środa, 25 stycznia 2012

Więzy krwi (część V)


Po tygodniu dotarliśmy do okolic, z którymi zaraza obeszła się łagodniej. Dowiedziałem się o drogę do Montpellier. Dzień drogi z okładem. Dzięki ci, Boże. Berenika już nie bardzo mogła sama utrzymać się w siodle. Wiozłem ją przed sobą, co jakiś czas zmieniając konie. Kiedy zapadała w drzemkę, nacinałem dłoń sztyletem i wmuszałem jej do ust moją krew.

Docierając do Montpellier musieliśmy przedstawiać pożałowania godny widok. Berenika blada jak płótno, w poszarpanej i zakurzonej sukni. Ja brudny i zarośnięty, w ubraniu poplamionym krwią, zakrzepłą i świeżą. Konie wychudzone... a na ukoronowanie wszystkiego nasza wierna krowa.

Berenika poruszyła się w moich objęciach i otworzyła oczy.
– Gdzie jesteśmy, Larry? – szepnęła.
– Prawie u celu – odparłem. – Patrz – wskazałem na górujący nad miastem klasztor.
– To zamek twojego brata? Jaki olbrzymi – wyszeptała z podziwem.
– To nie zamek, to klasztor – wyjaśniłem. – Nie mówiłem ci, że Edgar jest zakonnikiem?
– Klasztor? – powtórzyła pytająco. – Zakonnik?

Czyżby nigdy nie zetknęła się z tymi pojęciami? Wychowywała się na odludziu...

– Klasztor to miejsce, gdzie mieszkają ludzie, którzy poświęcili życie Bogu – wytłumaczyłem.
– Aha. Kapłani. Którego z bogów?

Teraz uświadomiłem sobie, że nigdzie w pałacu Aleksandra nie widziałem krzyża. Tylko te greckie posągi i freski...

– Najważniejszego Boga – powiedziałem. – Najpotężniejszego. Będziesz zdrowa.
– Jaki ty jesteś dla mnie dobry, Larry – powiedziała i chyba znów zasnęła.

Przy klasztornej furcie zapytałem, czy zastałem brata Edgara Suffolka.

– Ojca Edgara – surowo poprawił furtian i krytycznie nam się przyjrzał. – Tak od razu do samego ojca Edgara? Każdy myśli, że on nie potrzebuje spać ani jeść, ani chwili odpoczynku. Ciągną do niego wszelkie obieżyświaty jak muchy do miodu. Trzeba poczekać w gospodzie dla pielgrzymów. W lewo i prosto.

– Ależ ja akurat mam czas, bracie Mateuszu – rozległ się wesoły głos zza pleców furtiana. –Ta młoda dama najwyraźniej potrzebuje pomocy. Proszę za mną. Poniesie pan damę? Wygląda pan na zmęczonego, ale i tak jest pan na pewno silniejszy ode mnie. A żywym inwentarzem zajmą się stajenni, pozwól tu, Antosiu, zaprowadź konie do stajni... Czy ta krowa jest tresowana? Niech jej pan każe iść za końmi, bo do celi gościnnej się nie zmieści – mój brat pogładził krowę po wilgotnych nozdrzach. Podpierał się lekką laską, ale mimo wyraźnego utykania ruchy miał prawie taneczne. A twarz... po prostu promienną. To jedyne właściwe określenie.

– Pan, jeżeli się nie mylę, pochodzi z Anglii? – spytał, prowadząc nas w stronę bocznego skrzydła klasztoru. – I to chyba z okolic Yorku. Dobrze pan mówi po francusku, ale odrobinę słychać po akcencie. Sporo lat spędziłem w tamtych stronach – przeszedł na angielski.

– Proszę nie mówić do mnie „pan” – powiedziałem. – Nazywam się Lawrence Suffolk.

Zatrzymał się i przyjrzał mi się z jeszcze promienniejszym uśmiechem.

– Lawrence?! Popatrz, jaki Pan Bóg jest dla mnie dobry. Pozwolił mi cię zobaczyć. Więc tak wygląda mały Larry.
– Normalnie wyglądam trochę bardziej cywilizowanie – odpowiedziałem.
– Pewnie. Zaraz się tym zajmiemy. Ale najpierw trzeba się zająć twoją towarzyszką. Powiedz mi, co wiesz o jej chorobie.

Godzinę później byłem wykąpany, ogolony, czysto ubrany, z mojego ramienia została pobrana niewielka ilość krwi, moje pokaleczone dłonie były opatrzone... Siedziałem w gościnnej celi przy stoliku zastawionym świeżym pieczywem, nabiałem i owocami.

– Stan Bereniki jest stabilny – powiedział Edgar. – Do jutra nie będzie żadnych niespodzianek. Teraz muszę iść na obchód do lazaretu, a potem popracować w laboratorium. Posil się i śpij. Dziś post, ale jutro dostaniesz coś solidniejszego, my się tu aż tak straszliwie nie umartwiamy.

Podszedł bliżej i uściskał mnie. Bardzo przyjemnie było poczuć na ramionach jego szczupłe ręce.

– Teraz wyglądasz jak człowiek i widać, że wdałeś się w ojca – stwierdził. – Ale masz dużo łagodniejsze oczy niż on. To dobrze. Mam dobre przeczucia, Larry. Dobranoc!

Prawie wybiegł z celi. Z korytarza usłyszałem jeszcze:

– Ależ, dziecko, rumianek, rumianek, nie majeranek! Majerankiem to się posypuje gęś na świętego Marcina, do wątróbki też pasuje, ale bratu Marcinowi masz oczy przemyć naparem z rumianku! A potem trzeba leciutko posmarować powieki oliwą w której moczyły się listki szałwi. Albo nie, lepiej ja to sam zrobię, bo ty jeszcze szałwię pomylisz z szalejem i będzie miał brat Marcin apokaliptyczne wizje... Pomódl się do swojego patrona, Łukaszku, żebym do ciebie cierpliwości nie stracił...

Uśmiechnąłem się do siebie. 

Tej nocy śniła mi się Berenika z rumieńcami na policzkach, a potem Edgar karmiący naszą krowę kwiatami rumianku.

Wczesnym rankiem poproszono mnie, abym przyszedł do laboratorium Edgara. Mój brat miał zaczerwienione oczy. Najwyraźniej pracował przez całą noc.

– Wygląda na to, że z Bożą pomocą będzie można ją uratować – powiedział. – Nie da się jej całkowicie uzdrowić, ale można ją wzmocnić i zapewnić jej sporo lat życia. Dużo zależy od ciebie.

– Ja dla niej zrobię wszystko – odparłem.

– Tego nie deklaruj, dopóki nie wiesz, na czym to „wszystko” ma polegać. Jest mocno skomplikowane, tak samo jak jej choroba. Tak się składa, że dość dobrze się na tego rodzaju schorzeniach znam. Od wczesnej młodości interesowałem się kwestią krwi i chorób przenoszących się z krwią z pokolenia na pokolenie. Pewnie dlatego, że chciałem zrozumieć, dlaczego jestem takim nieudanym potomkiem tak znamienitego rodu – trochę gorzko się roześmiał.

 – Latami eksperymentowałem na zwierzętach i szperałem w opisach chorób, nawet w najstarszych istniejących dokumentach. Badałem genealogię pacjentów z takimi schorzeniami. Z dużą pewnością mogę stwierdzić, że na tę przypadłość, na którą cierpi Berenika, zapadają niemal bez wyjątku chłopcy. Niezmiernie rzadko zdarza  się, aby jej objawy występowały u kobiety.  Do tej pory znalazłem tylko dwa takie przypadki. Upraszczając, jest tak: ta choroba zależy przede wszystkim od krwi matki. Widzisz, Hipokrates nie miał całkowitej racji mówiąc o czterech płynach w ludzkim organizmie. Jest ich pięć. Krwi są dwa rodzaje. Każdy mężczyzna ma w sobie krew męską, pochodzącą od ojca, i krew kobiecą, którą przed narodzeniem karmi go matka. Rozumiesz?

– Staram się nadążać – powiedziałem.

– Dobrze. Zalążki tej skłonności do gwałtownych krwawień powstają tylko w krwi kobiecej – ciągnął Edgar. – U większości kobiet ich istnienie nie da się zauważyć, bo z reguły są tylko w jednym rodzaju krwi, a ten drugi, zdrowy, dominuje i nie pozwała się im rozwijać. Mężczyznom brak takiej ochrony, dlatego chorują, jeśli trafi do ich ciała kobieca krew ze złymi zalążkami. Już starożytni Grecy opisywali przypadki wykrwawień pod wpływem małych skaleczeń. Zawsze dotyczyło to chłopców. W Piśmie świętym też znajdziesz opisy śmierci noworodków po obrzezaniu.

– W takim razie w przypadku Bereniki oboje rodzice mieli tę chorobę we krwi – powiedziałem.

– Otóż to. Szanse na taką kombinację krwi są bardzo małe, ale niekiedy się to zdarza. Wyjątkowo, bo z reguły chłopcy cierpiący na tę przypadłość umierają, zanim osiągną wiek męski, zatem nie mają szans na przekazanie chorej krwi potomstwu.

– A moja krew widać pomaga jej zwalczać tę chorobę – powiedziałem. – Przecież jej dobrze robi.

– Dobrze jej robi, i to następny nieprawdopodobny zbieg okoliczności – zgodził się Edgar. – Ale niestety nie zwalcza choroby, tylko uzupełnia brak krwi w jej organizmie. Godzi się z jej rodzajem krwi. Dokładnie to przeanalizowałem dziś w nocy i uznałem, że mogę zaryzykować przetoczenie twojej krwi bezpośrednio do jej żył. To będzie miało dużo silniejszy efekt niż jej picie.

Bez słowa podwinęłem rękaw koszuli i wyciągnąłem rękę. Edgar przemył dokładnie moje przedramię i w zpełnie bezbolesny sposób otworzył lancetem żyłę.

– Niestety, nie mogę ciebie w tej sprawie zastąpić – mówił, zbierając krew do szklanego naczynia o cienutkich ściankach. – Widzisz, Larry, jesteśmy braćmi, ale tylko przyrodnimi. Moja krew bardzo różni się od twojej. Jestem, jak to się niezbyt ładnie mówi, bękartem. Twój ojciec użyczył mi nazwiska dla uratowania czci matki i własnej reputacji. Siedź spokojnie. I nie myśl źle o matce. Mój ojciec zginął, zanim przyszedłem na świat. A twój ojciec okazał wielkoduszność.

– Ładna mi wielkoduszność – powiedziałem, kiedy minęło mi pierwsze zaskoczenie. – Nie chciał cię trzymać pod swoim dachem. Oddał do klasztoru jak podrzutka...

– I bardzo dobrze zrobił. Tutaj się przynajmniej na coś przydaję. No, starczy. Takiej ilości możesz się pozbyć bez najmniejszej szkody dla zdrowia – Edgar zręcznie zatamował upływ krwi. – Napij się wina. Niedługo wrócę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz