sobota, 29 października 2011

Jeszcze jeden dodatek

Bohaterowie mojego bloga (i powieści) wyjeżdżają na swoje święto do Meksyku, ale przed wyjazdem Bazil dedykuje czytelnikom tango, które przetrenował... wiadomo, z kim.

http://www.youtube.com/watch?v=sNbBxfZZHT0

Dodatek do odcinka 71, czyli piosenka biskupa Rolanda o paniach

Piosenka  biskupa Rolanda o paniach (z wykorzystaniem fragmentów melodii i tekstu „Po kieliszku...” )

Jest pewna kwestia, która mi
Nocą spędza sen z powiek.
Święty Augustyn pisał, że
Kobieta to też człowiek.

Chyba logiczny jakiś błąd?
Fałszywe założenie?
Ech, teologię rzucam w kąt,
Bo czas na wieczorne przedstawienie!

Przy drineczku pierwszym jest wskazane
Zachowywać pokerową twarz.
Niby nie wiesz, co jest tutaj grane,
A naprawdę każdą kartę znasz...

                Zaczyna się rozmówka wnet.
                A temat jest niejeden...
                Ty absolutnie zgadzaj się,
                Że dwa plus dwa to siedem.

                Ziemia jest płaska, znany fakt,
                Na żółwiach się opiera,
                A w oceanie czasem ma,
                Wieloryb śledzia za partnera...


Przy drineczku drugim patrzysz w oczy,
Ale nie porównuj ich do gwiazd.
Porównanie musi ją zaskoczyć.
Mówisz, że są jak wiosenny las,

Oczywiście, kiedy są zielone,
Czarne są jak w górach Czarny Staw,
Piwne – jak u łani zalęknionej,
 A niebieskie to szczęśliwy traf,

Bo być mogą jak leśne jeziora,
Chabry, morze... decydujesz ty,
Szare oczy to wyzwanie spore,
Są, powiedzmy... jak jesienne mgły...

Lub dym, co się wznosi znad ogniska,
Pod nim kryje się palący żar...
Pani zdaje mi się... taka bliska...
Pani uśmiech rzucił na mnie czar.

Więcej mówić wcale nie potrzeba,
Lecz dyskretnie na kelnera skiń...
Oczekuje już winda do nieba...
Ale przedtem jeszcze - trzeci drink.


Piosenka pań o biskupie Rolandzie i jemu podobnych (źródło jak wyżej):

Przy drineczku pierwszym jest wskazane
Zachowywać pokerową twarz.
Niby nie wiesz, co jest tutaj grane,
A naprawdę każdą kartę znasz...

                Zaczyna się rozmówka wnet.
                A temat jest niejeden...
                Ty absolutnie zgadzaj się,
                Że dwa i dwa to siedem.

                Ziemia jest płaska, znany fakt,
                Na żółwiach się opiera,
                A w oceanie czasem ma,
                Wieloryb śledzia za partnera...

Przy drineczku drugim patrzy w oczy,
Dobra! Nie porównał ich do gwiazd.
Myśli, że mu dałam się zaskoczyć.
Że to wszystko słyszę pierwszy raz.

Boże, jacy oni są niewinni;
Zaraz powie coś, że czar... że żar...
Że jesteśmy jednak... tacy inni
Od tych płaskich i banalnych chmar...

Trzeba nad biedakiem się zlitować,
W końcu starał się chłopak, jak mógł.
Ja do rana go mogę przechować,
Za zasługę policzy to Bóg.

Więcej mówić wcale nie potrzeba,
Lecz dyskretnie na kelnera skiń...
Oczekuje już winda do nieba...
Ale przedtem jeszcze - trzeci drink.





środa, 26 października 2011

Odcinek 71: Galapagos i Kreta (dalszy ciąg opowieści świętego Edgara)


– Miło was było poznać, chłopaki – powiedział Tenek. – Szkoda, żeście się uparli wyjechać. Dokąd wy właściwie płyniecie?
– Szukamy żółwi. Tych, na których opiera się świat – wyjaśniłem.
– A, to niedaleko – ucieszył się Tenek i narysował na przybrzeżnym piasku uproszczoną mapę. – Większych żółwi niż tam to już nigdzie nie ma. Od innego tałatajstwa też tam się roi. Jaszczury, ptaszydła dziwaczne, foki i co tam jeszcze.
– Płyniemy, płyniemy! – Richard aż podskoczył z radości.
Jeszcze tego samego dnia znaleźliśmy żółwie. Było ich nie sześć, ale z sześćdziesiąt, Wygrzewały się na brzegu zielonej wyspy.
Długo przyglądaliśmy się żółwiom, a Richard namalował kilkanaście ich portretów. Zastanawialiśmy się, czyby nie zabrać ze sobą chociaż ze dwa, ale obawialiśmy się, że może to spowodować jakąś kosmiczną katastrofę.
– Ja zawsze myślałem, że żółwi musi być więcej niż sześć – zauważył Ian. – Ale czemu wszystkie są w jednym miejscu? To jakieś nielogiczne.
– Bo, widzisz, świat najwyraźniej opiera się na tej wyspie w sensie metafizycznym – zaryzykowałem wytłumaczenie.
– Racja, święta racja, Suffolk – odezwał się znajomy głos.
Wśród żółwi stał biskup Roland w eleganckiej fioletowej sutannie i obdzielał je plasterkami ogórków.
– Bierzcie ich – syknął.

Żółwie wykonały w tył zwrot z potwornym chrzęstem skorup i ciężkim, żółwim krokiem ruszyły w stronę morza.


– Zawsze byłem pewien, że świat w gruncie rzeczy opiera się na łajdactwie – mruknął Rupert i śpiesznie podniósł kotwicę.

Tego dnia w kości wygrał Forester. Wziął zdecydowany kurs na zachód.
– Mescal, tequila, te tam wszystkie margarity mogą być – stwierdził – ale przyzwoitego wina to tu nie mają. Obowiązek spełniliśmy, teraz pora na jakąś przyjemność. Trzeba się dostać na Morze Śródziemne.
Następnym miejscem postoju w naszej podróży miała być Kreta. Moi przyjaciele już przy Słupach Herkulesa zaczęłi snuć marzenia o pięknych Kretynkach.
*
– Bardzo przepraszam, że przerywam – nieśmiało włączył się Edzio – ale chyba „Kretenkach”?
*
– A nie, mój drogi – wyjaśnił święty. – Nazwy grup etnicznych zmieniają się na przestrzeni czasów. Niegdyś nie mówiono o Francuzach czy Anglikach, ale o Frankach i Anglach, prawda? Zatem żeńską część ludności Krety nazywano wówczas Kretynkami, a z męską rzecz była bardziej skomplikowana. Byli wśród nich Minusi, potomkowie mitycznego króla Minosa i w związku z tym zagorzali tradycjonaliści, Krezusi, pazerni kosmopolici utrzymujący dobre stosunki i ze Spartą, i z Atenami, Kretowie, wyspecjalizowani w podkopach pod wcześniej wymienionymi rodami, a także Hybrydy, wywodzące się od Minotaura potwory o ludzkich ciałach i głowach dzików nemejskich, które w nocy pustoszyły pola i winnice, a w dzień oddawały się orgiom w labiryntach. Ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie płynęliśmy przez Morze Śródziemne.
– Ty, Richard, jak ty to robisz, że ci zawsze z babami wychodzi? – zagaił Lancaster. – Podzieliłbyś się tą wiedzą, zanim dopłyniemy na Kretę.
– Widzisz, do połowy drugiego drinka trzeba odczekać – zaczął wykład Richie. – Koniecznie melancholijna mina. Od czasu do czasu lekki uśmiech, ale taki smutnawy. Absolutnie się nie śmiać, na śmichy-chichy przyjdzie czas. Słuchasz. Spoglądasz głęboko w oczy. Przytakujesz. A w połowie drugiego drinka lekko potrząsasz głową i mówisz: „Przepraszam... może pani powtórzyć? Zamyśliłem się. Zapatrzyłem się w pani oczy... One mi przywodzą na myśl...”
– Gwiazdy? – zaproponował Rupert.
– A nie, absolutnie nie, to za banalne. Dobre dla służących. Trzeba więcej inwencji. Ja stosuję:
a.       przy oczach niebieskich „górskie jeziora o zmroku”,
b.      piwnych: „krople ciemnego miodu prześwietlone słońcem”; mogą też być „oczy młodej sarny w słoneczny jesienny dzień”,
c.       czarnych: „nieskończoną głębinę wszechświata”.
d.      zielonych: „głębokie leśne sadzawki, w których odbija się wiosenne listowie”.
Z szarymi oczami było najtrudniej, ale wymyśliłem „poranne mgły nad górskimi szczytami”. Góry i jeziora bardzo dobrze funkcjonują.
– Ale trzeba z tymi Ryśkowymi porównaniami uważać – skomentował Geoffrey. – Ja się raz umówiłem z pewną czarnooką damą. I pamiętałem, że trzeba takiej powiedzieć coś o kosmosie, ale nie o gwiazdach. Ale jak jej powiedziałem, że kiedy na nią patrzę, to mi przychodzi na myśl czarna dziura, to mnie baba trzasnęła w gębę i poszła sobie.
– I co dalej, Rysiek? – zainteresował się Ian.
– Dalej to trzeba dyskretnie kiwnąć na kelnera, żeby zdążyć z trzecim drinkiem, bo niektórym paniom się zaczyna śpieszyć. Ale oczywiście zdarzają się przypadki trochę oporne. Tym trzeba powiedzieć: „Wie pani, było w moim życiu wiele kobiet... Ale takiej, jak pani, nigdy dotąd nie spotkałem...” Temu żadna się nie oprze. I wcale nie kłamiesz, bo nie ma dwóch dokładnie takich samych osobników biologicznych, prawda, Edgar?
Przytaknąłem.
– No i co dalej? – niecierpliwił się Rupert.
– Jak to, co? Dziecko jesteś? Kwestie techniczne mam ci przy Edgarze opisywać?
– To już więcej nic nie trzeba mówić?
– W zasadzie nie. Tylko do kelnera: „Reszty nie trzeba”. Aha, jeżeli masz dużą ochotę na czwartego drinka, to udajesz, że jeszcze nie rozumiesz, o co damie chodzi, i opowiadasz jakąś wzruszającą historię z dzieciństwa. Jak tonąłeś w jeziorze... zabłąkałeś się w lesie... jak ci zdechł ukochany kotek i taki się poczułeś samotny... Dobrze przy tej historii nawiązać do tego, do czego porównywałeś oczy. No, chłopaki, dobijamy do brzegu!
Zacumowaliśmy i udaliśmy się do bardzo eleganckiej kretyńskiej tawerny. Na jej tarasie siedział przy kolorowych drinkach rój Kretynek, jedna piękniejsza od drugiej. A wśród nich...
– Kiedy miałem pięć lat, zdechł mój ukochany kotek... Zjadł trutkę na szczury. A oczka miał takie urocze, takie zielone jak pani, pani Ariadno... – opowiadał biskup Roland, tym razem ubrany w jedwabną fioletową tunikę. – Płakałem... Też chciałem umrzeć... Uciekłem z domu i poszedłem nad brzeg górskiego jeziora... Było głębokie i błękitne tak jak pani oczy, pani Klitajmestro... Nad górami unosiły się szare mgły...
– Pie... piekielny plagiator – warknął Richard.
Biskup Roland zmierzył go wzrokiem i ukrył twarz w dłoniach.
– To on! –  załkał. – To on i jego kumple podsunęli truciznę mojemu Mruczusiowi! Poznaję ich... Wszędzie mnie prześladują, potwory bez serca...
Jedna trzecia pań zajęła się pocieszaniem biskupa Rolanda, a zachowanie reszty sprawiło, że musieliśmy wykonać odwrót na z góry upatrzone pozycje i spędzić noc na pokładzie statku.
– A zarzucaliście mi, że jestem zwolennikiem teorii spiskowych – westchnął Richard układając się w koi.

środa, 19 października 2011

Odcinek 70: Upadek imperium Majów (część 2)





Święty Edgar kontynuował opowieść o wyprawie do zamorskiej krainy:
– Możemy porozmawiać o babach – zgodził się Richard. – Ale mnie bardziej te robaki interesują. Co też im mogło zaszkodzić? Niech pan mi najpierw wyjaśni, co to jest mescal.
Krajowiec spojrzał podejrzliwie.
– Abstynent?
– Niech Bóg broni. Ekolog – odparł Richard z godnością.
– Tamci też nie abstynenci?
– Proszę pana – odezwał się Rupert – My do pana z pełną kulturą, pomóc nawet chcemy, a pan nas obraża. Jak tak można?
– No... zagalopowałem się – przyznał strojny osobnik. – Przycumujcie tę łajbę i złaźcie. Spróbujecie mescalu. Własna produkcja, prima sort, ale to ostatnia przyzwoita flaszka.

Flaszka była naprawdę przyzwoita. W przezroczystym płynie pływał bardzo dorodny robak.

– Wypijmy brudzia, co się będziemy z „panami” obcyngalać – powiedział nasz gospodarz i napełnił złote kubeczki inkrustowane topazami. – Zdrówko. Tenqtohleiemesqual jestem. W skrócie Tenek.
Przedstawiliśmy się i stuknęliśmy się kubeczkami z Tenkiem.
– Swoją moc ma – wetchnął z zadowoleniem Geoff. Wypiliśmy drugą kolejkę.
– Jaki tłuściutki – Richard z rozrzewnieniem wpatrywał się w robaka. – A baby nie lubią robaków – dodał jakby w transie.
– W tym sedno sprawy – przytaknął ponuro Tenek. – Tępią je (tu dodał dłuższą frazę w swoim ojczystym języku). A robak w mescalu to jedyna gwarancja, że ci baba flaszkę w spokoju zostawi. Nie tylko, że do ręki nie weźmie, ale nawet nie spojrzy. U nas, rozumiecie, żaden facet mescalu bez robaka nie kupi, boby go za pantoflarza wzięli, takiego, co mu baba kreski na butelce robi. Już wolą nie pić.
– No, moja matka zawsze poziom gorzałki we wszystkich flaszkach w spiżarni zaznacza. Tak sprytnie, jak tylko baba potrafi. Raz na normalnie stojącej flaszce, a kiedy indziej na odwróconej – powiedział Geoff.
– O, kurropatwa, ależ perfidia – stwierdził ze współczuciem Rupert.
– Zbankrutować przyjdzie – westchnął Tenek i napełnił kubeczki. – Ale co zrobić? Przecież bab nie wymordujemy.
– Trzeba w jakiś sposób zastymulować rozmnażanie robaków – powiedział Richard. – Wszystkich nie wytępią. Robaki, jak są w odpowiednim środowisku, to mają bardzo szybki i efektywny cykl rozwojowy. Ekologiczne metody dają najlepszy efekt. Ja bym nie stosował środków chemicznych. Bab mordować też nie należy.
– A propos, he, he – Ian miał już maślane oczka. – Przychodzi trup baby do lekarza i kładzie się na kozetce, a lekarz na to: „Co się pani tak rozkłada?” A ona: „Co, mam gnić w poczekalni?”
– Eureka! – wykrzyknął Richard. – Robakom najlepiej służy rozkład i zgnilizna! Na cmentarzach je hodujcie, przecież baby nie będą grobów polewać lizolem czy chlorem!
– U nas zwłoki się balsamuje i chowa w piramidach – odparł jeszcze bardziej ponuro Tenek. – Tego zwyczaju nie przeskoczysz, boby ci lobby budowniczych piramid tak dało popalić, że już lepiej zbankrutować.
Zapadła cisza. Słychać było tylko cichy chlupot morskich fal i mescalu.
– Edgar – przerwał milczenie Rupert – ty w kazanich często się zżymasz na zgniliznę moralną i rozkład norm obyczajowych. Jak myślisz, pomogłoby?
– Etyka kapłańska nie pozwala mi w takim przedsięwzięciu uczestniczyć – odparłem.
– Chodź, Tenek, na stronę – Rupert odszedł z Tenkiem pod konary olbrzymiej araukarii i coś mu zaczął szeptać. Po jakimś kwadransie wrócili. Policzki naszego nowego przyjaciela, które przedtem wyglądały jak wykute z brązu, teraz miały odcień miedzi.
– Qropatval... – mruczał, spoglądając z podziwem na Ruperta. – Ty to wszystko sam z siebie wymyśliłeś, czy u was tak naprawdę?... Ale na trzeźwo przecież się nie da. Nasi faceci się bez gorzały nie odważą. A robaków do mescalu nie ma. Błędne koło...
– A nie moglibyście na okres przejściowy jakiej innej wódki sprowadzać? – zaproponował Geoffrey.
– Hm... – Tenek poweselał. – Faktycznie, dałoby się... Można tequilę od Inków sprowadzać. Tequilę bez robaka kupić żadna ujma dla męskiego honoru. Straszna lura, ale, tak jak mówisz, na okres przejściowy... A potem – poweselał jeszcze bardziej – jak się już rozkręcą i trochę przyzwyczają, a robaki na nowo się rozmnożą, to można sprzedawać tequilę z gorszego gatunku robakami jako mescal, po cenach promocyjnych... Facetów się zdemoralizuje, spokojna czaszka. A... jak wy w tych sprawach tacy zorientowani... nie wiecie, czy na baby jakiś sposób jest? Znaczy, żeby i je do tej zgnilizny przekonać? Bo te nasze, qropatva podsqbana, nie piją...
– Drinki – rzekł tonem eksperta Richard. – Baba, jak nawet niby nie pije, to na ładnego drineczka zawsze się skusi. Mieszasz gorzałkę z kolorowym soczkiem, na wierzch jagódka, listeczek mięty czy innego ziółka, jakaś słomeczka, parasolik... W połowie drugiego drinka można rozpoczynać akcję, a po trzecim osiemdziesiąt pięć procent daje się zdemoralizować, i to z dużą chęcią. Pozostałe piętnaście procent wypija jeszcze czwartego i przy nim ci opowiada o mężu. Jaki to brutal, filister, bez zrozumienia dla subtelności...
– A takie, co nie mają mężów? – zainteresował się Tenek.
– Takie to mnie stawiają drinki – wyjaśnił Richard.
– Chłopaki, ja was ozłocę! – zawołał Tenek. I dotrzymał słowa. Trzeba go było powstrzymać, bo łajba by nam zatonęła, gdybyśmy przyjęli wszystkie dowody wdzięczności. Ale o pożegnaniu z Tenkiem opowiem innym razem. W każdym razie projekt udał się nadspodziewanie. Imperium Majów odtąd albo tarzało się w zgniliźnie i rozpuście, albo toczone było przez nadmiernie rozmnożone robaki. Lobby budowniczych piramid próbowało się temu przeciwstawiać, ale zostało rozgromione przez rozentuzjazmowaną większość narodu. Część zwolenników piramid powieszono na araukariach, część śpiesznie udała się na emigrację, niedobitki zostały wytępione przez konkwistadorów i misjonarzy. Radosny kult rozkładu trwa do dziś. Stąd, kochani, te tańce na grobach, marcepanowe szkieleciki i cukrowe trupie główki na Zaduszki. Wszystko – przez nas? dzięki nam? z naszej winy? Kłopotliwe te przyimki...



