poniedziałek, 30 stycznia 2012

A teraz znowu bardziej literacko: Książę spod Pont Neuf (część I).



– Pozostajemy w gotowości bojowej. Dzieci się bawią, ale też są przygotowane na każdą ewentualność – podsumował Ian. – Mamy czas do rana, więc może jakaś nowa opowieść?
– Tylko nie o nas, Ian – zastrzegł Richard. – Pani Asia ma prawa autorskie, porządne, nie na podstawie ACTA. To była przyzwoita wzajemna umowa.
– Bazil pozwolił mi przeczytać wam swoje wspomnienia z dzieciństwa – powiedział Aslak. – Długo się wstydził i wahał... Pierwszy fragment opublikował, zdaje się, w odcinku 77 . Potem miał wątpliwości... Ale wczoraj mi powiedział, że OK...
***
Zatem zaczyna się opowieść pod tytułem: „Książę spod Pont Neuf”. Pierwszy fragment jest pod wyżej wspomnianym linkiem, odcinku 77, a kontynuacja poniżej:

Kradzież to świństwo, nie? Więc postanowiłem, że nigdy nie będą kradł, choćby nie wiem co. I opłaciło mi się, bo miałem dzięki temu dobrą opinię na targu. Przekupki często mnie wołały do pomocy przy rozstawianiu i zwijaniu straganów, bo wiedziały, że nie wezmę nic poza tym, co same mi dadzą jako zapłatę. Nawet mnie czasem polecały klientkom, żebym odniósł im zakupy do domu. „Ten mały nie kradnie, to dobry dzieciak” – zapewniały. Ale nieczęsto się taka okazja do zarobku zadarzała, bo zamożniejsze mieszczki przychodziły po zakupy ze służącymi, a biedniejsze żałowały tych paru groszy i wolały same nieść koszyki.

Jednak tego czwartku jakaś starsza, szczupła i przyzwoicie odziana niewiasta poprosiła mnie o zaniesienie do domu kosza z jarzynami. I nie tylko o to, ale też o obranie jarzyn do zupy. Wyjaśniła mi, że zachorowała jej służąca. A obierkami marchwi i selera miałem potem, wyobraźcie sobie, nakarmić króliki! Naprawdę. Nie były zamknięte w klatce, tylko kicały sobie w małej zagródce w ogródku za domem. Dawały się głaskać i stawały słupka, kiedy trzymałem w górze kawałeczki jarzyn. To był widocznie taki dzień, kiedy diabeł patrzył w inną stronę, a Bóg z jakiegoś powodu szczególnie się mną zainteresował.

Na środku ogródka rosła wielka, stara grusza. Gałęzie uginały się pod ciężarem dojrzałych, żółtych owoców. Aż mi ślinka ciekła, no, ale nie należały do mnie. Pożegnałem się z królikami i wróciłem do kuchni. Spytałem, czy mógłbym jeszcze w czymś pomóc.

– Nazrywaj gruszek, do obu koszyków – poleciła ta dobra kobieta, która najwyraźniej była w przymierzu z Bogiem. – Dwie możesz zjeść, więcej nie, bo brzuch cię rozboli i nie będziesz mógł zjeść zupy.

Dała mi nie tylko pełen talerz pysznej zupy z mięsem, ale i zwyczajowe parę groszy, a potem popatrzyła na moje nogi, wyszła i wróciła z parą butów. Po najmłodszym synu, powiedziała. Prawie wcale nie zniszczone i tylko ciut na mnie za duże. I jeszcze bułkę i kilka gruszek dostałem na drogę. Sami powiedzcie, czy to nie był cud? Bardzo byłem Panu Bogu wdzięczny.

Zatem Pan Bóg był, chociaż mały. Był też Anioł. On był wielki, ale do rządzenia światem się nie kwapił. Zresztą istniał tylko w snach. Dopiero w Paryżu dowiedziałem się, że to Anioł. Przedtem nazywałem go w myślach po prostu Piękny. Bo był piękny.

Pojawił się pierwszy raz po tym, kiedy pierwszy raz mnie zmusili, żebym... żeby on ze mną to zrobił. To śmierdzące świństwo. Najpierw krzyczałem, ale okazało się, że kara za krzyczenie jest dużo gorsza od wszystkiego innego. Przez pół nocy wymiotowałem. Już nie miałem czym, ale całe moje wnętrze się skręcało. W końcu wczołgałem się pod derkę na moim posłaniu w obórce. Pozwoliłem sobie na to, żeby bardzo cicho sobie popłakać. Wtedy przyszedł On. Był olbrzymi. Musiałem wysoko zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Miał ciemnobłękitne oczy i włosy jak ze złota. Skrzydła też były złote. Złote, ale bardzo mięciutkie. Wiem, bo schylił się, wziął mnie na ręce i okrył tymi skrzydłami. Zrobiło się ciepło i bardzo dobrze. Zasnąłem i przyśnił mi się nowy sen, też śliczny. Były w nim tańczące śniegowe gwiazdki, srebrzyste i cieplutkie. Kiedy się obudziłem z tego snu we śnie, Anioł dalej trzymał mnie na rękach. Chciałem go poprosić, żeby mnie ze sobą zabrał, ale nie mogłem mówić. Język miałem zupełnie sztywny, a wargi zdrętwiałe. Próbowałem nimi poruszać, ale żadne słowo z nich nie wychodziło. Jednak Anioł został ze mną aż do rana.

Pojawił się jeszcze dwa razy. Za trzecim razem tylko na chwilę wziął mnie pod skrzydła. I po raz pierwszy do mnie przemówił. „Nie wolno ci spać” powiedział. „Wstawaj i uciekaj, szybko, bo inaczej nie przeżyjesz jutra”. I delikatnie mnie przytulił.

Miał rację. Ja już poprzedniego wieczoru myślałem, że to moje ostatnie chwile.

Musiał mi ten anielski uścisk dodać sił, bo jakoś bez trudności wstałem, chociaż cały byłem posiniaczony. W szarym świetle przedświtu zebrałem w węzełek cały mój skromny dobytek, ucałowałem aksamitne nozdrza konia i wilgotne pyski obu krów, wymknąłem się, uważając, żeby wrota nie zaskrzypiały, i pobiegłem przez las na paryską drogę.

Potem Anioł długo się nie pojawiał. Spotkałem go dopiero wiele lat później. W pierwszej chwili go nie poznałem, bo miał normalne ludzkie rozmiary, nie miał skrzydeł i ubrany był w mundur porucznika szwoleżerów. A ja byłem półprzytomny. Dopiero następnego dnia rozpoznałem jego oczy. Oczu nie mógł zmienić.

Nie będę więcej o nim pisał, bo... bo nie wolno, i tyle.

Wracam myślami do październikowego przedpołudnia sprzed ponad dwudziestu lat. Idę w moich prawie nowych butach przez bulwar nad Sekwaną, w kieszeniach czuję miły ciężar smakołyków. W każdej chwili mogę sobie zjeść bułkę albo gruszkę, ale rozsądniej z tym poczekać, bo przecież jestem najedzony. Słońce ciepło przygrzewa, można rozpiąć kapotę. Życie jest dzisiaj fajne. Dla ukoronowania takiego świetnego dnia pójdę pooglądać książki u bukinistów. Jest paru takich, którzy mnie nie odpędzają, podoba im się, że umiem i lubię czytać. Trzeba umyć ręce, książek brudnymi rękami nie dotknę. Najlepiej umyć ręce, a przy okazji twarz i szyję, przy pompie na rogu, bo w rzece woda nie zawsze jest całkiem czysta.

Ale przy pompie strasznie długa kolejka bab z wiadrami. Nie chce mi się tak długo czekać. Zejdę jednak nad rzekę.

– Hej, Książę! – woła znajomy głos. To Marc, doliniarz z bandy Nochala. Miałem z nimi kiedyś trochę konfliktów, ale odkąd pomogłem Nochalowi w ucieczce przed żandarmem, przewracając gliniarzowi po nogi beczkę ze śledziami, nastało zawieszenie broni. Dają mi spokój, chociaż mnie uważają za dziwaka i nazywają księciem, bo nie kradnę i często się myję, i staram się prać koszulę i onuce, kiedy tylko mam okazję.

– Salut, Marc – mówię. – Dawno cię nie widziałem. Jak interesy?

– Do dupy. Stary mi cały utarg zabrał, mówi, że mu się należy, bo się na lekarstwa wykosztował, jak byłem chory. Pewnie znów się schleje i piekło zrobi, lepiej na chatę nie wracać. A na dodatek Remiego gdzieś diabli wzięli. Myślałem, że się u niego prześpię. Od dwóch dni nikt go nie widział. Nie napatoczyłeś się przypadkiem na niego?

– Dzisiaj ani wczoraj nie – odparłem. – We wtorek z nim ostatnio gadałem.

Przyjrzałem się Markowi i wyciągnąłem z kieszeni gruszkę.
– Masz – powiedziałem. – Spróbuj, dobra.

Popatrzył z niedowierzaniem.
– Czego ode mnie chcesz?
– Niczego – wzruszyłem ramionami. – Bierz, na poprawę humoru. Jak jesteś głodny, to pół bułki też ci mogę dać. Z masłem.
– Książę spadek dostał? – spytał i żarłocznie ugryzł gruszkę. – Ale pycha!
– Miałem dobry dzień – wyjaśniłem i podzieliłem się z nim bułką.
– A zresztą, bierz całą – dodałem po namyśle. – Ja się dziś najadłem. Cześć, powodzenia.
– Masz u mnie rewanż, Książę – klepnął mnie po ramieniu i rozstaliśmy się. Zszedłem nad wodę. 

Rozsunąłem przybrzeżne zarośla i zanurzyłem ręce w wodzie. Ale zaraz je cofnąłem, bo natrafiły na coś obrzydliwie oślizgłego.

Wśród wodorostów kołysała się ręka, która nie należała do mnie ani w ogóle do nikogo. Była odcięta mniej więcej w połowie przedramienia. Ale jeszcze we wtorek należała do Remiego, tego, o którego dopytywał się Marc. Nie miałem wątpliwości. Nad przegubem był mały tatuaż z sercem i krzywą kotwicą. Remi był bardzo dumny z tej ozdoby, którą zawdzięczał kuzynowi-marynarzowi.

(c.d.n.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz