Po tygodniu dotarliśmy do okolic, z którymi zaraza
obeszła się łagodniej. Dowiedziałem się o drogę do Montpellier. Dzień drogi z
okładem. Dzięki ci, Boże. Berenika już nie bardzo mogła sama utrzymać się w
siodle. Wiozłem ją przed sobą, co jakiś czas zmieniając konie. Kiedy zapadała w
drzemkę, nacinałem dłoń sztyletem i wmuszałem jej do ust moją krew.
Docierając do Montpellier musieliśmy przedstawiać
pożałowania godny widok. Berenika blada jak płótno, w poszarpanej i zakurzonej sukni.
Ja brudny i zarośnięty, w ubraniu poplamionym krwią, zakrzepłą i świeżą. Konie
wychudzone... a na ukoronowanie wszystkiego nasza wierna krowa.
Berenika poruszyła się w moich objęciach i otworzyła
oczy.
– Gdzie jesteśmy, Larry? – szepnęła.
– Prawie u celu – odparłem. – Patrz – wskazałem na
górujący nad miastem klasztor.
– To zamek twojego brata? Jaki olbrzymi – wyszeptała z
podziwem.
– To nie zamek, to klasztor – wyjaśniłem. – Nie mówiłem
ci, że Edgar jest zakonnikiem?
– Klasztor? – powtórzyła pytająco. – Zakonnik?
Czyżby nigdy nie zetknęła się z tymi pojęciami?
Wychowywała się na odludziu...
– Klasztor to miejsce, gdzie mieszkają ludzie, którzy
poświęcili życie Bogu – wytłumaczyłem.
– Aha. Kapłani. Którego z bogów?
Teraz uświadomiłem sobie, że nigdzie w pałacu Aleksandra
nie widziałem krzyża. Tylko te greckie posągi i freski...
– Najważniejszego Boga – powiedziałem. –
Najpotężniejszego. Będziesz zdrowa.
– Jaki ty jesteś dla mnie dobry, Larry – powiedziała i
chyba znów zasnęła.
Przy klasztornej furcie zapytałem, czy zastałem brata
Edgara Suffolka.
– Ojca Edgara – surowo poprawił furtian i krytycznie nam
się przyjrzał. – Tak od razu do samego ojca Edgara? Każdy myśli, że on nie
potrzebuje spać ani jeść, ani chwili odpoczynku. Ciągną do niego wszelkie obieżyświaty
jak muchy do miodu. Trzeba poczekać w gospodzie dla pielgrzymów. W lewo i
prosto.
– Ależ ja akurat mam czas, bracie Mateuszu – rozległ się
wesoły głos zza pleców furtiana. –Ta młoda dama najwyraźniej potrzebuje pomocy.
Proszę za mną. Poniesie pan damę? Wygląda pan na zmęczonego, ale i tak jest pan
na pewno silniejszy ode mnie. A żywym inwentarzem zajmą się stajenni, pozwól
tu, Antosiu, zaprowadź konie do stajni... Czy ta krowa jest tresowana? Niech
jej pan każe iść za końmi, bo do celi gościnnej się nie zmieści – mój brat
pogładził krowę po wilgotnych nozdrzach. Podpierał się lekką laską, ale mimo
wyraźnego utykania ruchy miał prawie taneczne. A twarz... po prostu promienną.
To jedyne właściwe określenie.
– Pan, jeżeli się nie mylę, pochodzi z Anglii? – spytał,
prowadząc nas w stronę bocznego skrzydła klasztoru. – I to chyba z okolic
Yorku. Dobrze pan mówi po francusku, ale odrobinę słychać po akcencie. Sporo
lat spędziłem w tamtych stronach – przeszedł na angielski.
– Proszę nie mówić do mnie „pan” – powiedziałem. –
Nazywam się Lawrence Suffolk.
Zatrzymał się i przyjrzał mi się z jeszcze
promienniejszym uśmiechem.
– Lawrence?! Popatrz, jaki Pan Bóg jest dla mnie dobry.
Pozwolił mi cię zobaczyć. Więc tak wygląda mały Larry.
– Normalnie wyglądam trochę bardziej cywilizowanie –
odpowiedziałem.
– Pewnie. Zaraz się tym zajmiemy. Ale najpierw trzeba się
zająć twoją towarzyszką. Powiedz mi, co wiesz o jej chorobie.
Godzinę później byłem wykąpany, ogolony, czysto ubrany, z
mojego ramienia została pobrana niewielka ilość krwi, moje pokaleczone dłonie
były opatrzone... Siedziałem w gościnnej celi przy stoliku zastawionym świeżym
pieczywem, nabiałem i owocami.
– Stan Bereniki jest stabilny – powiedział Edgar. – Do
jutra nie będzie żadnych niespodzianek. Teraz muszę iść
na obchód do lazaretu, a potem popracować w laboratorium. Posil się i śpij.
Dziś post, ale jutro dostaniesz coś solidniejszego, my się tu aż tak straszliwie
nie umartwiamy.
Podszedł bliżej i uściskał mnie. Bardzo przyjemnie było
poczuć na ramionach jego szczupłe ręce.
– Teraz wyglądasz jak człowiek i widać, że wdałeś się w
ojca – stwierdził. – Ale masz dużo łagodniejsze oczy niż on. To dobrze. Mam
dobre przeczucia, Larry. Dobranoc!
Prawie wybiegł z celi. Z korytarza usłyszałem jeszcze:
– Ależ, dziecko, rumianek, rumianek, nie majeranek!
Majerankiem to się posypuje gęś na świętego Marcina, do wątróbki też pasuje,
ale bratu Marcinowi masz oczy przemyć naparem z rumianku! A potem trzeba leciutko
posmarować powieki oliwą w której moczyły się listki szałwi. Albo nie, lepiej
ja to sam zrobię, bo ty jeszcze szałwię pomylisz z szalejem i będzie miał brat
Marcin apokaliptyczne wizje... Pomódl się do swojego patrona, Łukaszku, żebym
do ciebie cierpliwości nie stracił...
Uśmiechnąłem się do siebie.
Tej nocy
śniła mi się Berenika z rumieńcami na policzkach, a potem Edgar karmiący naszą
krowę kwiatami rumianku.
Wczesnym rankiem poproszono mnie, abym przyszedł do
laboratorium Edgara. Mój brat miał zaczerwienione oczy.
Najwyraźniej pracował przez całą noc.
– Wygląda na to, że z Bożą pomocą będzie można ją
uratować – powiedział. – Nie da się jej całkowicie uzdrowić, ale można ją
wzmocnić i zapewnić jej sporo lat życia. Dużo zależy od ciebie.
– Ja dla niej zrobię wszystko – odparłem.
– Tego nie deklaruj, dopóki nie wiesz, na czym to
„wszystko” ma polegać. Jest mocno skomplikowane, tak samo jak jej choroba. Tak
się składa, że dość dobrze się na tego rodzaju schorzeniach znam. Od wczesnej
młodości interesowałem się kwestią krwi i chorób przenoszących się z krwią z
pokolenia na pokolenie. Pewnie dlatego, że chciałem zrozumieć, dlaczego jestem
takim nieudanym potomkiem tak znamienitego rodu – trochę gorzko się roześmiał.
– Latami
eksperymentowałem na zwierzętach i szperałem w opisach chorób, nawet w
najstarszych istniejących dokumentach. Badałem genealogię pacjentów z takimi
schorzeniami. Z dużą pewnością mogę stwierdzić, że na tę przypadłość, na którą
cierpi Berenika, zapadają niemal bez wyjątku chłopcy. Niezmiernie rzadko
zdarza się, aby jej objawy występowały u
kobiety. Do tej pory znalazłem tylko dwa
takie przypadki. Upraszczając, jest tak: ta choroba zależy przede wszystkim od krwi
matki. Widzisz, Hipokrates nie miał całkowitej racji mówiąc o czterech płynach
w ludzkim organizmie. Jest ich pięć. Krwi są dwa rodzaje. Każdy mężczyzna ma w
sobie krew męską, pochodzącą od ojca, i krew kobiecą, którą przed narodzeniem
karmi go matka. Rozumiesz?
– Staram się nadążać – powiedziałem.
– Dobrze. Zalążki tej skłonności do gwałtownych krwawień
powstają tylko w krwi kobiecej – ciągnął Edgar. – U większości kobiet ich
istnienie nie da się zauważyć, bo z reguły są tylko w jednym rodzaju krwi, a
ten drugi, zdrowy, dominuje i nie pozwała się im rozwijać. Mężczyznom brak
takiej ochrony, dlatego chorują, jeśli trafi do ich ciała kobieca krew ze złymi
zalążkami. Już starożytni Grecy opisywali przypadki wykrwawień pod wpływem
małych skaleczeń. Zawsze dotyczyło to chłopców. W Piśmie świętym też znajdziesz
opisy śmierci noworodków po obrzezaniu.
– W takim razie w przypadku Bereniki oboje rodzice mieli
tę chorobę we krwi – powiedziałem.
– Otóż to. Szanse na taką kombinację krwi są bardzo małe,
ale niekiedy się to zdarza. Wyjątkowo, bo z reguły chłopcy cierpiący na tę
przypadłość umierają, zanim osiągną wiek męski, zatem nie mają szans na
przekazanie chorej krwi potomstwu.
– A moja krew widać pomaga jej zwalczać tę chorobę –
powiedziałem. – Przecież jej dobrze robi.
– Dobrze jej robi, i to następny nieprawdopodobny zbieg
okoliczności – zgodził się Edgar. – Ale niestety nie zwalcza choroby, tylko
uzupełnia brak krwi w jej organizmie. Godzi się z jej rodzajem krwi. Dokładnie
to przeanalizowałem dziś w nocy i uznałem, że mogę zaryzykować przetoczenie
twojej krwi bezpośrednio do jej żył. To będzie miało dużo silniejszy efekt niż
jej picie.
Bez słowa podwinęłem rękaw koszuli i wyciągnąłem rękę.
Edgar przemył dokładnie moje przedramię i w zpełnie bezbolesny sposób otworzył
lancetem żyłę.
– Niestety, nie mogę ciebie w tej sprawie zastąpić –
mówił, zbierając krew do szklanego naczynia o cienutkich ściankach. – Widzisz,
Larry, jesteśmy braćmi, ale tylko przyrodnimi. Moja krew bardzo różni się od
twojej. Jestem, jak to się niezbyt ładnie mówi, bękartem. Twój ojciec użyczył
mi nazwiska dla uratowania czci matki i własnej reputacji. Siedź spokojnie. I
nie myśl źle o matce. Mój ojciec zginął, zanim przyszedłem na świat. A twój
ojciec okazał wielkoduszność.
– Ładna mi wielkoduszność – powiedziałem, kiedy minęło mi
pierwsze zaskoczenie. – Nie chciał cię trzymać pod swoim dachem. Oddał do
klasztoru jak podrzutka...
– I bardzo dobrze zrobił. Tutaj się przynajmniej na coś
przydaję. No, starczy. Takiej ilości możesz się pozbyć bez najmniejszej szkody
dla zdrowia – Edgar zręcznie zatamował upływ krwi. – Napij się wina. Niedługo
wrócę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz