czwartek, 12 stycznia 2012

Paryska przygoda ponoworoczna (część VI)



– Obawiam się, że przez to wszystko królik będzie za kwaśny. Prawie o godzinę za długo się marynował. Jak go dobrze opłuczę, to może jest szansa – westchnął Bazil, wchodząc do kuchni. – Słuchaj – szepnął, korzystając z tego, że Mariebelle udała się do łazienki – chyba jej musimy powiedzieć, jak to ze mną jest?

– Czy ja wiem? Przed południem nas wzięła za gejów, teraz nas weźmie za wariatów... Może najpierw powinniście się lepiej poznać – zasugerowałem.

– Ale jak mamy się lepiej poznać, jeżeli jej nie powiem, kim jestem? A jeśli na początku jej nakłamiemy, to już później w ogóle nam w nic nie uwierzy. Nastaw piekarnik na 220 stopni, dobrze? W elektrycznym tak ma być, czytałem w internecie.

Królik w towarzystwie listków laurowych i cebulki znalazł się w piekarniku, a ja przygotowałem drinki na bazie wermutu.

– Tego mi było trzeba. Co za popołudnie! Z wami to się człowiek przynajmniej nie nudzi – stwierdziła Mariebelle.

– Słuchaj, Mariebelle – zacząłem – doszliśmy z Bazilem do wniosku, że musimy coś ci powiedzieć, chociaż mamy obawy co do tego, jak zareagujesz.

– Jednak zdecydowaliście się wyjść z szafy? Po co w ogóle było się wypierać? – roześmiała się. – Przecież żaden wstyd być gejem.

– Nie o to chodzi – Bazil trochę się zarumienił. – Ja jestem gejem, ale Paul nie. Mój chłopak mieszka... daleko. Nie wiem, jak do niego wrócić. Bo ja jestem... z innej epoki.

Wspólnymi siłami opowiedzieliśmy całą historię.

– Fascynujące – podsumowała Mariebelle. – Dziękuję, żeście mi zaufali.

– Naprawdę nam wierzysz? – spytałem niepewnie.

– A po co mielibyście zmyślać? Czytałam sporo relacji o podróżach w czasie. Dwóm angielskim turystkom podczas zwiedzania Wersalu ukazała się kiedyś Maria Antonina w otoczeniu dworzan. A te panie to nie były jakieś przesądne histeryczki, tylko wykształcone kobiety, wykładowczynie z najlepszej szkoły żeńskiej w Oksfordzie. Nic by na publikowaniu tej relacji nie zyskały, wręcz przeciwnie. Ja tam wierzę, że to się naprawdę zdarzyło. I wam też wierzę. Tylko przykro mi, że nie wiem, jak ci pomóc, Bazil. Na pewno tęsknisz za swoim chłopakiem?

– Bardzo – Bazilowi podejrzanie zaszkliły się oczy. – Muszę zajrzeć do królika – powiedział szybko i wybiegł do kuchni.

– Biedak – powiedziała ze współczuciem Mariebelle.

Bazil wrócił z trochę zaczerwienionymi oczami, ale znów z uśmiechem na twarzy.

– Jaki ja jestem niemądry – stwierdził. – Przecież ja wrócę do Jeanka! Na pewno. Na sto procent. Nie wiem, kiedy i jak, ale trzeba uzbroić się w cierpliwość. Widzicie to? – wyciągnął rękę i wskazał na srebrny sygnet, na który już wcześniej zwróciłem uwagę.

– Jaki ładny! To szmaragd? – zaiteresowała się Mariebelle. – Mogę obejrzeć z bliska?

– Nie mogę go zdejmować – powiedział poważnie Bazil. – Dostałem go od Jeana. Jean nosi taki sam, tylko z rubinem. To są magiczne pierścienie. Przyciągają się. Osoby, które je noszą, nigdy się sobie nawzajem na dobre nie zgubią.

– To bardzo romantyczne – przyznała Mariebelle – ale...

– To nie bajka – zapewnił Bazil. – One są w rodzie Jeana od tysiąca lat i nigdy nie zawiodły. Różne perypetie przechodziły, ale to, że przez tysiąc lat jeden się drugiemu nie zgubił, chyba o czymś świadczy, nie? Więc nie ma się co martwić, trzeba czekać. Cierpliwość to nie jest moja mocna strona – westchnął. – Ale mam was, ja się naprawdę tak cieszę, że was poznałem! I na pewno sporo jeszcze jest w tym nowoczesnym Paryżu do obejrzenia. Będę miał Jeankowi co opowiadać! Nawet te samochody jakoś wytrzymam.