wtorek, 18 października 2011

Odcinek 69: Upadek imperium Majów (część 1)


– Chłopaki, nie będziemy dziś rozmawiać o polityce, dobrze? – poprosił Aslak. – Takie w niej wszystko brzydkie...
 – Jaki Aslaczek dzisiaj rezolutny, jako pierwszy głos zabiera – docenił porucznik Jean, a Bazil zazgrzytał zębami.
– Pan za dużo soli wziął do tej tequili, panie Bazilku – zauważył pan Staszek. – W Internecie bzdury piszą. Fachowo to tequilę pije się bez soli. W Meksyku, proszę panów, tylko czystą. Szwagier był na urlopie, po sezonie, to mnie wszystko szczegółowo zrelacjonował.

– O, właśnie! Meksyk... – powiedział rozmarzonym głosem Aslak. – Edziu, w tym roku to się tam wybierzemy, co? Przecież święta tuż, tuż... Obiecałeś, że ja zdecyduję, jak spędzimy święta.
– Kochanie, dopiero połowa października, a ty już o świętach?
– Edziu, a ty znowu zapominasz, na jakim świecie żyjesz... Ja mówię o Święcie Zmarłych i Zaduszkach...

 – Aslak, chłopie, ty genialny jesteś! – wrzasnął radośnie Bazil. – Taaak!!! Zaduszki w Meksyku, imprezy PPR, znaczy Po Prostu Rewelacyjne, tańce na grobach, kościotrupki z marcepanu, tango, kwiaty pomarańczy, strumienie tequili!!! Jedziemy!!!

– Nie chcę być pedantyczny, ale tequilę produkuje się w Peru i Chile, a w Meksyku głównie mescal. To pewna różnica – zauważył święty Edgar. – Subtelna, ale pomyłki dotyczące trunków mogą mieć zatrważające konsekwencje.
– Niech ksiądz opowie – poprosił Bazil.
– Wszystkiego dziś nie opowiem, bo już późno, moi drodzy. Ale zacząć mogę. Pamiętacie, jak to wybraliśmy się z przyjaciółmi na poszukiwanie żółwi podtrzymujących świat...

– No właśnie. Graliście w kości o to, kto miał sterować – przypomniał sobie hrabia Filip.
– Otóż to – święty pociągnął łyczek tequili. – Minęliśmy Islandię i już się zbliżaliśmy do krańca świata, kiedy Rupert Lancaster wyrzucił piątkę i dwie szóstki, po czym złapał ster i wykonał gwałtowny skręt na południe. Szczęście w grze dopisywało draniowi przez całą noc. Rano znaleźliśmy się w bardzo ciepłej strefie klimatycznej, a tuż przed dziobem statku widniał cudny, złocistozielony brzeg. Na brzegu siedział gość w kolorowym, powiewnym ubranku i tak jakoś dziwnie błyszczał. Przy bliższej inspekcji przez teleskop mojej konstrukcji zauważyliśmy, że ma złote ochraniacze na łydkach i łokciach, złote wisiorki na szyi, piercingi z topazami w uszach i w nosie, a za uszami kokieteryjne piórka. Zajęty był czymś, co wyglądało na kolorową szydełkową robótkę. Przerzucał między palcami tęczowe kłębuszki i nucił pod nosem „Tango Milonga”.

– Pedał – rzucił Geoffrey Forester, który był homofobem.

– Eee.. Może tu taka moda – powiedział Richard, jak zwykle dobrodusznie, ale trochę niepewnie.

– Przywitać się można – Ian jak zawsze był zdecydowany. – Na odległość, rzecz jasna. Tylko po jakiemu?

– Po norwesku. Wikingowie wszędzie docierają – zdecydował Rupert i zawołał: Heej! Pan tutejszy?

– A gdziejszy mam być? – zareplikował osobnik i odłożył na bok szydełko oraz włóczkę. – Ja chyba  tego sprawozdania nigdy nie skończę. Przywieźliście środek na robaki?

– W zasadzie nie – zabrałem głos – ale znam się na alchemii i może mógłbym wam te robaki wytruć...

– Po ludzku nie rozumiesz? – zdenerwował się osobnik. – Ja ciebie (tu wyprodukował słowo, w którym było dużo dźwięków „q”) nie pytam o środek PRZECIW robakom, tylko o środek NA robaki, ty... (teraz jego wypowiedź zdominowały dźwięki „h” i „”u”). Mescal to dla ciebie (powtórka wyżej wymienionych dźwięków) pojęcie znane?

Dodał coś, co w transkrypcji fonetycznej mogłoby wyglądać jak /qthothudoqujaseikholerquytakhichquhuiowpszyzlal?/).

– Jakbym cię zapytał – kontynuował (dałem sobie spokój z transkrypcją, bo już nie mogłem nadążyć) o lekarstwo NA żołądek, to też byś mi taki środek zaproponował, od którego by mi bebechy się rozpadły? (powtórzył frazę wymienioną w transkrypcji). Nam (zupełnie przestałem transkrybować) środek NA robaki jest potrzebny! Co za pożytek z mescalu, jak nim nie można robaka zalać? A nam robaki nie obrodziły.

– Przyimki są ambiwalentne – zaprotestowałem.
– Zwłaszcza takie jak „na” – poparł mnie Ian. – Jak na przykład lekarz idzie przez cmentarz, a z grobu wychodzi baba i pyta: „Panie doktorze, ma pan coś NA robaki?”, to przecież jej nie chodzi o to, co robakom służy...
– A ty taki pewien jesteś, że wiesz, o co babie chodzi? – wtrącił się Geoffrey. – Jeszcze takiej, za przeproszeniem, wyemancypowanej, ambiwalentnej, co sobie sama przyimki kupuje?
– W tym cała rzecz – przytaknął nasz egzotyczny znajomy.
– To nie pedał – szepnął mi do ucha Rupert. – Niech on się z Ryśkiem naradzi co do tych bab. Widać biedacy duży problem mają.

(ciąg dalszy nastąpi).

czwartek, 13 października 2011

Odcinek 68: Transcendencja i eufemizm w parlamencie


– W mediach, zwłaszcza tych, co się uważają za niezależne, dzisiaj krzyk wielki – obwieścił Ian, z dumą podnosząc wzrok znad nowego laptopa. – O to, że w parlamencie będzie dwóch gejów i jeden transseksualista. Czy jedna transseksualistka.

– Homofobia rzecz znana, ale czemu przeciw transseksualiście... czy transseksualistce protestują? – zdziwił się porucznik Jean. – Przecież na parytecie im zależy. A jak już jeden... czy jedna jest, to i więcej będzie. Organizmy, które nie mogą się rozmnażać drogą płciową, rozmnażają się przez podział, prawda, proszę księdza? Takie prawo natury. A wtedy parytet sobie będą mogli obliczać w zależności od potrzeby, i zawsze będzie pasowało. Więc czego się boją?

– Ja myślę, że oni bardziej przed tymi gejami stracha mają – stwierdził Ian. – Jeden to już nawet raz policjanta pobił i znieważył. Wyrwał mu pałkę.
– Hi, hi!!!
– Bazilku...
– Ojej, Jeanku... Ale dalej nie rozumiem, czego tu się bać? W parlamencie ponad czterystu chłopa, ze wszystkimi sobie nie poradzi, jak nie będą chcieli. Więc o co ten krzyk? Czy to ważne, kto z kim śpi?
– Bazilku! – powtórzył porucznik Jean z groźbą w głosie.
– Jeaneczku kochany, ja nie w tym sensie... Ważne, oczywiście, że ważne, ale w tym, jak to się ładnie mówi, zaciszu alkowy, prawda? W parlamencie się przecież debatuje, głosuje, a nie...

– Widzicie, a może oni właśnie tego się boją – zabrał głos Edzio. – Że ci geje i ta.. ten... trans... jednym słowem, że zajdzie transcendencja na sali obrad.
– A ja nawet wiem, co to znaczy – pochwalił się Bazil. – Kanta już przeczytałem, dzięki, Edek, że mi to doradziłeś. I sprawdziłem, od czego to słowo pochodzi. „Transcedere” znaczy po łacinie „wspinać się”. Taka jest entomologia.
– Etymologia – poprawił biskup. – Entomologia to nauka o owadach.
– Też pasuje – ucieszył się Bazil. – Motylki, biedronki... Ale tu raczej o wspinanie się chodzi. Już podobno drabiny ustawiają, żeby w parlamencie krzyż zdjąć ze ściany. Bo jednak pod krzyżem to i takim antychrystom wstyd by było.

– „Transcedere” można też przetłumaczyć jako „przekraczać” – wyjaśnił Edzio. – Mnie o to znaczenie chodziło. O przekraczanie progów, pewnych uświęconych tradycją norm... Pojęcie transcendencji odnosi się jednak głównie do przekraczania progu świadomości...

– Próg już przekroczyli. A co do świadomości, to czarno widzę – włączył się Richard. – Jeżeli Ian ma rację, czyli jeżeli w parlamencie będzie czterdzieści procent transseksualistów... a heteroseksualni posłowie będą chcieli takiej samej transcendencji, jak ci dwaj geje, no bo równouprawnienie musi być... To już nikt nie będzie świadomy ani, jaką ma orientację, ani z kim jest w, że się tak eufemistycznie wyrażę, koalicji.

– A jeszcze eufemistkę chcą na ministra e...e...dukacji – dodał Bazil.

poniedziałek, 10 października 2011

Odcinek 67: Kulturalny kureizm


– Panowie, panowie, i na co wam to było – załamywał ręce pan Staszek. – Z mieczami, z tarczami, z hasłami o honorze na taką imprezę... Ze mną się nikt nie skonsultował, tylko wszyscy na hurra! za jednym TMS-em od pana Ryśka polecieli. Pan Bazilek nawet kota na poniewierkę naraził. Jak tam kotek, panie Bazil?
– Przeżył – Bazil wyjął Kiciusia z koszyczka. – Ale strachu się biedaczyna najadł.
– I po jakie licho było się angażować? – kontynuował pan Staszek. – Pomyśleć trzeba najpierw było. Tam już bytów duchowych nikt nie zauważa. Duchowość, za przeproszeniem, diabli wzięli. Ten Asmodeusz niby kury szukał, a tak naprawdę to duchozolem całą galaktykę przy tej okazji opryskał. I kaput. Panowie to towarzycho przed deszczem siarki chcieli bronić, a oni na ten deszcz, za przeproszeniem, gęby rozdziawiają.
– Niech pan tak nie ekstremalizuje, panie Stasieńku – zaczął biskup.
– Jaka tu ekstremalizacja. To nie ja ekstremalizuję, to tamci, za przeproszeniem,  imydż sobie z takich rzeczy zrobili. Ja tam za umiarem jestem. Ksiądz siarkę i ziółeczka lubi, każdy to wie, ale ksiądz wykształcony człowiek, wie, jak z czego korzystać, jak to się, panie Edek, uczenie nazywa?
– Umiarkowany hedonizm – podsunął Edzio. – Kulturalny epikureizm.
– To, to właśnie – zgodził się pan Staszek. – Ale ci inni znowu mówią, że przez to świadomość narodowa się gubi. I wartości tradycyjne. Właśnie przez ten kureizm.
– Kureizm? Ja już o tej kurze nie mogę słuchać – zdenerwował się Bazil.
Verrfrremdungsefekte sind notvendig – zauważył komtur. – Man muss sich von den trradizionellen Werrten distanzierrren, um sie wirrklich grrrruendlich zu begrreifen...
– Ulf, ja cię proszę – zaczął Aslak. – Ty też popadasz w eklektyzm, Ulf... Walczący katolik cytujący Brechta... ja już nie wiem, kto jest za jaką ideologią, jak nawet ty, Ulf...
– A ja dzisiaj też zacytuję! Boya! Sprzed ponad stu lat! – włączył się Richard. – Bo nikomu o ideologię nie chodzi, Boy to dobrze ujął!
I zacytował:
Więc w zamczysko ogromne
Jadą głowy koronne.
Lament robią żałośliwy,
Że w tej Polsce nieszczęśliwej
Jaje mędrsze od kury... (...)

(Dajcie spokój z tą kurą!!! – jęknął hrabia Filip, ale Richard kontynuował):

Lecz orzekły pany sędzie,
Że jak było, tak i będzie
Dla dobrego przykładu...

piątek, 7 października 2011

Odcinek 66: Sprawa Antychrysta


– Richard gdzieś przepadł – powiedział Ian z rozpaczą w głosie. – Jak kamień w wodę. Od trzech dni go z Egdarem szukamy. „Pod Brzoskwińką” u feministek go nie ma, u wielorybów pod Islandią też nie. Na TMS-y nie odpowiada, komórki nie odbiera. Filip nawet do archanioła dzwonił, żeby się dowiedzieć, czy Richie nie narozrabiał i do klatki w ZOO nie trafił. Ani śladu, ani śladu...

– A twoja szanowna małżonka czasem też nie wyjechała? – zainteresował się biskup.

– Nie, ale co to ma do rzeczy... Ona ze świętą Katarzyną na uniwersytecie ludowym prowadzi wykłady o prawach kobiet, do niczego innego głowy nie ma. Nie o moją żonę chodzi, a o Ryśka... najlepszy kumpel, od dzieciństwa, od dwunastu wieków... I nie ma go! Może w jakąś czarną dziurę wpadł...

– Niemożliwe. Z Ryśka trochę gapa, ale na czarnych dziurach się zna – zaprotestował hrabia Filip. – W piekle sprawdzaliście?

– A po licho on by do piekła lazł, z siarki nie korzysta – zauważył biskup.

– Mimo wszystko lepiej mieć pewność – Bazil wszedł na Skype. – Feluś? Słyszysz mnie? No, u mnie też urwanie głowy, może w przyszłym tygodniu wpadnę. Co tam u was? Tak się wasz szef wkurzył, mówisz? Przesada, o kurę się wkurzać... No nie, przecież ja mu ten kurzy łeb w dobrej intencji posłałem, żeby mógł sobie kurę sklonować, a on zaraz, że metody mafijne... Jaka mafia? A skąd myśmy mieli wiedzieć, czyja to kura? Na drugi raz niech ptaszysko zaczipuje albo chociaż zaobrączkuje... Dobra, słuchaj, nie o kurę chodzi, ale o naszego kumpla, gdzieś się nam zawieruszył. Ty chyba ten tunel monitorujesz, wiesz, który? Nie wychodził z niego taki szczupły brunet, strój średniowieczny, tunika haftowana w jednorożce, gęba naiwna? Nie? Dobra, dzięki... Co ty mówisz? A dałbyś spokój z tą kurą... Cooo??? – Bazil umilkł na dłuższą chwilę. – Jeszcze raz dzięki, to bardzo istotna informacja. Dobra, w przyszłym tygodniu na pewno. No to nara, Felek, nie przeszkadzam, salut!

– Dziwne, że diabeł ma na imię Felek – zuważył Aslak.
– Zdrobnienie od Mefistofeles – wyjaśnił biskup. – I co, Bazil?

– W piekle Ryśka nie widzieli – odparł z westchnieniem Bazil. – Ale jest niedobrze, chłopaki. Antychryst już dawno się wykluł. Tę kurę Lucyfer tylko tak z przywiązania do stworzenia trzymał. A Antychrysta jakoby kaczka wysiedziała. Gdzieś tam się przyczaił – Bazil pstryknął palcami i wyświetlił mapę Europy na ścianie tawerny. – I zachodzi niebezpieczeństwo, że go wybiorą. Bo jednak wybory będą mieli, to mordobicie na ringu im nie wystarczyło. Skłóceni są gorzej od wszystkich diabłów ze wszystkimi świętymi, ale co do jednego się zgodzili: Ukraińca na premiera nie chcą. A głupio zrobili, bo chłopak i postawny, i w gębę przylać potrafi, i nawet doktorat na ten temat napisał.

Hrabia Filip powiększył mapę Europy.

– Popatrz, jak to im się przed naszym MSZ-em udało ukryć – stwierdził z podziwem. – To który to ten Antychryst? Za przeproszeniem, większość wygląda, jakby ich kaczki wysiedziały.

– Nie wiadomo, który, i to jest właśnie najstraszniejsze – powiedział Bazil. – Nawet nie jest pewne, czy po wyniku wyborów da się poznać. Jak Antychryst przegra, to może nawet będzie gorzej, niż gdyby wygrał, bo się rozzłości i bardziej będzie bruździł. A znowu jak wygra, to Szef może cierpliwość stracić i to samo z nimi wszystkimi zrobić, co swego czasu z Sodomą i Gomorą...

– TMS od Richarda! – ryknął radośnie Ian. – Szefowi niech będą dzięki!
– Czytaj, czytaj! – rozległo się chórem.
– Trochę niezrozumiały – Ian z namysłem odczytał treść wiadomości:

„Najlepsze kasztany są na Wiejskiej. Sodoma, 9 needed. See u Sunday, now silence. R.”

– Sprawa jasna – orzekł święty Edgar. – Richie usiłuje ich uratować przed deszczem siarki i ognia. Do tego potrzeba minimum dziesięciu sprawiedliwych. Musimy się pakować, chłopaki, to ostatnia szansa dla tych nieszczęśliwców. Ale jak Antychrysta wybiorą, to i nasza interwencja nie pomoże. Czasem to się dziwię, że Szef im dał wolną wolę.

– Jakby tego Ukraińca premierem wybrali, to byłby święty spokój. Frajerzy... – westchnął Bazil i troskliwie umieścił Kiciusia w podróżnym koszyczku.

środa, 5 października 2011

Fragment powieści w przygotowaniu: opowieść porucznika Jeana (z pozdrowieniami dla Pana Macieja C. i z podziękowaniem za tekst o menelach pod Dziekanką).


Gothardowie trochę się zdziwili na widok mojej wojennej zdobyczy, ale Bazil w błyskawicznym tempie podbił serca domowników, zaczynając od Lizy. A kiedy Liza kogoś akceptowała, to już wszyscy musieli się podporządkować.


Kręci się po domu od rana do nocy, nosi zakupy z targu, bele materiałów do sklepu, wyręcza stróża przy myciu schodów. Ja też pracuję, jak mogę. Zdałem ostatnie egzaminy gimnazjalne jako ekstern, a teraz zasuwam, żeby zaliczyć studia w połowie przepisowego czasu. Na dodatek praktykuję u mecenasa Goldsteina, zgodził się w ramach wyjątku, chociaż jeszcze nie zdałem wszystkich egzaminów. Chcę się jak najszybciej usamodzielnić. Bazil wciągnął się w moje studia. 

– Czytać zawsze lubiłem – wyjaśnia. – Nauczyłem się właściwie prawie sam, najpierw z szyldów, potem z różnych ulotek, pamfletów, takich tam. Czytanie to frajda. Z pisaniem gorzej, bo nie było ani okazji, ani potrzeby, no i nudniejsze od czytania.

Najbardziej mu się podobają sylogizmy.
– Ty patrz – mówi z uznaniem – jak to się wszystko ładnie zgadza. Żeby tak w życiu było.

Przepytuje mnie przed kolokwiami i egzaminami.
– Wymień kategorie rzeczy w prawie rzymskim według Institutiones Gaiusa – poleca.

Res in commercio – zaczynam – rzeczy mogące być przedmiotem obrotu prawno-majątkowego. Res extra commercium – rzeczy wyłączone z takiego obrotu, nie mogące być przedmiotem prywatnej własności. Res corporales – obiekty materialne, takie, których można dotknąć, quae tangi possunt. Res incorporales – przedmioty i prawa niematerialne, których nie można dotknąć, quae tangi non possunt...

Docieram do końca listy. Bazil kiwa głową z aprobatą.

– Umiesz – przyznaje. – Niby to klarowne, ale jednak nie do końca. Quae tangi possunt, quae tangi non possunt... A jak ludzie dotykają garbusa, żeby im to przyniosło szczęście, to chyba przypadek z pogranicza. Płacą garbusowi za szczęście, szczęścia się dotknąć nie da, ale żeby je zyskać, to muszą dotknąć rem corporalem, dobrze mówię? Accusativus, prawda, na „em” się kończy? Znaczy, muszą dotknąć konkretnego garbu. Tego Rzymianie widać nie przewidzieli. Może u nich garbusów nie było.

Taki jeden garbaty Marcel siadywał w Paryżu pod katedrą z tabliczką na szyi, stałą stawkę pobierał za dotknięcie garbu. Biedak, nie tylko, że był garbaty, to i głuchoniemy, ale nieprawda, że głuchoniemi są upośledzeni na umyśle. Z Marcela był bystry gość, z warg umiał czytać i na migi wszystko potrafił powiedzieć, co chciał. Lubiłem go. Ale oczywiście go nabierali i dotykali garbu za darmo, bo kogo taki garbus dogoni. To się Marcel wziął na sposób i kota sobie sprawił. Czarnego. Trzymał go pod kapotą i jak ktoś bez płacenia dotknął garbu na szczęście, to wypuszczał kota, żeby gościowi drogę przebiegł i zapeszył. A ten kot jak tresowany, przebiegał drogę i zaraz do Marcela wracał. Drugiego takiego mądrego kota to ze świecą szukać. Jak tylko mogłem, to mu nosiłem kostki i okrawki, bardzo mnie polubił, nigdy mi drogi nie przebiegł. No i widzisz, mam szczęście w życiu. Dobra, co tam jeszcze z tego Gaiusa nam zostało? Mancypacja...

Czyta:

„Jest zaś mancypacja niejako pozorną sprzedażą... A odbywa się ona w ten sposób: przybrawszy przynajmniej pięciu świadków... a nadto innego człowieka, zwanego libripens, by trzymał spiżową wagę, ten, który nabywa w drodze mancypacji, trzymając miedzianą monetę, tak mówi: Twierdzę, że ten niewolnik jest według prawa Kwirytów mój i niech go kupię za pośrednictwem tej miedzianej monety i spiżowej wagi. Następnie uderza w wagę miedzianą monetą, którą daje jak gdyby zamiast ceny temu, od kogo nabywa niewolnika w drodze mancypacji.”

– Patrz, tak się uczenie nazywa i w Rzymie prawnie sankcjonowane było, a teraz takie numery z monetami to zwykłe oszustwo. Jednego lata taki magik się w naszej dzielnicy pojawił, co z monetami sprytne sztuczki umiał robić, ale to się dopiero później okazało. Bardzo był łasy na dziewczyny. Najczęściej bywał u niejakiej cioci Loulou. Ona wymagała, żeby płacić z góry i miedzianego bilonu nie przyjmowała. I zawsze przy świadkach opłata, pieniądze na wadze sprawdzała, ostrożna z niej kobieta była. A tego lata jakby czary jakieś, kasa jej się nie zgadzała i miedziaki w niej znajdowała. Normalnie jakaś mancypacja, nie? Taka krótkoterminowa. Ale garbaty Marcel wypatrzył, że ten gość, jak mu płaci za dotknięcie garbu – bo mimo że magik, przesądny był – to monety jakby z rękawa wyjmuje, nie z kieszeni. Głuchoniemi bardziej są spostrzegawczy od normalnych, no bo wzrok im musi za słuch wystarczać. Dobrze się skończyło, Marcel u madame schował się za kontuarem i ten trik z monetami zdemaskował. Magik musiał wiać z Paryża, a Marcel dostał posadę kasjera u madame Loulou i odtąd się kasa zawsze zgadzała. Ale Marcel i tak codziennie siadał pod katedrą, przynajmniej na godzinę, bo jego kot takiego nawyku nabrał, że jak paru gościom rano nie przebiegł drogi, to potem był zły i dziewczynom u cioci Loulou sikał na poduszki. Kot, jak się na coś zdecyduje, to nie ustąpi. Powtórz, jak z tą mancypacją jest według Gaiusa.

Bardzo sprawnie mi dzięki tej metodzie powtórek idą studia.

niedziela, 2 października 2011

Odcinek 65: Jak ebook zbłądził pod strzechę tawerny, czyli o wpływie literatury na dusze


– Ciekawie nam się październik zaczyna, chłopaki – zawołał Bazil. – Pani Asi drugą książkę wydali. Tę o księdzu Edgarze, Ryśku i Ianie... I o was – spojrzał na Edzia i Aslaka i dodał: Tylko, Aslak, ja cię bardzo proszę, nie zacznij znowu histeryzować i tłuc głową w ścianę.

– Nie będę w nic tłukł głową – zapewnił Aslak z imponującym spokojem. – Starczy tego guza, co mi Ulf przedwczoraj nabił. A w ogóle to pewne sprawy przemyślałem. Nie należy popadać w rozpacz z powodu grzechów, które dawno zostały odpuszczone i odpokutowane, prawda, proszę księdza? Ale trzeba za swoje czyny ponosić odpowiedzialność. Co tam, niech się ludzie dowiedzą, jak było. Pani Asia na pewno prawdę napisała. Może się czytelnicy na moich i Edzia błędach czegoś nauczą.

Himmelherrgott, Donerrwetterr, toż on jak prrrawdziwy mężczyzna gada – stwierdził z podziwem komtur. – Tyle czasu go próbowałem wychować, i bez skutku. A tu jedna książka i jaka odmiana. Masz może tę książkę przy sobie, Bazil?

– W pewnym sensie – Bazil otworzył laptopa. – To jest ebook, czyli książka elektroniczna – poinformował i wszedł nahttp://e-nowyswiat.poczytaj.to/Witraz_z_Jednorozcem-epub.ebook

Przyjaciele stłoczyli się wokół komputera.

– Okładkę znów pani Milenka malowała – zauważył Richard.
– Nasz klasztor na Islandii, zupełnie jak prawdziwy! – zachwycił się Aslak.
– I herbowy lew Edgara – zauważył Ian.
– Nawet kot jest – dodał Bazil. – Okładka w porzo.
– Ja się chcę nauczyć korzystać z komputera! – zadeklarował Richard. – Teraz, zaraz! Pokażesz, mi Bazil, jak to się robi? Choćbym miał przez tydzień nie spać, to się nauczę!
– Ja też! – dołączył Ian. – Niech mnie wreszcie dzieciaki przestaną za plecami nazywać przeżytkiem średniowiecza. Od ciebie, Bazil, takich inwektyw się uczą...
– Przynajmniej się nie uczą brzydkich słów – zareplikował Bazil. – Jasne, zrobię wam przyśpieszony kurs, przy dzisiejszych interfejsach każdy głupi sobie poradzi.  

– Już się nie mogę doczekać, kiedy tę książkę przeczytam – szepnął Richard. – Ja sobie nawet komputer kupię, żeby móc czytać w spokoju...

– Nie musisz kupować – poinformował Bazil. – Dostaniecie i laptopy, i czytniki, i komórki. Sprzęt od dawna jest, dostaliśmy z Piotrkiem granty na likwidację analfabetyzmu komputerowego. Ale Piotrek mi kazał do sprawy ostrożnie podchodzić. „Nie zmuszaj” – mówi – „bo się zestresują i jeszcze bunt podniosą. Niebo trzeba reformować z wyczuciem. Najpierw musisz u nich pokonać bariery psychiczne”. Próbowałem, Szef mi świadkiem, ale jak tu reformować takie skamieliny... A tu normalnie czary jakieś, jedna książka i taka odmiana. W literaturze widać naprawdę jest siła. Sam się będę musiał podedukować. Teraz, jak są ebooki, to nawet może przyjemnie będzie książki sobie poczytać. Edek, zrobiłbyś mi listę tytułów, takich, wiesz, co to każdy kulturalny człowiek powinien znać? Ja bym nawet i tego Szekspira poczytał, ten kawałek o Murzynie niezły był...

– Pewnie, Bazilku, z miłą chęcią – ucieszył się Edzio. – Zrobię ci listę najważniejszych klasyków i istotnych pozycji z literatury współczesnej. Nawet się postaram, żeby jak najwięcej było o Murzynach.

– Fajnie. Ty jednak równy chłop jesteś. Z książki pani Asi też wynika, że z ciebie wcale nie du... D.U., delikatny ugodowiec...

– Dziś nawet pan Edzio o pozycjach i Murzynach gada – zgorszył się pan Staszek. – Najporządniejszy ze wszystkich, a i jego pan Rysiek na manowce sprowadził, że też kary na niego nie ma...

Święty Edgar wyjaśnił panu Staszkowi pojęcie pozycji literackich. Niezawodny właściciel tawerny dał się udobruchać i poszedł przyrządzić grzane wino, jako że nadciągał wieczorny jesienny chłód.

– Jak to z małych przyczyn skutki są ogromne – podsumował święty Edgar. – Aslak po ośmiuset latach pozbył się neurotycznego poczucia winy, Bazil zainteresował się literaturą, Richard i Ian nowoczesną techniką... tylko z tą techniką, chłopcy, to z umiarem, uważajcie, żeby nie popaść w nadgorliwość neofitów. Niedobrze by było, gdybyście tkwili po całych dniach z nosami w komputerach i rozmawiali przez Skype i inne czaty zamiast przychodzić do tawerny na pogawędkę.

– Niech się ksiądz nie boi, ja do tego nie dopuszczę – zapewnił Bazil. – Nauczę ich właściwego podejścia do komunikacji elektronicznej. Czy ja kiedykolwiek wagaruję z tawerny po to, żeby wisieć na Skype? Toż to by ostatnia głupota była. To tak jakbym, dajmy na to, serfował godzinami po jakichś pornosajtach zamiast z Jeaneczkiem...
– Bazilku! – przerwał porucznik.
– ...zamiast z Jeaneczkiem pojechać na ryby – dokończył Bazil i uśmiechnął się najniewinniejszym ze swoich uśmiechów. – No to, chłopaki, jutro rano zbiórka u mnie w pracy, przy helpdesku, odbieracie sprzęt i zaczynamy kurs. A dziś może ksiądz nam trochę z ebooka poczyta na głos... Książka odpowiednia na jesienny wieczór...