sobota, 7 stycznia 2012

Paryska przygoda ponoworoczna (część IV)



Wepchnąłem się w wijącą się wokół wielkiej choinki kolejkę turystów, ignorując wielojęzyczne przekleństwa miłośników paryskiej świątyni. Okazało się, że to kolejka do krypty. Z niej i spod opieki przewodnika niełatwo jest się wywinąć. Zapłaciłem osiem euro. Bazila w krypcie nie było.

Spróbowałem następnej kolejki, teraz już ostrożnie, żeby znaleźć się we wnętrzu katedry. Tam można się było w miarę swobodnie poruszać. Bazila dalej nie widziałem.

W kieszeni zadźwięczała komórka. Chwyciłem ją, a mnie chwycił za kark młody człowiek w komży ministranta, wyższy i bardziej muskularny niż Bazil. Mimo mroku panującego w świątyni nosił okulary przeciwsłoneczne.
– Wyłączyć – syknął i wskazał na tabliczkę z przekreśloną komórką. Obok niej wisiała druga, informująca, że można się w tej kaplicy spowiadać po niemiecku, polsku i ukraińsku.

Wyłączyłem komórkę, ale ministrant nie zwalniał uchwytu. Doprowadził mnie do kaplicy Joanny d´Arc. Wskazał na tabliczkę z informacją, że świeczka zapalona na miejscu kosztuje dwa euro, a większa, do zabrania do domu, pięć. Potem wskazał na siebie.

Zakląłem w duchu chyba soczyściej od ukraińskich katolików. Pozbyłem się kolejnych ośmiu euro. Ministrant nie wyglądał na całkowicie zadowolonego, ale mnie puścił. Przepchałem się przez tłumy zgromadzone wokół szopki, ubranej, Bóg jeden wie dlaczego, w czerwone maki.

Odetchnąłem świeżym powietrzem i włączyłem komórkę. Od razu zadźwięczała.

– Paul? Gdzie się zgubiłeś? – szczebiotał Bazil. – Ja czekałem przed katedrą. Liczyłem aniołki i diabełki na frontonie. Wszystkie są, wszystkie! Bukiniści też są nad Sekwaną, wyobraź sobie, bez elektryczności! Dobrych książek nie mają, ale taką akwafortę sobie kupiłem, ze szwoleżerem, bo do Jeanka był podobny. I spodeczek z diabełkiem z katedry.

– Gdzie jesteś? – przerwałem.

– Na Saint Michel, w „Poule au pot”. To ta sama knajpka! Ta sama, w której pracowałem, ale wtedy się nazywała „Coq au vin”. Jak ja się cieszę! Bufet wtedy był na prawo od drzwi, nie na podeście, a w tej alkówce, w której kiedyś spałem, to teraz jest toaleta, ale, mówię ci, kulturalna, z ręcznikami i szczotką klozetową. A na ścianie mają – nie w toalecie, tylko w głównej sali – głowę łosia, mówią, że od jakiegoś Szweda kupili, Niklas miał na imię. Ten Szwed, nie łoś. Myśmy tylko mieli wypchanego koguta i dwa bażanty. Postęp jednak może być pozytywny, chociaż łosia trochę szkoda. Ślimaki dobre, ale ja bym dodał pietruszki. Gdzie ty jesteś? Kiedy przyjdziesz?

– Już idę – odparłem i pognałem na Saint Michel.

Głowa łosia na ścianie knajpki była naprawdę imponująca, zwłaszcza, że przybrana była świątecznymi lampkami. Miseczka przed nakryciem Bazila wypełniona była skorupkami ślimaków. Uśmiechnięty kelner zapytał, co mi podać.

– Sześć ślimaków i kieliszek chardonnay – odparłem automatycznie. Tym razem będzie osiemnaście euro, nie osiem. Pies to drapał.

– Weź od razu dwanaście, dobre – poradził Bazil. – Ja stawiam. A potem spadajmy, bo tu mnie jeden gość za bardzo wypytywał. Trzeba udawać, że nie rozumiemy, o co chodzi, bo jakbyśmy tak od razu wyszli, to wiesz... – dyskretnie pokazał mi wizytówkę.

Wynikało z niej, że pan, który tak się zainteresował Bazilem, jest docentem w instytucie historii na Sorbonie i wiceprzewodniczącym naukowego towarzystwa o nazwie „ASP”.

– Sprawdziłem w internecie. ASP to „Association for Scientific Parapsychology” – szepnął Bazil.

Pokiwałem głową z uznaniem i zamówiłem kolejne pół tuzina ślimaków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz