Tak się dziwnie składa, że zakończenie tej historii zbiega się z pokrewnymi wydarzeniami na cmentarzach. To naprawdę przypadek.
Teraz też przydałby mi się jakiś środek uspokajający, ale
w apteczce pozostało tylko parę tabletek aspiryny. Zachowuję je dla dzieci. Po
tym, jak nowy dyrektor wymówił mi pracę w Kelmitz, sprzedałam willę w Królewcu
i otworzyłam sierociniec w rotherburskim zamku. Pomógł mi go zorganizować
ksiądz Ernest. Przez jakiś czas nawet załatwiał dotacje z Watykanu. Księdza Ernesta już też nie ma...
Zanim zostałam kierowniczką sierocińca, zdarzył się
pewien szczególny epizod.
Wzięłam urlop, bo w Kelmitz na razie praktycznie nie było
co robić – liczba personelu znacznie przewyższała liczbę pacjentów – i
pojechałam do Królewca. Wyszłam do miasta po drobne sprawunki. Było gorąco.
Usiadłam na tarasie kawiarni i zamówiłam lemoniadę.
– Czy można, panno Ewo? – spytała tęga dama w popielatym
letnim kostiumie. Usiłowałam sobie przypomnieć, skąd ją znam.
– Pani mnie może nie poznaje? Wenzlowa. Stryjenka tego
biednego Zygmunta – wybawiła mnie z kłopotu.
Teraz ją sobie przypomniałam. To była jedyna krewna muzykalnego
pacjenta z Kelmitz. Nie pozostawała z nim w zbyt serdecznych stosunkach, ale czasem
go odwiedzała, najwyraźniej z poczucia obowiązku.
Zapytałam zatem, czy ma jakieś wieści od pana Zygmunta.
– O tym właśnie chciałam z panią porozmawiać –
powiedziała i też zamówiła lemoniadę. – Przyszło w zeszłym miesiącu zawiadomienie
o jego śmierci. Zmarł na tyfus.
– O Boże, jak mi przykro! – zawołałam.
– Ja nie będę przed panią udawać, że mnie ta wiadomość
szczególnie głęboko poruszyła – stwierdziła pani Wenzlowa. – To przecież
właściwie nawet nie był mój krewny, tylko bratanek mojego świętej pamięci męża.
No i, nie oszukujmy się, mocno był chłopak nieudany, sama pani wie. Ale jakby
nie było, nosiliśmy to samo nazwisko, więc należało go przyzwoicie pochować,
prawda? A mnie prochy przysłali w tekturowym pudle... Napisali, że ze względu
na ryzyko epidemii kremacja odbyła się na miejscu. Przecież prochów bratanka
męża w papierowym pudełku nie pochowam, powiedziałam sobie. Poszłam do biura
pogrzebowego, wybrałam ładną urnę. A przy przesypywaniu prochów, wyobraża sobie pani, co
się okazało?! Że w nich były dwie szpilki do włosów, damskie szpilki do włosów!
I co pani na to?! Ten biedny Zygmunt miał swoje dziwactwa, pani dobrze wie, ale
za kobietę to on się przecież nie przebierał, pani to na pewno może potwierdzić!
Potwierdziłam.
– Więc do czego to podobne, żeby taki bałagan był! –
oburzała się pani Wenzlowa. –Napisałam do tego zakładu w Brandenburgu, że
przysłali mi prochy jakiejś obcej kobiety! Żadnej odpowiedzi do tej pory nie dostałam. No
i pojęcia nie mam, co z tą urną zrobić, przecież nie wiadomo kogo w rodzinnym
grobowcu nie pochowam! Na razie ją trzymam na strychu, ale to jakoś nie
uchodzi... Może pani się uda przez waszego pana dyrektora jakoś na ten zakład
wpłynąć... tu jest adres – pani Wenzlowa zaczęła szperać w torebce i wyciągnęła
sfatygowaną kopertę.
Przyjrzałam jej się.
– Dziwne – stwierdziłam. – Nadruk z zakładu w
Brandenburgu, a na znaczku pieczątka z Hadamaru, to jest, zdaje się, w Hesji...
– Sama pani widzi, jaki bałagan! Ja rozumiem, że wojna
jest, ale Zygmunt przecież nie zginął na froncie! Mówi ten... pani wie, kto...,
że porządek w Europie zaprowadza! Ładny mi porządek, kiedy nie wiadomo, kto
gdzie umarł i kogo się do grobu chowa!
Pani Wenzlowa napiła się lemoniady i przez chwilę
wachlowała się chusteczką.
– Pamięta pani tę Drewsową, co to jej synek też u was
był? Ten Feluś, taki ładny chłopczyk, co się biedaczyna tak wszystkich obcych
bał... – podjęła. – Ona też dostała zawiadomienie o jego śmierci, on znowuż
zmarł na zapalenie płuc. Może to i lepiej, pociechy z takiego dziecka nigdy by rodzice
nie mieli, ale tak sobie myślę, że jak się tymi pacjentami opiekują? W Kelmitz
jakoś nikt na tyfus ani zapalenie płuc nie umarł przez te wszystkie lata, kiedy
Zygmunta u was odwiedzałam...
Oczywiście przyspieszyłam powrót do Kelmitz i poruszyłam
tę kwestię z dyrektorem. Dowiedziałam się, że pacjenci od dawna wypisani z
lecznicy nie są w jego gestii i że moje zainteresowanie ich losami jest wysoce
nieprofesjonalne. I że w nowo organizowanym szpitalu wojskowym dla
nieprofesjonalnego personelu miejsca nie ma.
Zapytałam, czy w takim razie mogę zabrać rodzinne
pamiątki. Bo dla nich prawdopodobnie też nie będzie miejsca, ani dla nazwiska
mojego wuja w nazwie szpitala.
– A niech pani sobie zabiera te bohomazy – powiedział
dyrektor. – Pewnie, że miejsca dla nich nie ma. Jeszcze tego by brakowało, żeby
patronem wojskowego szpitala był paralityk.
***
Jest zimno. Węgiel się kończy. Starszym dziewczynkom
kazałam pruć moje dżempery i robić z nich na drutach skarpetki dla maluchów.
Dobrze, że dzieci mają skarpetki i szaliki. Bo najwyższa
pora uciekać.
– Panno Ewo, ja się boję – szepcze Urszulka.
Ma podstawy do tego, żeby się bać. Benzyna się skończyła.
Teraz idziemy pieszo przez wąską drogę. Z jednej strony zalew, z drugiej morze –
jedno i drugie sine i martwe. I martwe konie w rowach. Nawet i martwe
niemowlęta tam leżą, ale na ich widok Hilda i ja zaganiamy dzieci przed siebie
i głośno intonujemy marszowe piosenki.
Vom
Barette schwankt die Feder,
wiegt und biegt im Winde
sich.
Unser Wams von Büffelleder
ist zerfetzt von Hieb und
Stich.
Stich und Hieb und ein Lieb
muß
ein, ja muß ein Landsknecht haben!
Unsre
Linke auf dem Schwerte,
in
der Rechten einen Spieß;
kämpfen wir bis an das Ende,
mal für das und mal für
dies.
Dies und das, Suff und Fraß
muß ein, ja muß ein Landsknecht
haben!
Maluchy dzielnie nam wtórują. Urszulka zaczyna jednak cichutko
płakać.
– Wiesz, Urszulko, co twoje imię znaczy? Niedźwiedziczka!
– dodaję jej otuchy. – Musisz być dzielna jak niedźwiedzica! Musisz nam pomagać
i opiekować się maluchami, bo sama z panną Hildą przecież sobie nie poradzę!
Urszulka poważnie kiwa głową.
***
„Wilhelm Gustloff” to taki egalitarny „Titanic”. To
znaczy, był nim przed wojną. Urządzano na nim wycieczki dla wyróżniających się
lojalnością wobec rządu robotników i młodzieży. Jest na tym statku nawet basen
wyłożony mozaiką z kolorowych kafelków. Część naszej gromadki znalazła miejsce
w jednym z jego kątów. Tu nam przynajmniej zimno nie doskwiera. Wręcz
przeciwnie, jest duszno, powietrze dałoby się kroić nożem... Młodsze dzieci
marudzą, domagają się picia. Urszulka próbuje je uspokoić...
– Bardzo dzielna jesteś – pochwaliłam ją szeptem. –
Popilnuj maluchów, a ja postaram się zdobyć trochę wody.
Zastanowiłam się.
– Należy ci się nagroda – powiedziałam. – To dla ciebie.
Wsunęłam jej na paluszek mój pierścionek z bursztynem i
dopasowałam średnicę obrączki. Wygramoliłam się z basenu i przedostałam na zatłoczony
korytarz.
***
Dzięki temu przeżyłam. Basen został doszczętnie
zdruzgotany rosyjską torpedą.
***
Parę lat po wojnie natknęłam się na mojego byłego
pacjenta, majora Maibacha. Schodziłam właśnie z dyżuru, a on wyszedł z
korytarza prowadzącego do poliklinicznej części szpitala. Pochwalił się, że
dzięki jakimś rewelacyjnym amerykańskim lekarstwom ataki epileptyczne zdarzają
mu się nie częściej niż raz na kilka miesięcy. I że pracuje w komitecie
Czerwonego Krzyża. Poszliśmy do pobliskiej kawiarni.
– Tak się cieszę, że pani przeżyła – powiedział.
– A ja nie, panie majorze – odparłam. – To niesłuszne, że
żyję. Nikomu nie potrafiłam pomóc. Ani pacjentom, ani dzieciom. Ani nawet Zuzi.
– Ja też nikomu nie pomogłem. Myślałem, że chociaż Krausemu
pomogę, ale niestety... – westchnął. – Powinienem był rzucić się na tych
bydlaków z nożem do rozcinania papierów. Zastrzeliliby mnie, tak jak tę naszą
suczkę, i miałbym spokój. Ale to byłoby pójście na łatwiznę.
– Kapitan Krause chyba słusznie postąpił – powiedziałam. –
Sama się nieraz zastanawiałam...
– Panno Ewo – przerwał mi – a może przeszlibyśmy się nad
morze?
– Nie! – zaprotestowałam. – Tylko nie nad morze!
W Lubece co prawda nie jest łatwo uniknąć widoku morza,
ale mnie się to udawało.
– Powinna się pani z nim pogodzić – powiedział stanowczo.
Staliśmy na nadbrzeżu. Łzy płynęły mi po twarzy.
– Tam jest... mój pierścionek... Zgubił się... –
szepnęłam i zawstydziłam się, że mówię od rzeczy.
– Ten pierścionek z bursztynem? – spytał major Maibach
nie okazując najmniejszego zdziwienia.
Skinęłam głową.
– Wrócił do domu. Trzeba wybaczyć, panno Ewo. Morzu. I
sobie.
– Nie potrafię – rozszlochałam się na dobre. – Nie
potrafię, nie potrafię...
Major ujął moją rękę w obie dłonie.
– Panno Ewo – powiedział – a może moglibyśmy spróbować
pomóc sobie nawzajem? Wtedy każde z nas będzie miało świadomość, że pomogło
przynajmniej jednej osobie.
Popatrzyłam mu w oczy. Były stalowoszare jak woda
Bałtyku.
– Jak pan ma na imię, panie majorze? – spytałam. –
Wszyscy zawsze zwracali się do pana po nazwisku...
– Albert – powiedział. – Mam na imię Albert.
Uśmiechnęłam się przez łzy.
– Albert... – powtórzyłam. – Zdaje mi się, że coś
znalazłam...
Dziękuję! To świetna historia. Oby ich więcej :)
OdpowiedzUsuńMiło mi:-) Najbardziej w tej historii lubię Zuzię i Zygmusia. Może cóś więcej będzie.
OdpowiedzUsuń