Udzielił mi się jego entuzjazm.

– Wiesz co – zaproponowałem – może chciałbyś obejrzeć grób Napoleona? On jest naprawdę imponujący, olbrzymi sarkofag, mówię ci! A tuż obok jest muzeum wojska, dużo jest tam eksponatów z twoich czasów. To chyba ciebie i Jeana powinno interesować?

– Pewnie! – ucieszył się Bazil i zamyślił się. – Grób Cesarza... To ogromnie interesujące, ale i trochę dziwne... oglądać grób kogoś, kto jeszcze nie umarł... Znaczy, nie umarł w moich czasach.

Zamyślił się jeszcze głębiej.
– Ciekawe, gdzie ja jestem pochowany – powiedział. – Mam nadzieję, że w Polsce. Bo nieprzyjemnie by było natrafić na własny grób i poznać datę własnej śmierci. Albo natrafić na grób Jeanka. Brr!!!

Powiało grozą.

– Nie mów o takich okropnych rzeczach – poprosiła Mariebelle. – Aż mi się zimno zrobiło.

– No, ale przecież gdzieś obaj musimy być pochowani – westchnął Bazil. – Nie mogliśmy żyć przez dwieście lat z okładem. Może ja jestem duchem? – popatrzył na nas z lękiem.

– Nie jesteś – odparłem zdecydowanie. – Duch nie mógłby mnie trzymać za rękę. Twoja ręka przeszłaby przez moją. Poza tym jesz, pijesz, gotujesz, robisz zakupy... i korzystasz z toalety. Słyszałeś o duchu, który musi wychodzić do ubikacji?

– Racja – skinął głową Bazil. – Jestem materialny. Ale to naprawdę dość szczególne, kiedy człowiek jednocześnie żyje i nie żyje.

– A może wy wcale nie umarliście?! – zawołała Mariebelle. – Ani ty, ani Jean. Pierścienie się przyciągają, ale to przecież może działać w obie strony, prawda? Może wcale nie będzie tak, że ty wrócisz do dziewiętnastego wieku, tylko Jean się tu u nas zjawi.

– To by dopiero było! – ucieszył się Bazil. – Jeankowi pewnie nawet samochody by się podobały... On lubi szybkie tempo.

– Za waszych czasów świat na pewno był ładniejszy i pod wieloma względami mniej stresujący – powiedziała Mariebelle. – Ale wam z Jeanem nie może być lekko. Przecież takie związki, jak wasz, były wtedy zabronione. Cały czas się pewnie musicie mieć na baczności, żeby ktoś czegoś nie zauważył. A teraz nikt by się do was nie przyczepiał i nikt by nie robił wielkich oczu, kiedy byście szli ulicą trzymając się za ręce albo siedzieli przytuleni na ławce w Ogrodzie Luksemburskim.

– Z Jeankiem... Na ławce w Ogrodzie... – powiedział rozmarzonym głosem Bazil. – E, na to tobym się nie odważył. Zresztą... – zaczerwienił się – wy może myślicie, że my z Jeanem takie rzeczy robimy, jak ci geje w waszych czasach? Widziałem w internecie. Okropne świństwa! Zupełnie nie licują z honorem szwoleżera. My się kochamy duchowo... głównie duchowo – jeszcze bardziej się zaczerwienił. – Ojej, królik! Trzeba robić sos.

Królik był rewelacyjny. Bazil opowiadał nam o swoim paryskim dzieciństwie i o wojennych przygodach u boku ukochanego porucznika Jeana de Saint Pierre. To było jak połączenie „Nędzników” z „Dzwonnikiem z Notre Dame” i „Trzema muszkieterami”. Miałbym ochotę słuchać dłużej, ale niestety musiałem iść do pracy.

– Ja też już pójdę. Dzięki, Bazil, za królika, za torebkę, i w ogóle za wszystko – Mariebelle cmoknęła Bazila w policzek.

Takie marnotrawstwo, pomyślałem. On przecież tego nie potrafi docenić.

– Nie będzie ci smutno samemu? – zatroszczyła się Mariebelle. Miałem ochotę zazgrzytać zębami.

– Ja nie bardzo lubię być sam – przyznał Bazil – ale jest internet. U was taki zwyczaj, prawda? Mieszkacie sami i pocieszacie się internetem. Muszę się przyzwyczajać. A jutro rano wstanę po cichutku, Paul, nie będę cię budził, i zupełnie sam pojadę metrem do miasta. Nie mogę się dłużej zachowywać jak oferma sakramencka. Tak Jeanek na mnie mówi, kiedy jest w złym humorze.

Na schodach Mariebelle i mnie cmoknęła w policzek.

– Fantastyczny jesteś, Paul – powiedziała. – Podziwiam cię za to, że się nim zaopiekowałeś. Za to, że mu uwierzyłeś. Zawsze cię lubiłam, od pierwszej klasy, ale wydawało mi się, że jesteś beznadziejnie racjonalistyczny. A ty masz otwarty umysł...

Jeszcze raz pocałowała mnie w policzek, a potem jakoś tak się zrobiło, że to ja ją pocałowałem, i nie w policzek, a ona nic przeciwko temu nie miała. Biegłem do metra jak na skrzydłach. Teraz byłem Bazilowi bardzo wdzięczny.

Następnego dnia koło południa dostałem SMS-a od Bazila. „Metro w porzo, Quatier Latin, back ca 16”. Dzielny chłopak, pomyślałem.
Minęła czwarta po południu, potem piąta, ale Bazil się nie odzywał. Zadzwoniłem. Nie odebrał komórki. 

Zadzwoniłem jeszcze ze trzy razy, wysłałem SMS-a. Cisza. Jakoś smutno mi się zrobiło. Poszedłem do apteki podzielić się zmartwieniem z Mariebelle.

– Pewnie wrócił do swoich czasów. Do Jeana – powiedziała, ale widziałem, że też jest zaniepokojona.

– Mógł się wplątać w jakąś nową awanturę. Zadzwonię na posterunek, ten znajomy gliniarz może sprawdzi w rejestrze zatrzymań – wyjąłem komórkę. Zadzwoniła, zanim zdążyłem wybrać numer.

– Jest w szpitalu. Wpadł pod samochód przy placu Zgody – powiadomiłem.

Popędziliśmy do starej renówki Mariebelle. Ja prowadziłem, bo Mariebelle była zbyt zdenerwowana. O szczegółach jazdy nie wspomnę, bo jeszcze ktoś z drogówki przeczyta.

Bazil leżał na kozetce w pokoju przyjęć. Miał na sobie tylko slipki w kaczuszki i wielki plaster na czole. Przeglądał plik zdjęć rentgenowskich.

– Jacy wy jesteście kochani – uśmiechnął się na nasz widok. – Cztery szwy, ale wcale tak bardzo nie bolało – wskazał na plaster. – Jak mi po Somossierze chirurg wyciągał kulę z ramienia, to dużo gorzej było. A tu, patrzcie! – zademonstrował rentgenowskie zdjęcie klatki piersiowej. – To dopiero super technika. Dzięki pani Curie-Skłodowskiej powstała, czytałem w Wikipedii, ale nie całkiem wierzyłem. Pozwolili mi te klisze zatrzymać. Jeanek, jak jest w dobrym humorze, to mówi, że najbardziej mu się we mnie podoba moje wnętrze. To je sobie poogląda, hi,hi.

– Właściwie mieliśmy zamiar zatrzymać pacjenta do jutra na obserwacji – powiedział lekarz – ale jeżeli ma zapewnioną opiekę w domu...

Chciałem zwolnić się z dzisiejszego dyżuru, ale Mariebelle obiecała, że posiedzi z Bazilem. Kiedy wychodziłem, siedzieli przed telewizorem okutani w koce, popijali miętę z melisą i z przejęciem wpatrywali się w „Wojnę i pokój”.

Claude urwał się o całe pół godziny wcześniej, przebąkując coś o przeziębieniu żony i wizycie kuzynowstwa z Bretanii. Sam kończyłem obchód.

Przy grobie Jima Morrisona stał dżentelmen jak żywcem wyjęty z filmatyzacji powieści Tołstoja. Płaszcz z futrzanym kołnierzem, błyszczące lakierki, cylinder. I w ogóle aparycja gwiazdora filmowego. Trochę podobny do Roberta Redforda z czasów młodości.
Zwrócił uwagę na światło latarki.

– Dobry wieczór – uprzejmie uchylił cylindra. – Przepraszam, czy mógłby pan mnie poinformować o dzisiejszej dacie? Zegarek mi stanął, i trochę jestem rozkojarzony po świętach.

– 11 stycznia 2012, godzina pierwsza po północy – poinformowałem, wymawiając z naciskiem „2012”.

– Aż tak go poniosło – szepnął dżentelmen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz