– Obawiam się, że przez to wszystko królik będzie za kwaśny. Prawie o
godzinę za długo się marynował. Jak go dobrze opłuczę, to może jest szansa –
westchnął Bazil, wchodząc do kuchni. – Słuchaj – szepnął, korzystając z tego,
że Mariebelle udała się do łazienki – chyba jej musimy powiedzieć, jak to ze
mną jest?
– Czy ja wiem? Przed południem nas wzięła za gejów, teraz nas weźmie za
wariatów... Może najpierw powinniście się lepiej poznać – zasugerowałem.
– Ale jak mamy się lepiej poznać, jeżeli jej nie powiem, kim jestem? A jeśli
na początku jej nakłamiemy, to już później w ogóle nam w nic nie uwierzy.
Nastaw piekarnik na 220 stopni, dobrze? W elektrycznym tak ma być, czytałem w
internecie.
Królik w towarzystwie listków laurowych i cebulki znalazł się w piekarniku,
a ja przygotowałem drinki na bazie wermutu.
– Tego mi było trzeba. Co za popołudnie! Z wami to się człowiek
przynajmniej nie nudzi – stwierdziła Mariebelle.
– Słuchaj, Mariebelle – zacząłem – doszliśmy z Bazilem do wniosku, że
musimy coś ci powiedzieć, chociaż mamy obawy co do tego, jak zareagujesz.
– Jednak zdecydowaliście się wyjść z szafy? Po co w ogóle było się
wypierać? – roześmiała się. – Przecież żaden wstyd być gejem.
– Nie o to chodzi – Bazil trochę się zarumienił. – Ja jestem gejem, ale
Paul nie. Mój chłopak mieszka... daleko. Nie wiem, jak do niego wrócić. Bo ja
jestem... z innej epoki.
Wspólnymi siłami opowiedzieliśmy całą historię.
– Fascynujące – podsumowała Mariebelle. – Dziękuję, żeście mi zaufali.
– Naprawdę nam wierzysz? – spytałem niepewnie.
– A po co mielibyście zmyślać? Czytałam sporo relacji o podróżach w czasie.
Dwóm angielskim turystkom podczas zwiedzania Wersalu ukazała się kiedyś Maria
Antonina w otoczeniu dworzan. A te panie to nie były jakieś przesądne
histeryczki, tylko wykształcone kobiety, wykładowczynie z najlepszej szkoły
żeńskiej w Oksfordzie. Nic by na publikowaniu tej relacji nie zyskały, wręcz
przeciwnie. Ja tam wierzę, że to się naprawdę zdarzyło. I wam też wierzę. Tylko
przykro mi, że nie wiem, jak ci pomóc, Bazil. Na pewno tęsknisz za swoim
chłopakiem?
– Bardzo – Bazilowi podejrzanie zaszkliły się oczy. – Muszę zajrzeć do
królika – powiedział szybko i wybiegł do kuchni.
– Biedak – powiedziała ze współczuciem Mariebelle.
Bazil wrócił z trochę zaczerwienionymi oczami, ale znów z uśmiechem na
twarzy.
– Jaki ja jestem niemądry – stwierdził. – Przecież ja wrócę do Jeanka! Na
pewno. Na sto procent. Nie wiem, kiedy i jak, ale trzeba uzbroić się w
cierpliwość. Widzicie to? – wyciągnął rękę i wskazał na srebrny sygnet, na
który już wcześniej zwróciłem uwagę.
– Jaki ładny! To szmaragd? – zaiteresowała się Mariebelle. – Mogę obejrzeć
z bliska?
– Nie mogę go zdejmować – powiedział poważnie Bazil. – Dostałem go od
Jeana. Jean nosi taki sam, tylko z rubinem. To są magiczne pierścienie.
Przyciągają się. Osoby, które je noszą, nigdy się sobie nawzajem na dobre nie
zgubią.
– To bardzo romantyczne – przyznała Mariebelle – ale...
– To nie bajka – zapewnił Bazil. – One są w rodzie Jeana od tysiąca lat i
nigdy nie zawiodły. Różne perypetie przechodziły, ale to, że przez tysiąc lat
jeden się drugiemu nie zgubił, chyba o czymś świadczy, nie? Więc nie ma się co
martwić, trzeba czekać. Cierpliwość to nie jest moja mocna strona – westchnął. –
Ale mam was, ja się naprawdę tak cieszę, że was poznałem! I na pewno sporo
jeszcze jest w tym nowoczesnym Paryżu do obejrzenia. Będę miał Jeankowi co
opowiadać! Nawet te samochody jakoś wytrzymam.
Udzielił mi się jego entuzjazm.
– Wiesz co – zaproponowałem – może chciałbyś obejrzeć grób Napoleona? On
jest naprawdę imponujący, olbrzymi sarkofag, mówię ci! A tuż obok jest muzeum
wojska, dużo jest tam eksponatów z twoich czasów. To chyba ciebie i Jeana
powinno interesować?
– Pewnie! – ucieszył się Bazil i zamyślił się. – Grób Cesarza... To ogromnie
interesujące, ale i trochę dziwne... oglądać grób kogoś, kto jeszcze nie
umarł... Znaczy, nie umarł w moich czasach.
Zamyślił się jeszcze głębiej.
– Ciekawe, gdzie ja jestem pochowany – powiedział. – Mam nadzieję, że w
Polsce. Bo nieprzyjemnie by było natrafić na własny grób i poznać datę własnej
śmierci. Albo natrafić na grób Jeanka. Brr!!!
Powiało grozą.
– Nie mów o takich okropnych rzeczach – poprosiła Mariebelle. – Aż mi się
zimno zrobiło.
– No, ale przecież gdzieś obaj musimy być pochowani – westchnął Bazil. –
Nie mogliśmy żyć przez dwieście lat z okładem. Może ja jestem duchem? –
popatrzył na nas z lękiem.
– Nie jesteś – odparłem zdecydowanie. – Duch nie mógłby mnie trzymać za
rękę. Twoja ręka przeszłaby przez moją. Poza tym jesz, pijesz, gotujesz, robisz
zakupy... i korzystasz z toalety. Słyszałeś o duchu, który musi wychodzić do
ubikacji?
– Racja – skinął głową Bazil. – Jestem materialny. Ale to naprawdę dość szczególne,
kiedy człowiek jednocześnie żyje i nie żyje.
– A może wy wcale nie umarliście?! – zawołała Mariebelle. – Ani ty, ani
Jean. Pierścienie się przyciągają, ale to przecież może działać w obie strony,
prawda? Może wcale nie będzie tak, że ty wrócisz do dziewiętnastego wieku,
tylko Jean się tu u nas zjawi.
– To by dopiero było! – ucieszył się Bazil. – Jeankowi pewnie nawet samochody
by się podobały... On lubi szybkie tempo.
– Za waszych czasów świat na pewno był ładniejszy i pod wieloma względami
mniej stresujący – powiedziała Mariebelle. – Ale wam z Jeanem nie może być
lekko. Przecież takie związki, jak wasz, były wtedy zabronione. Cały czas się
pewnie musicie mieć na baczności, żeby ktoś czegoś nie zauważył. A teraz nikt
by się do was nie przyczepiał i nikt by nie robił wielkich oczu, kiedy byście
szli ulicą trzymając się za ręce albo siedzieli przytuleni na ławce w Ogrodzie
Luksemburskim.
– Z Jeankiem... Na ławce w Ogrodzie... – powiedział rozmarzonym głosem
Bazil. – E, na to tobym się nie odważył. Zresztą... – zaczerwienił się – wy
może myślicie, że my z Jeanem takie rzeczy robimy, jak ci geje w waszych
czasach? Widziałem w internecie. Okropne świństwa! Zupełnie nie licują z
honorem szwoleżera. My się kochamy duchowo... głównie duchowo – jeszcze bardziej
się zaczerwienił. – Ojej, królik! Trzeba robić sos.
Królik był rewelacyjny. Bazil opowiadał nam o swoim paryskim dzieciństwie i
o wojennych przygodach u boku ukochanego porucznika Jeana de Saint Pierre. To
było jak połączenie „Nędzników” z „Dzwonnikiem z Notre Dame” i „Trzema
muszkieterami”. Miałbym ochotę słuchać dłużej, ale niestety musiałem iść do
pracy.
– Ja też już pójdę. Dzięki, Bazil, za królika, za torebkę, i w ogóle za
wszystko – Mariebelle cmoknęła Bazila w policzek.
Takie marnotrawstwo, pomyślałem. On przecież tego nie potrafi docenić.
– Nie będzie ci smutno samemu? – zatroszczyła się Mariebelle. Miałem ochotę
zazgrzytać zębami.
– Ja nie bardzo lubię być sam – przyznał Bazil – ale jest internet. U was
taki zwyczaj, prawda? Mieszkacie sami i pocieszacie się internetem. Muszę się
przyzwyczajać. A jutro rano wstanę po cichutku, Paul, nie będę cię budził, i
zupełnie sam pojadę metrem do miasta. Nie mogę się dłużej zachowywać jak oferma
sakramencka. Tak Jeanek na mnie mówi, kiedy jest w złym humorze.
Na schodach Mariebelle i mnie cmoknęła w policzek.
– Fantastyczny jesteś, Paul – powiedziała. – Podziwiam cię za to, że się
nim zaopiekowałeś. Za to, że mu uwierzyłeś. Zawsze cię lubiłam, od pierwszej
klasy, ale wydawało mi się, że jesteś beznadziejnie racjonalistyczny. A ty masz
otwarty umysł...
Jeszcze raz pocałowała mnie w policzek, a potem jakoś tak się zrobiło, że
to ja ją pocałowałem, i nie w policzek, a ona nic przeciwko temu nie miała. Biegłem
do metra jak na skrzydłach. Teraz byłem Bazilowi bardzo wdzięczny.
Następnego dnia koło południa dostałem SMS-a od Bazila. „Metro w porzo, Quatier Latin, back ca 16”. Dzielny
chłopak, pomyślałem.
Minęła czwarta po południu, potem piąta, ale Bazil się nie odzywał. Zadzwoniłem.
Nie odebrał komórki.
Zadzwoniłem jeszcze ze trzy razy, wysłałem SMS-a. Cisza. Jakoś
smutno mi się zrobiło. Poszedłem do apteki podzielić się zmartwieniem z
Mariebelle.
– Pewnie wrócił do swoich czasów. Do Jeana – powiedziała, ale widziałem, że
też jest zaniepokojona.
– Mógł się wplątać w jakąś nową awanturę. Zadzwonię na posterunek, ten
znajomy gliniarz może sprawdzi w rejestrze zatrzymań – wyjąłem komórkę.
Zadzwoniła, zanim zdążyłem wybrać numer.
– Jest w szpitalu. Wpadł pod samochód przy placu Zgody – powiadomiłem.
Popędziliśmy do starej renówki Mariebelle. Ja prowadziłem, bo Mariebelle była zbyt
zdenerwowana. O szczegółach jazdy nie wspomnę, bo jeszcze ktoś z drogówki
przeczyta.
Bazil leżał na kozetce w pokoju przyjęć. Miał na sobie tylko slipki w
kaczuszki i wielki plaster na czole. Przeglądał plik zdjęć rentgenowskich.
– Jacy wy jesteście kochani – uśmiechnął się na nasz widok. – Cztery szwy,
ale wcale tak bardzo nie bolało – wskazał na plaster. – Jak mi po Somossierze
chirurg wyciągał kulę z ramienia, to dużo gorzej było. A tu, patrzcie! –
zademonstrował rentgenowskie zdjęcie klatki piersiowej. – To dopiero super
technika. Dzięki pani Curie-Skłodowskiej powstała, czytałem w Wikipedii, ale
nie całkiem wierzyłem. Pozwolili mi te klisze zatrzymać. Jeanek, jak jest w
dobrym humorze, to mówi, że najbardziej mu się we mnie podoba moje wnętrze. To
je sobie poogląda, hi,hi.
– Właściwie mieliśmy zamiar zatrzymać pacjenta do jutra na obserwacji –
powiedział lekarz – ale jeżeli ma zapewnioną opiekę w domu...
Chciałem zwolnić się z dzisiejszego dyżuru, ale Mariebelle obiecała, że
posiedzi z Bazilem. Kiedy wychodziłem, siedzieli przed telewizorem okutani w
koce, popijali miętę z melisą i z przejęciem wpatrywali się w „Wojnę i pokój”.
Claude urwał się o całe pół godziny wcześniej, przebąkując coś o
przeziębieniu żony i wizycie kuzynowstwa z Bretanii. Sam kończyłem obchód.
Przy grobie Jima Morrisona stał dżentelmen jak żywcem wyjęty z filmatyzacji
powieści Tołstoja. Płaszcz z futrzanym kołnierzem, błyszczące lakierki,
cylinder. I w ogóle aparycja gwiazdora filmowego. Trochę podobny do Roberta
Redforda z czasów młodości.
Zwrócił uwagę na światło latarki.
– Dobry wieczór – uprzejmie uchylił cylindra. – Przepraszam, czy mógłby pan
mnie poinformować o dzisiejszej dacie? Zegarek mi stanął, i trochę jestem
rozkojarzony po świętach.
– 11 stycznia 2012, godzina pierwsza po północy – poinformowałem,
wymawiając z naciskiem „2012”.
– Aż tak go poniosło – szepnął dżentelmen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz