czwartek, 5 stycznia 2012

Paryska przygoda ponoworoczna (cz II)



Wysiedliśmy przy Villiers. Przez ulicę przeprowadziłem Bazila za rękę. Już go uprzedziłem o możliwości napotkania samochodów. Nadal był blady, ale trzymał się dzielnie, no a samochodów o tej porze było bardzo niewiele. Na szczęście tuż za narożną kafejką rozpoczynała się strefa dla pieszych. A drugie szczęście to to, że w dzisiejszych czasach na facetów trzymających się za ręce nikt dziwnie nie patrzy, w każdym razie nie w Paryżu.

– To było bardzo straszne – powtórzył Bazil. – Ale wytrzymałem. Za to tutaj jest ładnie. O, nawet owocarnia dalej jest tam, gdzie była! A to jakie śliczne! – wskazał na rzeczywiście ładne girlandy srebrnych i niebieskich świątecznych gwiazdek nad ulicą. – Jak to jest zrobione, że tak jasno świeci? Na gaz?

Zacząłem mu mętnie tłumaczyć, jak to jest z elektrycznością. W szkole byłem kiepski z fizyki.
– W porządku, energia w przewodach – zgodził się. – A co, kiedy taki przewód pęknie?
– To trzeba szybko wyłączyć obieg prądu, bo dotknięcie takiego zerwanego przewodu to może człowieka nawet zabić – wyjaśniłem.
– Ojej – Bazil z respektem wpatrzył się w świąteczne lampki. – Ale ładne to to jest.

Na mojej wąskiej uliczce, rue de Saussure, jeszcze bardziej poweselał.
– Tu już jest normalnie – powiedział. – Trochę tej elektryczności, ale nie za dużo. Domy zwyczajne. Mądrze sobie mieszkanie wybrałeś.
Uprzedziłem go, że i u mnie w mieszkaniu jest elektryczność.
– Niech będzie, byle umieć szybko wyłączyć, jak coś pęknie – oświadczył bohatersko. – W końcu z prochem i pociskami też się trzeba umieć obchodzić; jeżeli człowiek umie, to mu przez przypadek głowy nie urwie. Ja służyłem w szwoleżerach, ale o artylerii też mam niejakie pojęcie. Elektryczność może być, gorsze to metro.

Weszliśmy. Spytałem, czy się czegoś napije. Wina, kawy?
– Alkoholu to już dzisiaj nie, kawy też nie, dziękuję. Ale może masz jakieś ziółka? Miętę, melisę? Na uspokojenie.
Herbatę miętową akurat miałem.
– Pokażesz mi kuchnię? – spytał. – Mnie bardzo kuchnie interesują.

Oględziny kuchni i wyjaśnianie funkcji wszystkich urządzeń zajęło sporu czasu, ale Bazil taki był zafascynowany, że chyba nawet zapomniał o strasznym metrze.
– To wszystko bardzo wygodne, a najbardziej bieżąca woda – stwierdził. – Ale z tą elektrycznością... Czy to nie za bardzo uzależnia? Jak masz piecyk na drewno, to możesz sobie w nim rozpalić, kiedy chcesz, i masz ciepło, i zawsze obiad ugotujesz. Gdyby coś się zatkało czy pękło, to wołasz zduna albo kominiarza, i za parę godzin znów jest w porządku. A jak w tej fabryce prądu coś się popsuje, czy gdzieś daleko przewody popękają, to co? Zimno, obiadu nie zrobisz, nawet kawy sobie nie zaparzysz, a w tej lodówce jedzenie ci się zmarnuje... Sam przecież fabryki nie naprawisz, tylko musisz czekać z założonymi rękami. A takiej fabryki to przecież nikt tak szybko nie naprawi, jak żeliwnej kuchenki.
– Tu masz rację – zgodziłem się. – To jeden z największych problemów dzisiejszego społeczeństwa. Jest bardzo dużo wygód, ale pojedynczy człowiek ma znacznie mniejszy wpływ na to, jak jego codzienność funkcjonuje, niż miał dwieście lat temu.
– Pewnie są u was i lepsze rzeczy niż za naszych czasów. Wszystko ma złe i dobre strony, nie?

– To jeszcze ci pokażę coś, co na pewno ma dobre strony – powiedziałem i zaprowadziłem go do łazienki. Jego entuzjazm był bezgraniczny.
– Mógłbym się wykąpać? – poprosił. – Bo wiesz, najpierw ta impreza, potem to spanie na cmentarzu... Koszulę też mam brudną jak ścierka...
– Jutro wypierzemy. Pożyczę ci trochę moich ciuchów – obiecałem. – Tu masz szampon, tu płyn do kąpieli, tu ręczniki i piżamę. Płynu nie lej więcej niż pół nakrętki, bo będziesz miał pianę pod sufit.
Bazil wyłonił się z łazienki czyściutki i pachnący. Nogawki mojej piżamy sięgały mu niewiele za kolana.
– Jaki ty jesteś dla mnie dobry, Paul – powiedział. – Chciałbym ci się móc odwdzięczyć.
– Nie przejmuj się – odparłem. – Wyobrażam sobie, jakbym się czuł, gdybym nagle znalazł się gdzieś w przyszłości, na Marsie czy gdzieś. Ty się tak musisz czuć, więc trochę ci chcę pomóc. Poza tym to ciekawe poznać kogoś z innej epoki. Teraz już chodźmy spać. Dosyć wrażeń jak na jeden dzień. Rozłożyłem ci kanapę. To naprzeciw kanapy to... taki rodzaj latarni magicznej. Urządzenie do przekazywania ruchomych obrazów – nacisnąłem na pilota.

Na ekranie pędził wprost na nas błyskawiczny pociąg, a tuż przed nim James Bond przeskakiwał przez tory w czerwonym Ferrari. Bazil odskoczył. Szybko wyłączyłem telewizor.
– Masz rację. Dosyć wrażeń jak na jeden dzień – powiedział Bazil i wsunął się do śpiwora. Dobranoc, Paul, i jeszcze raz dziękuję.

– To jednak nie był sen – stwierdził Bazil, wchodząc do kuchni. – Wczoraj myślałem, że to może sen, i że jak w tym śnie zasnę, to obudzę się u siebie. Ale nie.
– Ja tam się cieszę, że nie zniknąłeś – powiedziałem. – Kawę czy herbatę?
– Kawę, jeżeli można. Może w czymś pomóc?
– Przecież wytarczy guzik nacisnąć. Jak chcesz espresso, to ten – zademonstrowałem.
Bazil przyglądał się z zainteresowaniem, jak wkładam do piekarnika zamrożone croissanty.
– Wiesz, Paul, mam parę zmartwień – zaczął. – Główne to oczywiście to, że nie wiem, jak się zabrać do tego, żeby wrócić. Nie zrozum mnie źle, u ciebie jest bardzo miło i chętnie bym przez parę dni sobie ten nowoczesny Paryż pooglądał, ale, widzisz... i to jest to drugie zmartwienie... Jean na pewno się martwi. Mój najlepszy przyjaciel – Bazil lekko się zarumienił. – Widzisz... myśmy się posprzeczali, zły byłem i dlatego poszedłem do tej knajpy... zalać robaka... i tak się porobiło. On może myśli, że przez tę kłótnię sobie na dobre poszedłem? Mnie się nigdy przedtem nie zdarzało nie wracać na noc...
– Myślę, że nie powinieneś się tak martwić – powiedziałem. – We wszystkich książkach o podróżach w czasie jest tak, że wraca się do swojego wymiaru dokładnie w tej chwili, kiedy się go opuściło. Jak wrócisz, to szybko wyjdziesz z knajpy i pójdziesz do domu. Po drodze wytrzeźwiejesz i wszystko będzie OK.
– Obyś miał rację – westchnął Bazil. – A ten trzeci problem to to, że nie wiadomo, jak długo tu zostanę, a ty przecież nie możesz mnie utrzymywać. Pracujesz jako strażnik na cmentarzu, to dużo nie zarabiasz.
– Ja właściwie pracuję w Zieleni Miejskiej – powiedziałem. – Skończyłem szkołę ogrodniczą. Sadzę rośliny, przycinam drzewa i krzaki, dbam o klomby i tak dalej. Ale w  zimie jest mniej takiej pracy, więc sobie dorabiam jako ochroniarz na cmentarzu.
– W każdym razie nie mogę cię objadać. Słuchaj, te złote i srebrne monety, które mam przy sobie – nie dałoby się ich sprzedać? Przecież i teraz jakąś wartość muszą mieć.
– Na pewno się da. Banknoty też, na pewno jakiś numizmatyk kupi – stwierdziłem. Wiesz co? Ja od razu z tym wyskoczę i sprawdzę, co się da zrobić. Lepiej, jeżeli sam pójdę. Nigdzie nie wychodź. Możesz sobie telewizję pooglądać. Włączę ci kanał sportowy, żeby było bez pociągów.

Monet i banknotów Bazil miał przy sobie więcej, niż przypuszczałem.
– Bazil, super! – zawołałem od drzwi. – Wiesz, ile wytargowałem? Pięć tysięcy euro, to jest kupa forsy, więcej niż moje dwie pensje! Zmartwienie masz z głowy.
– To świetnie – ucieszył się Bazil. – A ja oglądałem skoki narciarskie. To było ładne, tak sobie szybowali. Polak wygrał. Wiesz, Paul, skoro mamy pieniądze, to może pójdziemy po zakupy? Jakieś ubrania sobie kupię, żeby się nie odróżniać. I coś na obiad. Ja lubię gotować, mogę spróbować ci ugotować obiad? Jak mi trochę pomożesz z tą kuchenką.

Zajrzał do lodówki.
– Cebula jest, trochę marchwi jest, pasta pomidorowa jest... Wino też masz. Jakby dokupić parę porów i mięso, to można zrobić wołowinę po burgundzku. Lubisz?
– Pytanie – ucieszyłem się. – Nie pamiętam, kiedy jadłem prawdziwy domowy obiad.

Poszliśmy po zakupy. Spodnie Bazila nie rzucały się w oczy, a rękawy mojej kurtki trochę były za krótkie, ale mogły ujść w tłumie. Trzymaliśmy się strefy dla pieszych. Najpierw wybraliśmy się do centrum handlowego z ciuchami.
Bazil trochę się stropił na widok ruchomych schodów.
– To nie metro – wyjaśniłem pośpiesznie. – Tylko po to, żeby jeździć między piętrami.
To mu się spodobało.
Bazil miał oko do ciuchów i dobry gust. Wystarczył mu krótki spacerek, aby zorientować się, jak mniej więcej ludzie w naszym wieku się ubierają. Kupował rzeczy dobrego gatunku, ale nie pretensjonalne. Dwie pary dżinsów, parę bardzo ładnych koszul, perłowoszary sweter, zgrabną granatową marynarkę i bardzo dobrze skrojony wełniany płaszcz. Potem zainteresował się stoiskiem z męską bielizną. Tu nasze gusta się rozbiegały.

Bazilowi spodobały się slipki w drobne zielone jabłuszka, czerwone koniki i żółte kaczuszki. Przez chwilę przyglądał się slipkom drukowanym w samochodziki.
– Za agresywne – uznał i wziął jeszcze jedną parę z kaczuszkami.

Kupiliśmy jeszcze parę drobiazgów, pojeździliśmy po ruchomych schodach i udaliśmy się do sklepów spożywczych. Przypuszczałem, że Bazilowi stragany i małe sklepiki będą odpowiadały dużo bardziej od supermarketów. Bazil pokazał, co umie. Ze znawstwem wybierał gatunki mięsa i jarzyny. I bardzo się cieszył, że zimą można kupić świeże warzywa i owoce.
– Świeże pieczarki! – wykrzykiwał radośnie. – Zielona sałata! Winogrona!
– To wszystko ze szklarni albo importowane z daleka – łagodziłem jego entuzjazm. – Nie smakuje tak, jak naprawdę świeże.

Gorzej było z jego komentarzami na ulicy.
– Pies w sweterku! – dziwił się. – To pies czy małpa? Murzyn! Drugi Murzyn! Jeszcze jeden! Skąd ich tylu, nie zimno im? Czemu ta pani mówi do siebie? I ten chłopak, i ten pan w krawacie? Tylu ludzi chodzi i do siebie mówi, jakaś epidemia zaburzeń nerwowych? A ten, patrz, biały, ale włosy ma jak Murzyn... Jak myślisz, to Murzyn czy nie? A ci, ci, Chińczycy czy Japończycy, co oni robią, modlą się czy co? Jakby jakieś kieszonkowe ołtarzyki w rękach trzymali, w górę patrzą...

Z zainteresowaniem przyglądał się pani, która, mówiąc do siebie, podeszła do bankomatu.
– Paul, widziałeś? Z tej ściany pieniądze wypadły!
– Niech się pan odsunie, do czego to podobne, PIN mi będzie podglądał! Policję zawołam! – powiedziała ze złością pani bynajmniej nie do siebie.

Pociągnąłem Bazila za rękę i skręciliśmy za róg.
Na szczęście na rue de Saussure było niedaleko.

Wołowina po burgundzku była wspaniała. Bazil musiał co prawda wyrzucić pierwszą porcję cebuli, bo się przypaliła, i przy tym oparzył się w palec, ale potem już się zorientował, w jakim tempie nagrzewają się kuchenne płytki, i wszystko poszło jak z płatka.
– Taka dobra wołowinka, jak u mojej babci – stwierdziłem, kończąc trzecią porcję. Podczas obiadu zdążyłem wyjaśnić Bazilowi podstawowe kwestie dotyczące Murzynów, japońskich turystów, bankomatów i telefonów komórkowych.
– Kupimy ci komórkę – zdecydowałem. – To wcale nie jest trudno takim czymś się posługiwać. Przyda się, gdybyś się przypadkiem zgubił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz