środa, 11 czerwca 2014

Legenda o Chciwym Albanie, ciąg dalszy


Ech, nie chciało mi się zajmować blogiem - bardzo dużo smutnych rzeczy ostatnio się zdarzyło. Ale czuję się zobowiązana do kontynuacji Legendy o Chciwym Albanie. Jeszcze dziś wrzucę kolejny odcinek. Dziękuję czytelnikom, którzy jeszcze się nie zniechęcili!



Posypały się pytania. Odpowiedzi brata Medarda były znacznie mniej zadziwiające niż zawartość jego worka. Tak, natrafił w opisanym przez Islandczyka miejscu na małą rybacką osadę, zamieszkaną przez jakieś dwadzieścia dusz. Byli to półdzicy nieszczęśnicy, którzy o Bogu i świecie niewiele mieli pojęcia. Niepięknie wyglądali: chudzi, krostowaci, niezgrabni. Nie zaatakowali go, czuli respekt przed jego wzrostem i mieczem. Ludzką mowę na szczęście rozumieli. Mieszkali, jak prawdziwe dzikusy, w byle jak skleconych szałasach, a podczas niepogody kryli się w przybrzeżnych jaskiniach. I w jednej z tych jaskiń nagromadzone były niezmierzone skarby, zabrane z rozbitych okrętów. Ci ludzie nie rozumieli ich wartości. Podobało im się, że ładnie błyszczały, ale nie pojmowali ich zastosowania, nie nadawały się przecież ani do jedzenia, ani jako narzędzia. Korzystali tylko z pucharów i dzbanów. Zbierali te przedmioty, jak najstarszy z nich wyjaśnił bratu Medardowi, dlatego, że od pokoleń taki był w ich rodzie zwyczaj. Z ciekawością słuchali, gdy brat Medard opowiadał im o Panu Bogu i świętych, niebie i piekle, i chętnie dali się ochrzcić. Równie chętnie nagrodzili go za duchową przysługę częścią swoich kosztowności.

„Oczywiście wytłumaczyłem im, że zwabianie statków ogniskami jest grzechem, za który idzie się do piekła, i że rozbitków należy na przyszłość otaczać opieką, a gdy wrócą im siły, wskazywać im drogę do Inverness”, kończył swoją relację brat Medard. „Powiedziałem, że ojciec przeor ma zdolność widzenia rzeczy odległych, więc gdyby złamali te zakazy, natychmiast pojawi się zakute w żelazo wojsko, które wybije ich do nogi, a dusze wyśle w ogień piekielny”, dodał.

„Skłamałeś, bracie Medardzie”, rzekł surowo przeor.
„Czyżby? Mnie się wydawało, że posłużyłem się metaforą”, odparł Medard.  Młodemu Alarykowi wydało się, że odpowiedział trochę zbyt obcesowo.

W klasztorze zapanowała radość i z powodu szczęśliwego powrotu brata Medarda, i ze względu na pomyślny wynik jego misji. Ale brat Alaryk jakoś nie potrafił podzielać owego dobrego nastroju. Coś mu przeszkadzało. Przypominało mu się, że zdając relację ze swojej wyprawy, Medard unikał patrzenia przeorowi i braciom w oczy. Bywał albo ponury i milkliwy, albo też pozwalał sobie na drwiący ton, który zupełnie nie licował ze ślubami pokory i posłuszeństwa. Brata Alaryka z jakiegoś powodu niepokoił również pewien szczegół, na pozór nieistotny. Otóż brat Medard od powrotu chodził z szyją szczelnie owiniętą chustką, twierdząc, że ochrypł od morskiego wiatru. Ale nie miał szczególnie schrypniętego głosu, nie chciał też dać się zbadać ojcu szpitalnikowi. W dziwny sposób ta chustka na szyi brata Medarda kojarzyła się Alarykowi ze starym ludowym podaniem o Chciwym Albanie.

Na trzeci dzień po powrocie Medarda Alaryk udał się do biblioteki i spędził tam wiele godzin, wertując starożytne pergaminy. Jego niepokój się nasilał, ale nie miał odwagi udać się ze swoimi przypuszczeniami do samego przeora. Postanowił najpierw zasięgnąć rady rektora szkoły klasztornej. Alarykowi diabły nigdy nie przeszkadzały przy nauce łacińskiej gramatyki, był zatem swego czasu ulubionym uczniem starego ojca Mateusza.

Jednak tym razem jego były preceptor ostro go skarcił za puszczanie wodzów wyobraźni i nieuzasadnione podejrzenia wobec starszego i zasłużonego członka zakonnej wspólnoty. Kategorycznie zabronił mu zawracać głowę przeorowi takimi bzdurnymi wymysłami i dodał, że bardzo się na swoim byłym uczniu zawiódł. Biedny Alaryk został więc sam ze swoim niepokojem.
Poszedł do swojej celi. Zdjął ze ściany srebrny krucyfiks, pamiątkę po matce, i usiadł na pryczy trzymając krzyż w dłoni. Lepiej mu się wtedy medytowało. Po dłuższej chwili doszedł do wniosku tak prostego, że zdziwił się, iż wcześniej o takim rozwiązaniu nie pomyślał. Postanowił porozmawiać z bratem Medardem otwarcie, twarzą w twarz. Przecież on mnie nie zabije, myślał. To jedyny sposób na rozwianie tych dziwacznych podejrzeń. Wstał i udał się do celi starszego towarzysza. Pogrążony w myślach, nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie wypuszcza z dłoni srebrnego krzyża.

Cela brata Medarda była pusta. Alaryk wiedziony osobliwym przeczuciem spojrzał przez okno i w świetle księżyca dostrzegł wysoką, barczystą postać kroczącą przez podwórzec. Niewiele myśląc wybiegł na dwór i podążył za nią.

Brat Medard kroczył w stronę cmentarza. Alaryk dopędził go przy furcie i wykrzyknął jego imię. Zakapturzona postać odwróciła się... a Alaryk stanął jak wryty w ziemię. Nie mógł wydobyć głosu.
Twarz brata Medarda promieniowała srebrną poświatą, jak księżyc, który tej nocy był w pełni. Srebrne promienie przenikały kaptur i habit wysokiego mnicha. Wydał się Alarykowi podobny do otoczonych aureolą świętych na obrazach. Młody zakonnik wpatrzył się z zachwytem w cudowne zjawisko. I nagle... powierzchnia twarzy Medarda zafalowała, jakby pod jego skórą rozpoczął się morski sztorm. Oczy zwęziły się i zapłonęły fosforyzującym blaskiem. Szczęki zaczęły wyciągać się do przodu na kształt wilczego pyska. Powoli podnosił dłonie. Z palców zamiast paznokci wyrastały zakrzywione, lśniące szpony.

Przerażony chłopak pokonał odrętwienie i obronnym ruchem wyciągnął przed siebie krucyfiks. Potwór wybuchnął szyderczym śmiechem... i w tej samej chwili Alaryk dostrzegł, że ściska w dłoni nie krzyż, a długi, ostry sztylet. Jakaś niepojęta siła pokierowała jego dłonią i pchnęła ją do przodu. Ostrze wbiło się głęboko w pierś istoty, która jeszcze przed chwilą była bratem Medardem.

Wilkołak przez chwilę patrzył ze zdumieniem na niższego o głowę chłopca, a potem zwolna ciężko osunął się na ziemię. Jego twarz na chwilę przybrała zwykły, ludzki wygląd. Alaryk upadł przy nim na kolana.
„O Bo...że”, jąkał. „O Boże, bracie Medardzie, ja nie chciałem, nie wiem, jak to się stało... Już biegnę po ojca szpitalnika...” Wyrwał sztylet z rany i usiłował zatamować krew.
„Nie” odezwał się z wysiłkiem ranny mnich. – „Nie odchodź. Uratowałeś klasztor, chłopcze. Zgrzeszyłem. Zgrzeszyłem ze strachu przed śmiercią. Tam... To były... wilkołaki, żywiące się trupami... Pozwoliłem się ugryźć w zamian za darowanie mi życia. Miałem uczynić ten klasztor nowym gniazdem wilkołaków... Potężnym... najpotężniejszym...”

Urwał, a jego twarz ponownie zaczęła się przekształcać w potworne pół-ludzkie, pół wilcze oblicze. Z ust popłynął strumyk czarnej krwi, a powieki na fosforyzujących wilczych ślepiach opadły. Na zawsze.
Można sobie wyobrazić zdumienie przeora i ojca szpitalnika, którzy mimo późnej pory gawędzili w refektarzu, gdy Alaryk wpadł jak burza, ze zjeżonym włosem, ściskając w dłoni zakrwawiony srebrny krucyfiks.

Widok potwornie zniekształconych zwłok, leżących przy cmentarnej furcie, uzmysłowił obu starszym mnichom, że młodzieniec nie oszalał. Zwłaszcza, że po odwinięciu chusty z martwej szyi ukazała się wyraźna blizna po ukąszeniu. Przypominała ślad zębów podobnych do ludzkich, ale większych i ostrzejszych.

Przeor i szpitalnik natychmiast podjęli niezbędne kroki. Własnoręcznie, z pomocą Alaryka, przenieśli trupa do kaplicy nie klasztornej, ale skromnej cmentarnej, w której składano zwłoki pospólstwa. Obudzono klasztornego cieślę i polecono mu jak najszybsze zbicie trumny, tłumacząc pośpiech niejasną przyczyną śmierci brata Medarda, wyglądającą na zaraźliwą chorobę. W taki sam sposób ojciec szpitalnik wytłumaczył pozostałym braciom konieczność rychłego pogrzebu i nabożeństwo przy zamkniętej trumnie. Ale zanim przybito wieko trumny, szpitalnik obłożył ciało zmarłego gałązkami, na których czerwieniły się jagody głogu. Nigdy nie zdecydowałby się na takie pogańskie praktyki jak przebijanie zwłok osinowym kołkiem, ale przystrojenie mar głogiem nie zdawało mu się niestosowne.
W dzień po pogrzebie przeor wezwał do siebie starszyznę i polecił, aby złoto i klejnoty, które dostarczył do skarbca brat Medard, do ostatniego dukata i najmniejszego drogiego kamyczka przeznaczyć na wsparcie dla ubogich. Następnie wdział podróżny płaszcz, zawiesił na szyi medalion, w którym tkwiła najcenniejsza relikwia, jaką posiadał: cierń z męczeńskiej korony Zbawiciela, przewiesił przez ramię bukłak z wodą święconą, do kieszeni włożył kilka kawałków święconej kredy, ujął w dłoń pątniczy kostur i powoli powędrował na północ.

Gdy nie wrócił przy najbliższej pełni księżyca, coraz liczniejsi bracia sugerowali, że należałoby wyruszyć na poszukiwania. Jednak  nie udzielał na to zgody ojciec szpitalnik, który pod nieobecność przeora sprawował jego funkcję.

Kiedy bracia zebrali się na jutrznię pewnego słotnego listopadowego poranka, ojciec szpitalnik ogłosił, że miał w nocy widzenie. Ukazał mu się przeor, spowity księżycowym blaskiem. Powiadomił, że zakończył swą ziemską wędrówkę i prosił braci o mszę za jego duszę i inne dusze w czyśćcu cierpiące.

Dzień później odprawiono uroczyste nabożeństwo żałobne, a gdy mnisi śpiewając Salve Regina kroczyli przez cmentarz, by umieścić krzyż na symbolicznym grobie przeora, tuż obok miejsca wiecznego spoczynku brata Medarda, uwagę ich zwrócił krzak głogu, który wyrósł w niemal dokładnie w miejscu, w którym zamierzali postawić krzyż. Mimo późnojesiennej pory krzaczek osypany był drobnymi amarantowymi różyczkami.

Ojciec szpitalnik ostrożnie uciął jedną gałązkę przedziwnej rośliny i długo ją badał w swym laboratorium. Okazało się, że wyciąg z jej płatków miał niezwykłe właściwości: pod jego wpływem nawet poważne rany błyskawicznie przestawały krwawić i szybko, bez komplikacji się goiły. Bracia zakonni otoczyli cudowny krzak głogu ścisłą tajemnicą, bo gdyby wieść o nim poszła w świat, gawiedź ani chybi zadeptałaby cmentarz i zniszczyła niezwykłą roślinę. Sekret cudownego głogu zdradzano tylko bardzo nielicznym i zaufanym osobom. Poznał go mój pradziadek, który ten krzew widział na własne oczy i na dodatek miał okazję przekonać się o jego leczniczej sile, gdy podczas pobytu w Inverness przez nieostrożność dotkliwie zranił się w rękę.

– No, to już koniec  – oznajmił Richard i pociągnął spory łyk wina, które zdążyło wystygnąć. – A morał z tego taki, że nawet jeśli zginie się w potyczce ze złem, to coś pożytecznego może z tego wyrosnąć.

Dość długo panowała cisza. Przerwał ją garnizonowy niewierny Tomasz, czyli Geoff Forester.
­– Fajnie się słuchało, Richie, ale teraz pora, żebyś się przyznał, że wszystko sam wymyśliłeś albo posklejałeś z kawałków różnych legend – stwierdził.  – Zgrabnie ci to wyszło. Przeora i pradziadka dorzuciłeś, żeby historia wydawała się prawdziwa i żeby nas bardziej przestraszyć.

– Tym razem wcale nie wymyśliłem – zaprotestował Richard. – To znaczy, prawie wcale. Jeszcze raz mówię, że z pradziadkiem to święta prawda. Oczywiście nie powtórzyłem tej historii słowo w słowo, tak się nie da zapamiętać. Opowiedziałem po swojemu, na pewno niektóre opisy ubarwiłem i dodałem trochę szczegółów od siebie. Na przykład imiona tych mnichów wybrałem na chybił-trafił, bo prawdziwych nie pamiętam, i powymyślałem część rozmów, ale to przecież nie ma większego znaczenia. Przebiegu głównych wydarzeń nie zmieniłem. Skoro mi nie wierzysz, Geoff, to nie wierz. Już po północy, o tej porze bić mi się z nikim nie chce.

– Ja tylko myślałem, że to twoje zwykłe sztuczki dla podniesienia wiarygodności opowiadania – odezwał się bardzo ugodowym tonem Geoffrey. – Przecież często udajesz, że mówisz o prawdziwych zdarzeniach, a potem się przyznajesz, że wszystko zmyśliłeś. Nikt o to do ciebie nie ma pretensji, bo ciekawiej się słucha. Ja ci wcale nie zarzucam kłamstwa.

– Spróbowałbyś – mruknął groźnie Ian.

– Uspokójcie się, chłopaki, przecież o wilkołaki nie będziemy się kłócić – zaproponował pojednawczo Richard. – Ważne, że wieczór jakoś minął, nie? A ja wcale nie twierdzę, że wszystko, co opowiedziałem, jota w jotę odpowiada rzeczywistości. Sami pomyślcie: najpierw stary przeor opowiada gościowi z Anglii o zdarzeniach z czasów swojej młodości; po sześćdziesięciu latach z okładem ten Anglik powtarza historię przeora swojemu prawnukowi, a jeszcze kilkanaście lat później prawnuk relacjonuje ją kolegom. Niemożliwe, żeby coś po drodze się nie zgubiło czy nie przekręciło, bez niczyjej złej woli. Ja w ogóle nie jestem pewien, czy te niby wilkołaki naprawdę były wilkołakami.

– Jak to?! – Johnny szeroko otworzył oczy ze zdumienia.

– To mogło być zdegenerowane potomstwo tego Albana, urodzone w kazirodczych związkach – zabrał głos Ian. – Zezwierzęcone dzikusy, które zatraciły większość cech ludzkich. Albana wcale nie musiał ugryźć żaden wilkołak. Mogło mu po prostu skąpstwo rozum pomieszać.

– A że te zwyrodniałe stwory pożerały trupy, to skojarzyły się ludziom z wilkami i wilkołakami, i tak je zaczęto nazywać – podjął ochoczo wątek Geoffrey.

– Ale jak wytłumaczyć przemianę tego brata Medarda? – zaprotestował Johnny Hawsthorne.

– Też się nad tym zastanawiałem – rzekł Richard. – Mogło być tak: dzikus, który go ugryzł, zaraził go jakąś chorobą. Jakimś rodzajem trądu czy innym paskudztwem.

– Albo mógł się ten Medard wskutek ugryzienia kanibala zatruć trupim jadem – zasugerował Ian. – Przez tę chorobę czy zatrucie zaczęła mu się zmieniać skóra i, co za tym idzie, rysy twarzy. I on sam, i brat Alaryk byli pewni, że zaczęła się przemiana w wilkołaka, bo po prostu w to wierzyli. Z pełnią ksieżyca to mógł być zbieg okoliczności. Ale wilkołaków nie można wykluczyć – dodał stanowczo. – Za dużo jest o nich wiarygodnych relacji. Nawet w bestiariuszu są opisane, w tym, który jest w bibliotece opactwa.

– Wilkołaki czy zdegenerowani ludożercy, jedno i drugie obrzydliwe – podsumował Geoffrey. – Ale jeszcze raz mówię, Richard: fajnie się słuchało. Ty masz talent, chłopie.

– A ten cudowny krzak głogu? – Johnny nie dawał za wygraną. Najwyraźniej chciał wierzyć w wilkołaki i inne nadprzyrodzone zjawiska, chociaż ich się bał.

– Nie musiał być cudowny. Dzikie róże i bez cudów do wielu rzeczy się przydają – wyjaśnił Richard. – Mama Iana robi z ich płatków zmieszanych z miodem takie pyszne konfitury...

– Mhmmm... Nadziewa nimi pączki... Jak to dobrze, że Zapusty blisko. Pojedziemy z Richiem do Sleighstone na pączki i faworki, przywieziemy wam trochę do posmakowania – po twarzy Iana rozlał się wyraz błogiego rozmarzenia. Zaraz jednak przywołał sam siebie do porządku. – Moja mama nie tylko konfitury robi z tych dzikich róż, ale i jakieś lecznicze wyciągi – stwierdził rzeczowo. – A takie róże, co wyrosły z jagód głogu włożonych do trumny, pewnie miały silniejsze właściwości, no bo rosły na dobrej pożywce.

– Tfu, Ian, porzygać się można na samą myśl – zaprotestował Rupert.

Nikt jednak się nie porzygał, mimo iż „dobry człowiek” wysłany został po kolejne porcje wina. Długo jeszcze przy stole panowała wrzawa i krążyły żarty o wilkołakach oraz o konfiturach przyrządzanych z róż wyrosłych na trupach. Nie trzeba było śpieszyć się z udaniem na spoczynek; był przecież karnawał i zaczynał się dzień świąteczny.

Minął karnawał i Zapusty, minął Wielki Post i wczesna tego roku Wielkanoc. Noga całkowicie mi wydobrzała. Należało poważnie zacząć myśleć o wyprawie do Szkocji. Czułem przed nią lekki niepokój.
– Pewnie nie masz większej ochoty na podróż statkiem? – zauważył Ian, kiedy poruszyłem temat wyjazdu do Culloden. – Pojedziemy lądem. Mówię „pojedziemy”, bo chcemy cię z Richardem odprowadzić. Nie znasz kraju ani tutejszych obyczajów i gdybyś jechał sam, to jeszcze byś popadł w jakieś nowe tarapaty.
– No i zasady gościnności wymagają, aby zadbać o to, żebyś szczęśliwie dojechał na miejsce – dodał Richard. – Komendant bez żadnego sprzeciwu dał nam wolne. Duńczykom tak przetrzepaliśmy skórę zeszłego lata, że w tym roku na pewno na nasze wybrzeże się nie wybiorą. Nic się nie stanie, jeżeli w garnizonie przez kilka tygodni będzie o dwie pary rąk mniej.

Następnego ranka „dobry człowiek” wyprowadził ze stajni osiodłane wierzchowce.
– Tylko trzy? – zdziwiłem się. – William ma biec za nami na piechotę?
– Młodzi panowie wolą podróżować sami – odezwał się William, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Ten służący rzeczywiście był rozpuszczony.
– Przyznaj, dobry człowieku, że ci to bardzo odpowiada – Ian wcale nie skarcił pachołka za wtrącanie się do rozmowy. – Wolisz podszczypywać dziewczyny w ciepłej kuchni niż tłuc się całymi dniami na końskim grzbiecie. Uważaj, żeby ci która dziewucha nie przyłożyła patelnią. No, bywaj, niech cię Pan Bóg ma w opiece.
– Panów też. I niech panowie również na siebie uważają, bo z dziewczynami to naprawdę nigdy nie wiadomo! – William zgiął się w ukłonie, a Ian i Richard parsknęli śmiechem zamiast dać bezczelnemu słudze w gębę.
– We Francji żaden szlachcic nie wyrusza w dłuższą drogę bez służby – skomentowałem, kiedy lekkim kłusem wyjeżdżaliśmy z bramy zamku.
– Co kraj, to obyczaj – zareplikował pogodnie Richard. – My nie potrzebujemy, żeby nam na każdym kroku usługiwano. Zresztą Will w podróży to kula u nogi. Co godzinę marudzi, żeby zatrzymać się na popas.
– Właśnie – zgodził się Ian. – Poza tym ten dobry człowiek wciąż boryka się z dylematem, czy ma być lojalny wobec nas obu, czy raczej wobec moich rodziców, którzy, jakby nie było, płacą mu za służbę. A nam w podróżach niekiedy zdarzają się przygody, o których moja mama niekoniecznie musi być szczegółowo powiadamiana. Nerwy osób dojrzałych należy szanować. Popędźże tę chabetę, Richie! Ścigamy się do rzeki?


Oba ich konie przeszły do szaleńczego galopu. Nawet nie próbowałem za nimi nadążyć. Nie miałem ochoty na nowe kontuzje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz