Po oddaniu honorów Cesarzowi udaliśmy się do Muzeum Wojska. Bywaliśmy tam
nieraz z Mariebelle na szkolnych wycieczkach, ale dzisiejszy pobyt był
ciekawszy.
– Patrz, portret tego intryganta tu powiesili, tego, co Francję tak bez
sensu wciągnął w wojnę o niepodległość Stanów Zjednoczonych...
– Jakby on wiedział, co z tej niepodległości wyniknie, to sam by się
powiesił... A to chyba szabla Kozietulskiego?
– Nie... to nie Kozietulskiego, tylko Cambronne’a. Tego, pamiętasz, z
niewyparzoną gębą. Generał, a klął jak szewc... Widzisz te nacięcia na
rękojeści? On tak sobie Hiszpanki zaznaczał, świńtuch jeden.
– A, rzeczywiście. Kozietulski to Hiszpanki sobie zaznaczał
na lancy, hi, hi.
– Patrzcie! Wezyr!!! On się też... przechronoportował do waszych czasów? –
ucieszył się Jean na widok wypchanego siwego arabskiego rumaka Cesarza. – Kochany
koniczek...
Miłość do koni sprawiła, że Jean niestety nie zauważył, że od Wezyra
oddziela go solidna szklana ściana. Rozdzwonił się alarm, ale Mariebelle
uratowała sytuację, tłumacząc, że posliznęła się, straciła równowagę i niechcący
natrafiła dłonią na gablotę. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane, a zawstydzony
Jean zachowywał się jak trusia, dopóki nie dotarliśmy do wystawy poświęconej
pierwszej wojnie światowej.
Tu porucznik uważnie sprawdził, czy instalacja symbolizująca wojnę w
okopach nie jest zamknięta w szklanej gablocie. Następnie zdjął z imitacji
okopów jeden z granatów, zważył go w dłoni i dokładnie obejrzał.
– To dobry pomysł, granat z trzonkiem – zauważył. – Wygodniej się rzuca.
Z namysłem pociągnął za zawleczkę.
Tłum zwiedzających popędził do kolejnej sali wydając w panice różnojęzyczne
okrzyki.
– Atrapa – stwierdził Jean i odłożył granat na miejsce.
Szczęście nam dopisało, bo akurat przy tej instalacji alarm musiał być
zepsuty albo wyłączony. Ruszyliśmy dalej.
W sekcji poświęconej drugiej wojnie światowej obaj szwoleżerowie z
przerażeniem przyglądali się nowoczesnej technice militarnej.
– To niehonorowe – stwierdzili zgodnie.
– Mnie się od patrzenia na te wszystkie maszyny niedobrze robi – pożalił
się Bazil. – Chodźmy zobaczyć, jak się ta wojna skończyła.
Usiedliśmy przed ekranem, na którym wyświetlano archiwalny film o wyzwoleniu
Paryża.
Ni stąd, ni zowąd podszedł do Bazila jakiś szpakowaty pan i cicho się z nim
przywitał, a potem usiadł obok Jeana. Od czasu do czasu coś szeptał do obu
szwoleżerów, bawiąc się przy tym nerwowo staroświeckim srebrnym zegarkiem na
łańcuszku. I nagle...
– Jean! – wrzasnął Bazil. Chwycił porucznika za rękaw swetra.
Jean dość brutalnie go odepchnął, wstał i podążył do drzwi za szpakowatym
panem.
– Jean, nie! Stój! – Bazil też zaczął przepychać się do wyjścia. Zerwaliśmy
się i pobiegliśmy za nim.
Nadbiegli strażnicy.
– To znowu wy – stwierdził niegrzecznie najwyższy strażnik, nawiasem
mówiąc, Murzyn. – Znów się ktoś pośliznął? Dosyć tego zakłócania spokoju,
idziecie ze mną.
– Jean... – jęknął Bazil.
Udało nam się nie zapłacić kary, ale z muzeum zostaliśmy wyprowadzeni. A
Jean i szpakowaty pan przepadli jak kamień w wodę.
– Co się właściwie stało, Bazil? – spytałem. – Co to był za gość? Ten,
który wyszedł z Jeanem?
– Ten sam, co mnie przedwczoraj zagadywał w restauracji. Ten niby historyk
i parapsycholog. Od początku mi się wydał podejrzany. Do Cagliostra podobny.
Zahipnotyzował Jeanka tym zegarkiem i teraz, Boże, Boże, jakieś eksperymenty z
nim będzie robił... Albo i co gorszgo planuje... Ze mną mu się nie udało, bo ja
tylko raz na ten zegarek spojrzałem i domyśliłem się, co to za jeden, a
zresztą, co ja znaczę przy Jeanku... – Bazil był bliski płaczu, ale się
opanował. – Trudno. Najwyższy stopień zagrożenia. Trzeba działać.
Przysiadł na ławce i wyciągnął z torby laptopa.
– Idziemy do Luwru – zdecydował po paru minutach. – Pod tę szklaną
piramidę. To najbardziej prawdopodobne.
– Iluminaci? – spytała Mariebelle, która parę lat temu bardzo się entuzjazmowała
„Kodem Leonarda da Vinci” Browna. – Myślisz, że Iluminaci go porwali?
– Tak przypuszczam. Albo podobne towarzystwo. Biegniemy – Bazil zamknął
laptopa i popędził przez most Aleksandra, a my za nim. Samochodu nie opłacało
się zabierać, nie wiadomo, ile czasu zeszłoby na parkowanie.
Bazil w biegu wpatrywał się w funkcję GPS w komórce.
– Pod skrzydłem z greckimi rzeźbami są lokale konferencyjne,
nieudostępniane zwiedzającym – wyjaśniał. – Tam się można dostać przez drzwi
ewakuacyjne z sali, w której stoi Wenus z Milo. Któreś z was musi włączyć alarm
przy Wenus i potem jakoś się wykręcić. Zrobi się zamieszanie, na chwilę wyłączą
system alarmowy, a ja w tym czasie wśliznę się do piwnicy.
– Mogę włączyć alarm i znów tłumaczyć, że się pośliznęłam – zadeklarowała
Mariebelle. – Ale sam do tych Iluminatów nie pójdziesz.
– Pewnie, że sam nie pójdzie – zapowiedziałem, a pełne uznania spojrzenie
Mariebelle dodało mi odwagi.
Trochę postaliśmy w kolejce po bilety, ale potem plan powiódł się dokładnie
według pomysłu Bazila.
Ukryliśmy się w kącie za skrzyniami oznakowanymi przedziwnymi kodami. Nie
czekaliśmy długo. Rozległ się stłumiony terkot werbli i odgłos kroków. Bardzo
wielu kroków. Do jednej z sal koferencyjnych podążał malowniczy pochód. Na
przedzie dwaj dobosze w białych mundurkach, za nimi długi korowód panów
ubranych również w białe mundury, ale przyozdobione złotymi i srebrnymi
insygniami oraz gustownymi niebieskimi fartuszkami. A na końcu, nie bardzo do
taktu, szła grupa brodatych panów w długich czarnych płaszczach i czarnych
kapeluszach, spod których wymykały się długie, skręcone w korkociąg loczki.
– Masoni i Żydzi – szepnąłem. – A ja
nigdy w teorie konspiracyjne nie wierzyłem...
– Od ponad dwustu lat próbują przejąć rządy nad światem, a jakoś im się nie
udaje – odparł równie cicho Bazil. – I nie uda się, jak Jeanka kocham...
Pan w najbogaciej przyozdobionym mundurze podszedł do drzwi środkowej sali konferencyjnej
i trzykrotnie uderzył w nie wyjętą spod fartuszka kielnią. Otworzyły się. Stał
w nich znany nam szpakowaty historyk, a obok niego porucznik Jean, wpatrzony
nieruchomym wzrokiem w górę.
Historyk głęboko się ukłonił i zamaszystym ruchem ramienia zaprosił
zebranych do wnętrza.
Kiedy drzwi zamknęły się za ostatnim z czarno ubranych panów, Bazil
bezszelestnie podbiegł do drzwi i leciutko je uchylił. Dołączyłem do niego.
– ...sensacyjne odkrycie – usłyszeliśmy. – Niezwykły i niesłychanie istotny
dla naszej wspólnoty przypadek reinkarnacji... Zresztą niech moje odkrycie mówi
samo za siebie...
– Urodziłem się w czerwcu 1789 roku jako najmłodszy syn Ludwika XVI Burbona
i jego prawowitej małżonki, królowej Marii Antoniny. Na chrzcie dano mi imiona
Louis Jean – recytował porucznik. – Wkrótce po urodzeniu wywieziono mnie w
tajemnicy z Wersalu ze względu na nasilające się niepokoje społeczne...
– No i wygadał się – westchnął Bazil. – A tyle było zachodu, żeby to
ukryć...
(dokończenie nastąpi).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz