wtorek, 1 maja 2012

Ze świata monady (część 5)


Jesteśmy w Rotherburgu! W świecie moich ukochanych wakacji! Dlaczego ojciec kupił to pokrzyżackie zamczysko, trudno powiedzieć. Może tylko dlatego, że właściciel chciał się go pozbyć za niską cenę. Ale ojciec był nie tylko człowiekiem interesu. On też lubił powieści Waltera Scotta. Więc może dlatego.

W Rotherburgu jakoby straszy. W księżycowe noce wyje pod murami olbrzymi biały wilk, a po sali rycerskiej przechadza się szczękające łańcuchami widmo krzyżackiego komtura, i jeszcze parę zjaw. Jako młody entuzjasta ateizmu i teorii Darwina chciałem udowodnić Albertowi, że to bzdury. Pierwszego lata przez trzy kolejne noce – bo do trzech razy sztuka – wymykaliśmy się z sypialni według wszelkich prawideł: kukły z ubrań w łóżku, wychodzenie przez okno po związanych prześcieradłach. Zupełnie niepotrzebnie, bo do ósmej rano nikt do nas nie zaglądał.

Przekonywałem Alberta, że widmo komtura w sali rycerskiej to efekt świec: przy chybotliwym blasku płomyków rycerze z fresków na suficie wydają się poruszać. A co do białego wilka...

Oba podwórzowe psy uniosły pysk do księżyca i zgodnie zawyły. Odpowiedziało im wycie zza murów: głębokie, żałosne... naprawdę brzmiało tak, jakby wydobywało się z dna piekła.

Twarz mojego braciszka przybrała barwę księżyca.
– To wyżły leśnika tak wyją – powiedziałem. – Psy tak sobie nawzajem odpowiadają.

– Ale... patrz!  –  zawołał Albert

Wskazał na biały kształt przemykający się między drzewami.

– To nie wilk. Takich dużych wilków nie ma. Jakiś koń uciekł z pastwiska, źle mu spętali nogi – wytłumaczyłem. – No, dosyć. Widzisz, że duchów nie ma. Wracamy.

***
Teraz też wróciliśmy do zamku w Rotherburgu. Tajemniczy rzemieślnik, z którym Albert tyle razy się konsultował, zbudował dla mnie dwa pojazdy, jeden mieszczący się w drugim. Oba są makabryczne. Pierwszy przypomina krzesło inkwizytorskie, zaopatrzone w kółka, a drugi średniej wielkości karawan. Nie komentuję, żeby Albertowi nie sprawić przykrości.

A właściwie chciałbym! Chciałbym mu sprawić przykrość. Bo siedzę przypięty pasami do inkwizytorskiego krzesła, a Albert pływa między spienionymi falami. Niczego mu do tej pory nie zazdrościłem, wmawiałem sobie, że to dobrze, że on żyje zamiast mnie. Ale tego tak potwornie mu zazdroszczę! Wbiec do wody, rzucić się między fale...

Muszę coś wymyślić, bo jeżeli nie przestanę mu zazdrościć, to nigdy nie będę mógł patrzeć na morze.
Albert biegnie wzdłuż plaży, żeby się osuszyć. Wraca, ubiera się. Nie rozumie mojej wściekłości. Popycha wózek dalej, wzdłuż wydm.

Nagle naprzeciw nas wybiega dziewczyna. Nie jest dziewczyną z moich snów, ale jej ciemne włosy podobnie się rozwiewają. Chwyta Alberta za rękę i nic nie mówi. Zupełnie nic. Wskazuje na plażę. Na rozrzucone przy brzegu deski i jakiś szmaciany tobołek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz