
Oraz psom głodnym...

wyrecytował Edzio.

Orzeł najwyraźniej zidentyfikował się z sępami, bo skrzeknął złowieszczo i szturchnął dziobem Tolę, która wczuła się w rolę „psów głodnych” i jeszcze bardziej złowróżbnie zaskowyczała.

Richard pogrzebał w kieszeni, wyjął kawałek kredy i podał świętemu Egdarowi, który z aprobatą skinął głową, dokonał paru manipulacji kieszonkowym kropidłem i przykląkł na podłodze.

– Co też ksiądz wyrabia, tu nie zamiecione, pestki od oliwek się walają, bo jeden taki Grek poamnestyjny tu był na obiedzie, ślepy, biedaczyna – zainterweniował pan Staszek. – Wiersze ładne mówił, prawie jak pan Edek, ale chyba trochę nienormalny był, bo drewnianego konika za sobą ciągał, całkiem jak dziecko. Nie miałem serca go wywalić... Ale niech ksiądz na podłodze nie klęka, bo przez tego Greka naprawdę brudno...

Noli turbare circulos meos – zagrzmiał święty Edgar. – Jak się unia rozpadnie, to co będzie z agroturystyką pańskiego szwagra? O paszport na drugą stronę świata będzie musiał się starać, tak jak rodzina tego ministra...