poniedziałek, 7 maja 2012

Ze świata monady (część 9)


– Może zrobimy z niej młodą wdowę, daleką kuzynkę twojej matki? – proponuję. Matka Alberta po śmierci naszego ojca wróciła do rodzinnego Triestu i wkrótce ponownie wyszła za mąż. W jej koligacjach nikt z naszych znajomych nie będzie szperał.

– Tak, i wychodząc z Marią do miasta jak na złość natkniemy się na pastora z Rotherburga – zauważa Albert. – Albo na tego wachmistrza żandarmerii, który spisywał protokół po znalezieniu zwłok Grüna. Kiedy wyrywałem się na wagary z gimnazjum, to zawsze spotykałem jakiegoś belfra, pamiętasz, jak mnie z tych sytuacji ratowałeś. Przecież nie możemy Marii trzymać w zamknięciu, jak jej łajdak tatuś. Nie ma rady. Musimy się przenieść do Kelmitz.

– Zanudzisz się na tym, za przeproszeniem, zadupiu – oponuję.
– Lepsze to niż gigantyczny skandal. Zresztą nie zanudzę się. Będzie się zapraszać gości. Rozsądnych, nie pastora z Rotherburga. A od czasu do czasu wyskoczę na parę dni do miasta.

***

W Kelmitz wcale nie jest tak źle. Jako nastolatek uważałem to miejsce za najnudniejsze na świecie, ale teraz zmieniłem zdanie. Oczywiście bardziej lubię Rotherburg, ale tam nie możemy wrócić, zanim położenie Marii się nie ustabilizuje. A zdaje się, że jest na to szansa.

Miewamy gości, ale niewielu. Za to wszyscy są na odpowiednim poziomie. Poziom oceniam egocentrycznie: jeżeli ktoś okazuje mi współczucie, ale się nade mną nie lituje, to jest w porządku. Nawiasem mówiąc, różnicy między współczuciem a litością nigdy Marii nie musiałem tłumaczyć. Podejrzewam, że Albert jej tę kwestię wyjaśnił.

Od pewnego czasu regularnie odwiedza nas mój dawny kolega z gimnazjum, Ernest Kriegsschwert. Trochę wariat, może nawet bardziej niż trochę, ale go lubię, mimo że przed maturą skakaliśmy sobie do oczu w związku z dyskusjami światopoglądowymi. On ma nieźle zwichrowany światopogląd. Wszyscy się spodziewali, że Ernest albo pójdzie w ślady wuja, słynnego botanika, albo poświęci się sztukom pięknym, bo miał spory talent plastyczny. A on przerwał studia przyrodnicze, przeszedł na katolicyzm i wstąpił do seminarium duchownego. Jakby mu tego było mało, został zakonnikiem. I żeby chociaż wybrał przywoity zakon, cieszący się pewnym szacunkiem nawet w oczach protestantów... Nie. Musiał wstąpić do najpaskudniejszego: do jezuitów. Swoje zdolności artystyczne wykorzystał do ilustrowania katechizmu dla dzieci. Widziałem te ilustracje. Są świetne, naprawdę świetne; od samego patrzenia na nie można uwierzyć w te biblijne historyjki. Biedne, indoktrynowane dzieciaki...

Skoro już o dzieciakach mowa: Ernest ochrzcił małą Ewę. Nie protestowałem przeciwko tej ceremonii, żeby nie sprawiać przykrości Ernestowi i Marii. Chrzest jest niepotrzebny, ale przecież nikomu nie zaszkodzi. Od czasu moich doświadczeń z wiecznością stałem się bardziej tolerancyjny. Kiedyś uważałem się za ateistę, ale teraz jestem trochę ostrożniejszy i definiuję się jako agnostyk.

Ewa jest – dziw nad dziwy! – całkowicie normalna. Słyszy – teraz to zupełnie pewne. Dużo na ten temat czytałem i konsultowałem się listownie ze znajomymi Fürstenberga. Lekarze zgodnie twierdzili, że wrodzoną głuchotę można z całą pewnością stwierdzić dopiero w szóstym miesiącu życia. Wcześniej nawet głuche dzieci gaworzą. Dopiero na etapie, kiedy u słyszących dzieci tworzą się pierwsze zalążki słów, głuche dzieci milkną. A Ewa bynajmniej nie zamilkła. Zatrudniliśmy dwie wykwalifikowane niańki i przykazaliśmy im dużo mówić do dziecka, no i są efekty. Na mój widok mała od progu wrzeszczy „Lu-Lu” i usiłuje wdrapać mi się mi na kolana, kiedy siedzę w moim krześle inkwizytorskim. Jej ciemne włosy przypominają mi małego Alberta.


***

Dzieciaki to przekleństwo mojego życia. Gdybym wtedy wyszedł z domu pięć minut później...

Bohatera ze mnie zrobili. Kiedy odzyskałem przytomność i zacząłem porozumiewać się z Albertem, dowiedziałem się, że pisano o mnie w gazetach, nie tylko lokalnych i nie tylko pruskich. A to nie było żadne bohaterstwo, tylko głupi przypadek. 

Miałem się tamtego przedpołudnia spotkać w kawiarni z Ernestem Kriegsschwertem. Jeszcze mi się wydawało, że mogę mu wybić z głowy cały ten katolicyzm, seminarium duchowne i wyjazd do Rzymu. Wyobrażałem sobie naszą dyskusję, formułowałem w myślach argumenty i kontrargumenty.
Szedłem przez Ringstrasse. Spojrzałem na zegarek. Wpół do jedenastej. O wiele za wcześnie wyszedłem z domu. Skręciłem na planty, usiadłem na ławce i zapaliłem papierosa.

Pierwsze dni marca, a już tak wiosennie...  Na chwilę zapomniałem o Erneście Kriegsschwercie i rozejrzałem się po skwerku. Jak ładnie! Między płatami topniejącego lodu widać pierwsze przebiśniegi...

Na sąsiedniej ławce usiadła ciemno ubrana młoda kobieta, robiąca wrażenie służącej z przyzwoitego domu. Nie zwróciłbym na nią uwagi, gdyby nie wózek, który popychała jedną ręką. Wiklinowy, lakierowany na kremowo, zupełnie jak tamten, dawno... A w drugiej ręce kobieta trzymała dłoń małego, może pięcioletniego chłopczyka, ubranego w granatowe paletko i marynarską czapeczkę. Chłopczyk miał naburmuszoną minę. Chyba wiedziałem, dlaczego...

Nagle wszystko się zakotłowało, rozległy się krzyki; właściwie nie pamiętam, co się stało, wiem tylko, że rzuciłem się rozpaczliwym susem na jezdnię i z całej siły pchnąłem lakierowaną wiklinę, która już-już miała trafić pod rozpędzoną karetkę pocztową. I pośliznąłem się, pewnie na topniejącym lodzie. Potem był ból i ciemność. Jak wiadomo, każdy dobry uczynek zostaje ukarany. Ale to nawet nie był dobry uczynek, tylko automatyczny odruch wywołany podobieństwem sytuacji. Więc nie jestem pewien, za co właściwie mnie ta kara spotkała.

Dzieciakowi nic się nie stało, wyszedł z opałów cały i zdrowy. Wszystko razem zupełnie jak w cukrowanej opowiastce pana Amicisa. Rodzice „z takim poświęceniem uratowanego maleństwa” zamęczali nas dowodami wdzięczności i pytaniami o moje zdrowie (cha, cha! zdrowie!), dopóki nie nabrałem wprawy w posługiwaniu się moją tabliczką i nie podyktowałem przy jej pomocy Albertowi bardzo uprzejmego listu do moich „dozgonnych dłużników”.  Sens owej epistoły można byłoby wyrazić przy pomocy jednego niecenzuralnego czasownika w stronie zwrotnej.

***

Po co ja w ogóle o tych nieprzyjemnych sprawach myślę? Oczywiście przez lakierowany wiklinowy wózek Ewy. Maria właśnie go popycha w naszą stronę. Pyta gestem, czy może się do nas przyłączyć. W porównaniu z czasami w Rotherburgu jej maniery znacznie się poprawiły.

W wózku spokój. Ewa śpi. Maria wyjmuje notatnik. Umie do pewnego stopnia mówić sztucznym, monotonnym głosem, ale nie chce obudzić małej, więc pisze.

Pokazuje swoją wypowiedź najpierw mnie, a kiedy mrugam z aprobatą – Albertowi i Ernestowi.
– Bardzo, bardzo przepraszam; czy mogłabym porozmawiać z Ludwikiem w cztery oczy?

Wszyscy domyślają się, o czym będzie mowa. Albert i Ernest oddalają się z porozumiewawczymi uśmiechami.

Dwa miesiące temu Ernest przedstawił nam znajomego i jednocześnie jednego ze swoich parafian, Maurycego Richtera. Ten ostatni nie miał chyba wątpliwości, dlaczego go z nami zapoznano, ale i nie miał nic przeciwko temu.

Jest wymarzoną partią dla Marii. Pochodzi z solidnej mieszczańskiej rodziny, pracuje jako urzędnik w magistracie – na niewysokim szczeblu, ale z możliwościami awansu. Jak wspomniałem, katolik, ale cóż, niech mu będzie; na szczęście jest umiarkowanie religijny. Inteligentny, uprzejmy, spokojny. I prawie zupełnie głuchy. Jednak nie głuchoniemy od urodzenia. Stracił słuch jako czterolatek, wskutek komplikacji po jakiejś dziecinnej chorobie. Zupełnie jak Fürstenberg. Notabene zdał maturę w berlińskim instytucie Fürstenberga.

– Maurycy wczoraj mi się oświadczył – zaczyna Maria.
– I co odpowiedziałaś?
– Że muszę się zastanowić. I pomówić z tobą.
– Bardzo dobrze – chwalę ją. – Właśnie tak wypadało odpowiedzieć. Pani Wiebke byłaby z ciebie dumna.

Maria bezgłośnie chichocze, ale wkrótce poważnieje.
– Zastanowiłaś się? – pytam.
– Dużo myślałam. Dalej nie wiem, co mu odpowiedzieć.

Nie zdziwiłbym się, gdyby bała się cielesnej strony związku małżeńskiego. Po jej doświadczeniach...
– Boisz się małżeństwa?
– Nie.
– To o co ci chodzi? Maurycy to przyzwoity i zdolny człowiek, i na dodatek przystojny. Przecież go lubisz.
– Lubię. Nic nie mów! – Maria na chwilę chwyta moją prawą rękę. – Daj mi skończyć. Wiem, powiesz, że to wystarczy, że miłość przyjdzie później. Nie przyjdzie, bo już jest. Ja ciebie kocham.

Znów uniemożliwia mi odpowiedź.

– Bardzo proszę, daj mi skończyć – mówi staccato. – Chcesz powiedzieć, że nie możesz się ze mną ożenić. To niepotrzebne. Wystarczy mi na ciebie patrzeć i z tobą rozmawiać.
– Przecież dalej będziesz mogła – nareszcie mogę dojść do słowa. – Nie bądź niemądra. Nie zaprzepaszczaj takiej szansy. Pomyśl o Ewie. Będzia miała ojca, dobrego ojca. I pewnie rodzeństwo. A my będziemy się widywać. Albert i ja wrócimy do Królewca. Będziemy się nawzajem odwiedzać. Latem nareszcie pojedziemy do Rotherburga. Wszyscy, Albert, Maurycy, Ewunia, ty i ja. Jako pani Richterowa nie będziesz się musiała ukrywać.
– Rotherburg... – mówi Maria z namysłem. Dalej nie pisze, tylko mówi tym swoim sztucznym, szkolonym w Berlinie głosem. – Powiedz, widziałeś tam kiedyś białego wilka?

Przytakuję. Przyznaję się tym samym do tego, czemu nawet przed sobą zaprzeczałem.

On jest podobny do ciebie – tym razem Maria pisze. Ma łzy w oczach. – Ewa niedługo się obudzi. Pójdę po butelkę. Poczekaj przy Ewie, dobrze? – dodaje. Tak jakbym mógł nie poczekać...

Zgodnie z legendą biały wilk z Rotherburga to duch bardzo okrutnego Krzyżaka, który nienawidził wszelkich przejawów miłości i niszczył je ogniem i mieczem. Płaci za to wieczną samotnością. Nic dziwnego, że wyje po nocach. Ale on w odróżnieniu ode mnie przynajmniej może biegać po lesie.

2 komentarze:

  1. Byłam tu i się zaczytywałam. :)
    Pozdrowienia dla autorki! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A to dostałam od mojej przyjaciółki z pozdrowieniemi dla pieska...: [7:32:14 PM] Milena Hadryan: Posłuchaj tego, to chyba dośc odpowiada Twoejmu nastrojowi: http://www.youtube.com/watch?v=jL_A4h53vU0

    OdpowiedzUsuń