– Pozostajemy w gotowości bojowej. Dzieci się bawią, ale też są
przygotowane na każdą ewentualność – podsumował Ian. – Mamy czas do rana, więc
może jakaś nowa opowieść?
– Tylko nie o nas, Ian – zastrzegł Richard. – Pani Asia ma prawa autorskie, porządne, nie na podstawie ACTA. To była przyzwoita wzajemna umowa.
– Bazil pozwolił mi przeczytać wam swoje wspomnienia z dzieciństwa –
powiedział Aslak. – Długo się wstydził i wahał... Pierwszy fragment opublikował,
zdaje się, w odcinku
77 . Potem miał wątpliwości... Ale wczoraj mi powiedział, że
OK...
***
Zatem zaczyna się opowieść pod tytułem: „Książę spod Pont Neuf”. Pierwszy
fragment jest pod wyżej wspomnianym linkiem, w odcinku 77, a kontynuacja poniżej:
Kradzież to świństwo, nie? Więc postanowiłem, że nigdy nie będą kradł,
choćby nie wiem co. I opłaciło mi się, bo miałem dzięki temu dobrą opinię na
targu. Przekupki często mnie wołały do pomocy przy rozstawianiu i zwijaniu straganów,
bo wiedziały, że nie wezmę nic poza tym, co same mi dadzą jako zapłatę. Nawet
mnie czasem polecały klientkom, żebym odniósł im zakupy do domu. „Ten mały nie
kradnie, to dobry dzieciak” – zapewniały. Ale nieczęsto się taka okazja do
zarobku zadarzała, bo zamożniejsze mieszczki przychodziły po zakupy ze
służącymi, a biedniejsze żałowały tych paru groszy i wolały same nieść koszyki.
Jednak tego czwartku jakaś starsza, szczupła i przyzwoicie odziana
niewiasta poprosiła mnie o zaniesienie do domu kosza z jarzynami. I nie tylko o
to, ale też o obranie jarzyn do zupy. Wyjaśniła mi, że zachorowała jej służąca.
A obierkami marchwi i selera miałem potem, wyobraźcie sobie, nakarmić króliki!
Naprawdę. Nie były zamknięte w klatce, tylko kicały sobie w małej zagródce w
ogródku za domem. Dawały się głaskać i stawały słupka, kiedy trzymałem w górze
kawałeczki jarzyn. To był widocznie taki dzień, kiedy diabeł patrzył w inną
stronę, a Bóg z jakiegoś powodu szczególnie się mną zainteresował.
Na środku ogródka rosła wielka, stara grusza. Gałęzie uginały się pod
ciężarem dojrzałych, żółtych owoców. Aż mi ślinka ciekła, no, ale nie należały
do mnie. Pożegnałem się z królikami i wróciłem do kuchni. Spytałem, czy mógłbym
jeszcze w czymś pomóc.
– Nazrywaj gruszek, do obu koszyków – poleciła ta dobra kobieta, która
najwyraźniej była w przymierzu z Bogiem. – Dwie możesz zjeść, więcej nie, bo
brzuch cię rozboli i nie będziesz mógł zjeść zupy.
Dała mi nie tylko pełen talerz pysznej zupy z mięsem, ale i zwyczajowe parę
groszy, a potem popatrzyła na moje nogi, wyszła i wróciła z parą butów. Po
najmłodszym synu, powiedziała. Prawie wcale nie zniszczone i tylko ciut na mnie
za duże. I jeszcze bułkę i kilka gruszek dostałem na drogę. Sami powiedzcie,
czy to nie był cud? Bardzo byłem Panu Bogu wdzięczny.
Zatem Pan Bóg był, chociaż mały. Był też Anioł. On był wielki, ale do
rządzenia światem się nie kwapił. Zresztą istniał tylko w snach. Dopiero w
Paryżu dowiedziałem się, że to Anioł. Przedtem nazywałem go w myślach po prostu
Piękny. Bo był piękny.
Pojawił się pierwszy raz po tym, kiedy pierwszy raz mnie zmusili, żebym...
żeby on ze mną to zrobił. To śmierdzące świństwo. Najpierw krzyczałem, ale
okazało się, że kara za krzyczenie jest dużo gorsza od wszystkiego innego.
Przez pół nocy wymiotowałem. Już nie miałem czym, ale całe moje wnętrze się
skręcało. W końcu wczołgałem się pod derkę na moim posłaniu w obórce.
Pozwoliłem sobie na to, żeby bardzo cicho sobie popłakać. Wtedy przyszedł On.
Był olbrzymi. Musiałem wysoko zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Miał
ciemnobłękitne oczy i włosy jak ze złota. Skrzydła też były złote. Złote, ale
bardzo mięciutkie. Wiem, bo schylił się, wziął mnie na ręce i okrył tymi
skrzydłami. Zrobiło się ciepło i bardzo dobrze. Zasnąłem i przyśnił mi się nowy
sen, też śliczny. Były w nim tańczące śniegowe gwiazdki, srebrzyste i
cieplutkie. Kiedy się obudziłem z tego snu we śnie, Anioł dalej trzymał mnie na
rękach. Chciałem go poprosić, żeby mnie ze sobą zabrał, ale nie mogłem mówić.
Język miałem zupełnie sztywny, a wargi zdrętwiałe. Próbowałem nimi poruszać,
ale żadne słowo z nich nie wychodziło. Jednak Anioł został ze mną aż do rana.
Pojawił się jeszcze dwa razy. Za trzecim razem tylko na
chwilę wziął mnie pod skrzydła. I po raz pierwszy do mnie przemówił. „Nie wolno
ci spać” – powiedział. – „Wstawaj i uciekaj, szybko, bo inaczej
nie przeżyjesz jutra”. I delikatnie mnie przytulił.
Miał rację. Ja już poprzedniego wieczoru myślałem, że to
moje ostatnie chwile.
Musiał mi ten anielski uścisk dodać sił, bo jakoś bez
trudności wstałem, chociaż cały byłem posiniaczony. W szarym świetle przedświtu
zebrałem w węzełek cały mój skromny dobytek, ucałowałem aksamitne nozdrza konia
i wilgotne pyski obu krów, wymknąłem się, uważając, żeby wrota nie
zaskrzypiały, i pobiegłem przez las na paryską drogę.
Potem Anioł długo się nie pojawiał. Spotkałem go dopiero
wiele lat później. W pierwszej chwili go nie poznałem, bo miał normalne ludzkie
rozmiary, nie miał skrzydeł i ubrany był w mundur porucznika szwoleżerów. A ja
byłem półprzytomny. Dopiero następnego dnia rozpoznałem jego oczy. Oczu nie
mógł zmienić.
Nie będę więcej o nim pisał, bo... bo nie wolno, i tyle.
Wracam myślami do październikowego przedpołudnia sprzed ponad
dwudziestu lat. Idę w moich prawie nowych butach przez bulwar nad Sekwaną, w kieszeniach
czuję miły ciężar smakołyków. W każdej chwili mogę sobie zjeść bułkę albo
gruszkę, ale rozsądniej z tym poczekać, bo przecież jestem najedzony. Słońce
ciepło przygrzewa, można rozpiąć kapotę. Życie jest dzisiaj fajne. Dla
ukoronowania takiego świetnego dnia pójdę pooglądać książki u bukinistów. Jest
paru takich, którzy mnie nie odpędzają, podoba im się, że umiem i lubię czytać.
Trzeba umyć ręce, książek brudnymi rękami nie dotknę. Najlepiej umyć ręce, a
przy okazji twarz i szyję, przy pompie na rogu, bo w rzece woda nie zawsze jest
całkiem czysta.
Ale przy pompie strasznie długa kolejka bab z wiadrami.
Nie chce mi się tak długo czekać. Zejdę jednak nad rzekę.
– Hej, Książę! – woła znajomy głos. To Marc, doliniarz z
bandy Nochala. Miałem z nimi kiedyś trochę konfliktów, ale odkąd pomogłem
Nochalowi w ucieczce przed żandarmem, przewracając gliniarzowi po nogi beczkę
ze śledziami, nastało zawieszenie broni. Dają mi spokój, chociaż mnie uważają
za dziwaka i nazywają księciem, bo nie kradnę i często się myję, i staram się
prać koszulę i onuce, kiedy tylko mam okazję.
– Salut, Marc – mówię. – Dawno cię nie widziałem. Jak
interesy?
– Do dupy. Stary mi cały utarg zabrał, mówi, że mu się
należy, bo się na lekarstwa wykosztował, jak byłem chory. Pewnie znów się
schleje i piekło zrobi, lepiej na chatę nie wracać. A na dodatek Remiego gdzieś
diabli wzięli. Myślałem, że się u niego prześpię. Od dwóch dni nikt go nie
widział. Nie napatoczyłeś się przypadkiem na niego?
– Dzisiaj ani wczoraj nie – odparłem. – We wtorek z nim ostatnio
gadałem.
Przyjrzałem się Markowi i wyciągnąłem z kieszeni gruszkę.
– Masz – powiedziałem. – Spróbuj, dobra.
Popatrzył z niedowierzaniem.
– Czego ode mnie chcesz?
– Niczego – wzruszyłem ramionami. – Bierz, na poprawę
humoru. Jak jesteś głodny, to pół bułki też ci mogę dać. Z masłem.
– Książę spadek dostał? – spytał i żarłocznie ugryzł
gruszkę. – Ale pycha!
– Miałem dobry dzień – wyjaśniłem i podzieliłem się z nim
bułką.
– A zresztą, bierz całą – dodałem po namyśle. – Ja się
dziś najadłem. Cześć, powodzenia.
– Masz u mnie rewanż, Książę – klepnął mnie po ramieniu i
rozstaliśmy się. Zszedłem nad wodę.
Rozsunąłem przybrzeżne zarośla i zanurzyłem
ręce w wodzie. Ale zaraz je cofnąłem, bo natrafiły na coś obrzydliwie
oślizgłego.
Wśród wodorostów kołysała się ręka, która nie należała do
mnie ani w ogóle do nikogo. Była odcięta mniej więcej w połowie przedramienia.
Ale jeszcze we wtorek należała do Remiego, tego, o którego dopytywał się Marc.
Nie miałem wątpliwości. Nad przegubem był mały tatuaż z sercem i krzywą
kotwicą. Remi był bardzo dumny z tej ozdoby, którą zawdzięczał
kuzynowi-marynarzowi.
(c.d.n.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz