środa, 25 stycznia 2012

Więzy krwi (część VI)


Posłusznie napiłem się wina. Trochę mi zaszumiało w głowie, ale to był bardzo radosny szum. Berenika będzie żyła. Edgar jej pomoże.

Przymknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, Edgar znów siedział naprzeciwko mnie.

– Dobrze poszło – zakomunikował. – Teraz Berenika śpi, będziesz mógł do niej pójść za parę godzin. Poprawa była natchmiastowa. Miałem prawie całkowitą pewność, że tak będzie, ale zawsze jest to „prawie”. Sam zabieg to bagatelka, każdy w miarę zręczny cyrulik umiałby go przeprowadzić, ale najtrudniejsze jest rozpoznanie gatunku krwi. Niewłaściwie dobrana krew zabija jak trucizna, Larry. W tej dziedzinie mnóstwo jeszcze jest do zbadania. Nawet gdybym żył dziesięć razy dłużej niż normalny człowiek, to wszystkich szczegółów bym nie zdążył odkryć. W tym, że Berenika trafiła na ciebie, musiał być palec Boży. Znaleźć inną osobę, której krew tak idealnie harmonizuje z jej krwią – to już by graniczyło z cudem. I w dodatku osobę chętną do oddawania jej swojej krwi.

– Możesz dla niej wytoczyć całą moją krew, jeżeli to potrzebne – powiedziałem.

– Bez egzaltacji, braciszku – zaśmiał się Edgar. – To byłoby bardzo głupie. Ty jej jesteś potrzebny żywy i w dobrym zdrowiu. Taki zabieg, jak dzisiejszy, wystarczy przeprowadzać raz na tydzień. To zupełnie odpowiednia terapia, w połączeniu z odpowiednim odżywianiem i paroma innymi remediami, które  dawno opracowałem: trochę minerałów, trochę wyciągów z pewnych zwierzęcych gruczołów... Jeśli Bóg nie zechce inaczej, to  będzie żyła nie krócej od ciebie. Ale sam rozumiesz, co to znaczy. Jeżeli chesz, aby żyła – to nie będziesz się mógł z nią rozstać.

– Przecież nie chcę się z nią rozstawać! – zawołałem. – Chyba rozumiesz, że ją kocham. Chcę, żeby została moją żoną. Chcę z nią być do końca życia, tak jak się mówi w przysiędze małżeńskiej, w zdrowiu i w chorobie...

– Wiem, że ją kochasz – powiedział powoli Edgar. – Ale ojca też kochasz, prawda? I wiesz, co dla niego najważniejsze. Co go gnębiło przez tyle lat. Przyszłość rodu. A ty jesteś ostatnią tego rodu nadzieją. I nie chodzi tu tylko o twoją lojalność wobec ojca czy zmarłych pokoleń Suffolków, które patrzą na ciebie z nieba. W grę wchodzą przyszłe pokolenia. Wprowadzisz w do rodu chorą krew. 

– A przyszłe pokolenia, Larry, to nie abstrakcja – mówił dalej. – To dzieci. Widywałem małych chłopców cierpiących na tę chorobę. Dzieci, które nie mogą się bawić jak ich rówieśnicy, dla których zwykły upadek przy zabawie kończy się tygodniami leżenia w łóżku. Dla których wyrwanie zęba jest zagrożeniem życia. Które po nocach krzyczą z bólu. Chcesz obciążyć swoje sumienie cierpieniem dzieci?

Pomyślałem o Aleksandrze. I o małym Hiacyncie.

– Mógłbym spłodzić dziecko z inną kobietą – powiedziałem po namyśle. – Za zgodą Bereniki, oczywiście. Berenika mogłaby je uznać za swoje. Nikt z zewnątrz nie musiałby o tym wiedzieć, ojciec też nie.

– W zasadzie tak – zgodził się Edgar. – Ale to kwestia twojego sumienia, Larry. Mam wątpliwości co do tego, czy rozwiązania oparte na oszustwie mogą mieć dobre konsekwencje. Nie mogę ci w tej sprawie doradzać. Sam rozumiesz, że nie wolno mi zachęcać cię do grzechu. Powiedziałem ci to, co uważałem za konieczne. Nie mogę za ciebie podjąć decyzji. Bardzo mi cię żal, kochany.

– Wolałbym, gdybyś mi tego wszystkiego nie mówił – odrzekłem.

– A wybaczyłbyś mi, gdybym tego nie zrobił? Dużo grzechów w życiu popełniłem, Larry, cięższych niż przypuszczasz. Ale ten byłby za ciężki. Zdaj się na głos Boży w duszy.

– Słuchaj, Edgar – zacząłem – co do sumienia... ja ci jeszcze wszystkiego o Berenice nie powiedziałem.
Opowiedziałem wszystko. O Aleksandrze, Hiacyncie i Arsinoe. O greckich statuach i braku chrześcijańskich symboli w pałacu. O dziwnych pytaniach Bereniki.

– Bardzo osobliwe i bardzo smutne – stwierdził mój brat. – Nieszczęśliwy człowiek z tego Aleksandra. Skoro wyznaje dawną religię, to nie całkiem można go osądzać z punktu widzenia moralności chrześcijańskiej, ale mimo wszystko musi być nieszczęśliwy. Nie wiedziałem, że we Francji jeszcze można trafić na pogan. No, ale na Północy co drugi wiking nosi na szyi i krzyż, i młot Thora, całą Europę wschodnią zamieszkują poganie... więc może nie takie dziwne, że i tu jakieś pojedyncze enklawy starego kultu się uchowały. Myślę, że Berenika z czasem zainteresuje się naszą wiarą i obrzędami. Będę z nią o tym rozmawiał. Ale powoli, w takich sprawach nie wolno nic robić na siłę... Nawracanie to niesłychanie delikatna kwestia. Idź, zobacz, czy już się obudziła – poklepał mnie po ramieniu. – I, wiesz, żadnych pochopnych decyzji. Tobie też potrzeba czasu.

Berenika wyglądała tak świeżo i zdrowo, jak w dniu, kiedy spotkaliśmy się w klonowej alei. Dopytywała się o Edgara, klasztor i kapłanów najważniejszego Boga. Odpowiadałem ostrożnie. Bardziej złożone zagadnienia teologiczne wolałem pozostawić Edgarowi.

Wracając do mojej celi usłyszałem cichy szept modlitw z wnętrza szpitalnej kaplicy. Może należałoby podziękować Bogu za to, że pomyślnie tu dotarliśmy. I, jak radził Edgar, wsłuchać się we własne sumienie.

Wszedłem cicho przez uchylone drzwi. Edgar leżał krzyżem przed ołtarzem. Wzdrygnąłem się, bo wydało mi się, że głowę ma skąpaną we krwi. Ale to blask wiecznej lampki w taki dziwny sposób połączył się ze światłem padającym ze szkarłatnego płaszcza Madonny na witrażu.

Niezdecydowanie zatrzymałem się przy drzwiach. W szepcie Edgara powtarzały się słowa „sanguis” i „frater”. Częste słowa w liturgii kościelnej. Zrobiłem parę kroków do przodu. Teraz docierały do mnie dłuższe urywki modlitwy.

– Panie Jezu Chryste, który swą krew najświętszą przelałeś za braci swoich, przyjmij moją niegodną krew zamiast krwi brata mego – szeptał Edgar. – To jeszcze dziecko, Panie, nie zsyłaj mu cierpień, których nie uniesie, uwolń go od nich i ześlij je mnie, Panie Ojcze święty, Wszechmogący, Wieczny Boże... Chryste, przez tajemnicę krwi Twojej oczyść krew tej nieszczęśliwej, a zabierz krew z moich żył, jeśli taka Twoja wola, Panie...

Zrozumiałem, że to nie konwencjonalna modlitwa z brewiarza. Cicho wycofałem się z kaplicy.

Edgar zajrzał do mnie o zmierzchu. 

– Larry, weź się w garść – powiedział wesoło. – Z panną i tak dziś żenić się możesz, bo, po pierwsze, jeszcze nie całkiem przyszła do siebie, a, po drugie, nie jest ochrzczona. Ale możesz i powinienieś z nią i ze mną zjeść kolację. Od razu ci się humor poprawi. Dziś na szczęście nie post.

– Marynowana cielęca wątróbka to mój popisowy numer – monologował Edgar, nakładając nam obfite porcje. Berenika wstała z łóżka i siedziała z nami przy stole. 

– Bardzo dobrze wpływa na anemiczne panny i melancholijnych kawalerów. Miałem za młodu w Yorku kumpla, straszny był z niego pechowiec, co rusz się wplątywał w jakieś awantury. Po pewnym pojedynku stracił tyle krwi, że niech się panna Berenika schowa ze swoimi drobnymi przypadłościami. I po mojej kuracji wątróbkowej w mig stanął na nogi, a jakie miał powodzenie u panien! A ja na dodatek byłem jego spowiednikiem. Spowiedź, proszę pani, to taki obrządek w naszej religii, przy którym w tajemnicy mówi się kapłanowi o swoich niedobrych uczynkach, a on daje rady, jak ich na przyszłość unikać, a potem uwalnia człowieka od jego win. To bardzo dobrze wpływa na stan ducha. Więc ile ja się przy tych jego spowiedziach nasłuchałem, cha, cha! Ale oczywiście nie mogę tego opowiadać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz