– Może zrobimy z niej młodą wdowę, daleką kuzynkę twojej matki? – proponuję.
Matka Alberta po śmierci naszego ojca wróciła do rodzinnego Triestu i wkrótce
ponownie wyszła za mąż. W jej koligacjach nikt z naszych znajomych nie będzie
szperał.
– Tak, i wychodząc z Marią do miasta jak na złość natkniemy się na pastora
z Rotherburga – zauważa Albert. – Albo na tego wachmistrza żandarmerii, który
spisywał protokół po znalezieniu zwłok Grüna. Kiedy wyrywałem się na wagary z
gimnazjum, to zawsze spotykałem jakiegoś belfra, pamiętasz, jak mnie z tych
sytuacji ratowałeś. Przecież nie możemy Marii trzymać w zamknięciu, jak jej
łajdak tatuś. Nie ma rady. Musimy się przenieść do Kelmitz.
– Zanudzisz się na tym, za przeproszeniem, zadupiu – oponuję.
– Lepsze to niż gigantyczny skandal. Zresztą nie zanudzę się. Będzie się
zapraszać gości. Rozsądnych, nie pastora z Rotherburga. A od czasu do czasu
wyskoczę na parę dni do miasta.
***
W Kelmitz wcale nie jest tak źle. Jako nastolatek uważałem to miejsce za
najnudniejsze na świecie, ale teraz zmieniłem zdanie. Oczywiście bardziej lubię
Rotherburg, ale tam nie możemy wrócić, zanim położenie Marii się nie
ustabilizuje. A zdaje się, że jest na to szansa.
Miewamy gości, ale niewielu. Za to wszyscy są na odpowiednim poziomie.
Poziom oceniam egocentrycznie: jeżeli ktoś okazuje mi współczucie, ale się nade
mną nie lituje, to jest w porządku. Nawiasem mówiąc, różnicy między
współczuciem a litością nigdy Marii nie musiałem tłumaczyć. Podejrzewam, że
Albert jej tę kwestię wyjaśnił.
Od pewnego czasu regularnie odwiedza nas mój dawny kolega z gimnazjum, Ernest
Kriegsschwert. Trochę wariat, może nawet bardziej niż trochę, ale go lubię, mimo że
przed maturą skakaliśmy sobie do oczu w związku z dyskusjami światopoglądowymi.
On ma nieźle zwichrowany światopogląd. Wszyscy się spodziewali, że Ernest albo
pójdzie w ślady wuja, słynnego botanika, albo poświęci się sztukom pięknym, bo
miał spory talent plastyczny. A on przerwał studia przyrodnicze, przeszedł na
katolicyzm i wstąpił do seminarium duchownego. Jakby mu tego było mało, został
zakonnikiem. I żeby chociaż wybrał przywoity zakon, cieszący się pewnym
szacunkiem nawet w oczach protestantów... Nie. Musiał wstąpić do
najpaskudniejszego: do jezuitów. Swoje zdolności artystyczne wykorzystał do
ilustrowania katechizmu dla dzieci. Widziałem te ilustracje. Są świetne,
naprawdę świetne; od samego patrzenia na nie można uwierzyć w te biblijne
historyjki. Biedne, indoktrynowane dzieciaki...
Skoro już o dzieciakach mowa: Ernest ochrzcił małą Ewę. Nie protestowałem
przeciwko tej ceremonii, żeby nie sprawiać przykrości Ernestowi i Marii.
Chrzest jest niepotrzebny, ale przecież nikomu nie zaszkodzi. Od czasu moich
doświadczeń z wiecznością stałem się bardziej tolerancyjny. Kiedyś uważałem się
za ateistę, ale teraz jestem trochę ostrożniejszy i definiuję się jako
agnostyk.
Ewa jest – dziw nad dziwy! – całkowicie normalna. Słyszy – teraz to
zupełnie pewne. Dużo na ten temat czytałem i konsultowałem się listownie ze
znajomymi Fürstenberga. Lekarze zgodnie twierdzili, że wrodzoną głuchotę można
z całą pewnością stwierdzić dopiero w szóstym miesiącu życia. Wcześniej nawet
głuche dzieci gaworzą. Dopiero na etapie, kiedy u słyszących dzieci tworzą się
pierwsze zalążki słów, głuche dzieci milkną. A Ewa bynajmniej nie zamilkła. Zatrudniliśmy
dwie wykwalifikowane niańki i przykazaliśmy im dużo mówić do dziecka, no i są
efekty. Na mój widok mała od progu wrzeszczy „Lu-Lu” i usiłuje wdrapać mi się
mi na kolana, kiedy siedzę w moim krześle inkwizytorskim. Jej ciemne włosy
przypominają mi małego Alberta.
***
***
Dzieciaki to przekleństwo mojego życia. Gdybym wtedy wyszedł z domu pięć
minut później...
Bohatera ze mnie zrobili. Kiedy odzyskałem przytomność i zacząłem
porozumiewać się z Albertem, dowiedziałem się, że pisano o mnie w gazetach, nie
tylko lokalnych i nie tylko pruskich. A to nie było żadne bohaterstwo, tylko
głupi przypadek.
Miałem się tamtego przedpołudnia spotkać w kawiarni z Ernestem Kriegsschwertem.
Jeszcze mi się wydawało, że mogę mu wybić z głowy cały ten katolicyzm,
seminarium duchowne i wyjazd do Rzymu. Wyobrażałem sobie naszą dyskusję,
formułowałem w myślach argumenty i kontrargumenty.
Szedłem przez Ringstrasse. Spojrzałem na zegarek. Wpół do jedenastej. O
wiele za wcześnie wyszedłem z domu. Skręciłem na planty, usiadłem na ławce i
zapaliłem papierosa.
Pierwsze dni marca, a już tak wiosennie... Na chwilę zapomniałem o Erneście
Kriegsschwercie i rozejrzałem się po skwerku. Jak ładnie! Między płatami
topniejącego lodu widać pierwsze przebiśniegi...
Na sąsiedniej ławce usiadła ciemno ubrana młoda kobieta, robiąca wrażenie
służącej z przyzwoitego domu. Nie zwróciłbym na nią uwagi, gdyby nie wózek,
który popychała jedną ręką. Wiklinowy, lakierowany na kremowo, zupełnie jak
tamten, dawno... A w drugiej ręce kobieta trzymała dłoń małego, może
pięcioletniego chłopczyka, ubranego w granatowe paletko i marynarską czapeczkę.
Chłopczyk miał naburmuszoną minę. Chyba wiedziałem, dlaczego...
Nagle wszystko się zakotłowało, rozległy się krzyki; właściwie nie
pamiętam, co się stało, wiem tylko, że rzuciłem się rozpaczliwym susem na
jezdnię i z całej siły pchnąłem lakierowaną wiklinę, która już-już miała trafić
pod rozpędzoną karetkę pocztową. I pośliznąłem się, pewnie na topniejącym
lodzie. Potem był ból i ciemność. Jak wiadomo, każdy dobry uczynek zostaje
ukarany. Ale to nawet nie był dobry uczynek, tylko automatyczny odruch wywołany
podobieństwem sytuacji. Więc nie jestem pewien, za co właściwie mnie ta kara
spotkała.
Dzieciakowi nic się nie stało, wyszedł z opałów cały i zdrowy. Wszystko razem zupełnie jak w
cukrowanej opowiastce pana Amicisa. Rodzice „z takim poświęceniem uratowanego
maleństwa” zamęczali nas dowodami wdzięczności i pytaniami o moje zdrowie (cha,
cha! zdrowie!), dopóki nie nabrałem wprawy w posługiwaniu się moją tabliczką i nie
podyktowałem przy jej pomocy Albertowi bardzo uprzejmego listu do moich
„dozgonnych dłużników”. Sens owej epistoły
można byłoby wyrazić przy pomocy jednego niecenzuralnego czasownika w stronie
zwrotnej.
***
Po co ja w ogóle o tych nieprzyjemnych sprawach myślę? Oczywiście przez lakierowany
wiklinowy wózek Ewy. Maria właśnie go popycha w naszą stronę. Pyta gestem, czy
może się do nas przyłączyć. W porównaniu z czasami w Rotherburgu jej maniery
znacznie się poprawiły.
W wózku spokój. Ewa śpi. Maria wyjmuje notatnik. Umie do pewnego stopnia
mówić sztucznym, monotonnym głosem, ale nie chce obudzić małej, więc pisze.
Pokazuje swoją wypowiedź najpierw mnie, a kiedy mrugam z aprobatą –
Albertowi i Ernestowi.
– Bardzo, bardzo przepraszam; czy mogłabym porozmawiać z Ludwikiem w cztery
oczy?
Wszyscy domyślają się, o czym będzie mowa. Albert i Ernest oddalają się z
porozumiewawczymi uśmiechami.
Dwa miesiące temu Ernest przedstawił nam znajomego i jednocześnie jednego
ze swoich parafian, Maurycego Richtera. Ten ostatni nie miał chyba wątpliwości,
dlaczego go z nami zapoznano, ale i nie miał nic przeciwko temu.
Jest wymarzoną partią dla Marii. Pochodzi z solidnej mieszczańskiej
rodziny, pracuje jako urzędnik w magistracie – na niewysokim szczeblu, ale z
możliwościami awansu. Jak wspomniałem, katolik, ale cóż, niech mu będzie; na
szczęście jest umiarkowanie religijny. Inteligentny, uprzejmy, spokojny. I
prawie zupełnie głuchy. Jednak nie głuchoniemy od urodzenia. Stracił słuch jako
czterolatek, wskutek komplikacji po jakiejś dziecinnej chorobie. Zupełnie jak Fürstenberg.
Notabene zdał maturę w berlińskim instytucie Fürstenberga.
– Maurycy wczoraj mi się oświadczył – zaczyna Maria.
– I co odpowiedziałaś?
– Że muszę się zastanowić. I pomówić z tobą.
– Bardzo dobrze – chwalę ją. – Właśnie tak wypadało odpowiedzieć. Pani
Wiebke byłaby z ciebie dumna.
Maria bezgłośnie chichocze, ale wkrótce poważnieje.
– Zastanowiłaś się? – pytam.
– Dużo myślałam. Dalej nie wiem, co mu odpowiedzieć.
Nie zdziwiłbym się, gdyby bała się cielesnej strony związku małżeńskiego.
Po jej doświadczeniach...
– Boisz się małżeństwa?
– Nie.
– To o co ci chodzi? Maurycy to przyzwoity i zdolny człowiek, i na dodatek
przystojny. Przecież go lubisz.
– Lubię. Nic nie mów! – Maria na chwilę chwyta moją prawą rękę. – Daj mi
skończyć. Wiem, powiesz, że to wystarczy, że miłość przyjdzie później. Nie
przyjdzie, bo już jest. Ja ciebie kocham.
Znów uniemożliwia mi odpowiedź.
– Bardzo proszę, daj mi skończyć – mówi staccato. – Chcesz
powiedzieć, że nie możesz się ze mną ożenić. To niepotrzebne. Wystarczy mi na
ciebie patrzeć i z tobą rozmawiać.
– Przecież dalej będziesz mogła – nareszcie mogę dojść do słowa. – Nie bądź
niemądra. Nie zaprzepaszczaj takiej szansy. Pomyśl o Ewie. Będzia miała ojca,
dobrego ojca. I pewnie rodzeństwo. A my będziemy się widywać. Albert i ja
wrócimy do Królewca. Będziemy się nawzajem odwiedzać. Latem nareszcie
pojedziemy do Rotherburga. Wszyscy, Albert, Maurycy, Ewunia, ty i ja. Jako pani
Richterowa nie będziesz się musiała ukrywać.
– Rotherburg... – mówi Maria z namysłem. Dalej nie pisze, tylko mówi tym
swoim sztucznym, szkolonym w Berlinie głosem. – Powiedz, widziałeś tam kiedyś
białego wilka?
Przytakuję. Przyznaję się tym samym do tego, czemu nawet przed sobą
zaprzeczałem.
On jest podobny do ciebie – tym razem Maria pisze. Ma łzy w oczach. – Ewa
niedługo się obudzi. Pójdę po butelkę. Poczekaj przy Ewie, dobrze? – dodaje. Tak jakbym mógł nie poczekać...
Zgodnie z legendą biały wilk z Rotherburga to duch bardzo okrutnego
Krzyżaka, który nienawidził wszelkich przejawów miłości i niszczył je ogniem i
mieczem. Płaci za to wieczną samotnością. Nic dziwnego, że wyje po nocach. Ale
on w odróżnieniu ode mnie przynajmniej może biegać po lesie.
Byłam tu i się zaczytywałam. :)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia dla autorki! :)
A to dostałam od mojej przyjaciółki z pozdrowieniemi dla pieska...: [7:32:14 PM] Milena Hadryan: Posłuchaj tego, to chyba dośc odpowiada Twoejmu nastrojowi: http://www.youtube.com/watch?v=jL_A4h53vU0
OdpowiedzUsuń