Jesteśmy w Rotherburgu! W świecie moich ukochanych wakacji! Dlaczego ojciec
kupił to pokrzyżackie zamczysko, trudno powiedzieć. Może tylko dlatego, że
właściciel chciał się go pozbyć za niską cenę. Ale ojciec był nie tylko
człowiekiem interesu. On też lubił powieści Waltera Scotta. Więc może dlatego.
W Rotherburgu jakoby straszy. W księżycowe noce wyje pod murami olbrzymi
biały wilk, a po sali rycerskiej przechadza się szczękające łańcuchami widmo
krzyżackiego komtura, i jeszcze parę zjaw. Jako młody entuzjasta ateizmu i teorii
Darwina chciałem udowodnić Albertowi, że to bzdury. Pierwszego lata przez trzy
kolejne noce – bo do trzech razy sztuka – wymykaliśmy się z sypialni według
wszelkich prawideł: kukły z ubrań w łóżku, wychodzenie przez okno po związanych
prześcieradłach. Zupełnie niepotrzebnie, bo do ósmej rano nikt do nas nie
zaglądał.
Przekonywałem Alberta, że widmo komtura w sali rycerskiej to efekt świec:
przy chybotliwym blasku płomyków rycerze z fresków na suficie wydają się
poruszać. A co do białego wilka...
Oba podwórzowe psy uniosły pysk do księżyca i zgodnie zawyły. Odpowiedziało
im wycie zza murów: głębokie, żałosne... naprawdę brzmiało tak, jakby
wydobywało się z dna piekła.
Twarz mojego braciszka przybrała barwę księżyca.
– To wyżły leśnika tak wyją – powiedziałem. – Psy tak sobie nawzajem
odpowiadają.
– Ale... patrz!
– zawołał Albert
Wskazał na biały kształt przemykający się między drzewami.
– To nie wilk. Takich dużych wilków nie ma. Jakiś koń uciekł z pastwiska,
źle mu spętali nogi – wytłumaczyłem. – No, dosyć. Widzisz, że duchów nie ma.
Wracamy.
***
Teraz też wróciliśmy do zamku w Rotherburgu. Tajemniczy rzemieślnik, z
którym Albert tyle razy się konsultował, zbudował dla mnie dwa pojazdy, jeden
mieszczący się w drugim. Oba są makabryczne. Pierwszy przypomina krzesło
inkwizytorskie, zaopatrzone w kółka, a drugi średniej wielkości karawan. Nie
komentuję, żeby Albertowi nie sprawić przykrości.
A właściwie chciałbym! Chciałbym mu sprawić przykrość. Bo siedzę przypięty
pasami do inkwizytorskiego krzesła, a Albert pływa między spienionymi falami.
Niczego mu do tej pory nie zazdrościłem, wmawiałem sobie, że to dobrze, że on
żyje zamiast mnie. Ale tego tak potwornie mu zazdroszczę! Wbiec do wody, rzucić
się między fale...
Muszę coś wymyślić, bo jeżeli nie przestanę mu zazdrościć, to nigdy nie będę
mógł patrzeć na morze.
Albert biegnie wzdłuż plaży, żeby się osuszyć. Wraca, ubiera się. Nie
rozumie mojej wściekłości. Popycha wózek dalej, wzdłuż wydm.
Nagle naprzeciw nas wybiega dziewczyna. Nie jest dziewczyną z moich snów,
ale jej ciemne włosy podobnie się rozwiewają. Chwyta Alberta za rękę i nic nie
mówi. Zupełnie nic. Wskazuje na plażę. Na rozrzucone przy brzegu deski i jakiś
szmaciany tobołek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz