niedziela, 16 września 2012

Zagubiony pierścionek, kontynuacja rekonstrukcji


Kontynuuję rekonstrukcję; proszę, aby czytelnicy, którzy już ten tekst znają, zignorowali odcinki z tagiem " rekonstrukcja".

***
Następnego ranka pani Alicja siedziała przy stole elity pacjentów, a major nalewał jej kawę. Uznałam ten fakt za mój największy sukces zawodowy. Do tej pory nie zmieniłam zdania, chociaż tak wiele się zmieniło.
Przez dłuższy czas istotne zmiany dotyczyły tylko świata poza murami naszego parku. Nie uczestniczyłam w tych zmianach. Przy rozstaniu z Henrykiem dumnie zadeklarowałam zamiar przeciwstawiania się podłościom, ale teraz nie miałam pojęcia, jak miałabym się za to zabrać. Przecież nie wstąpię do tajnej organizacji komunistycznej, myślałam. Zajmowałam się zatem pacjentami, tłumacząc sobie, że przecież ktoś to musi robić, bez względu na wojnę i politykę.

W naszym światku przynajmniej nie było żadnych poważnych dylematów moralnych, a zmiany były niewielkie i dość przewidywalne. Paru starszych pacjentów odeszło do wieczności, doktor Silber wyemigrował do Palestyny, w drodze kolejnego wyjątku przyjęliśmy pod nasz dach małą Izę z zespołem Downa. Aha, i pojawiła się Zuzia.

Zuzię zaadoptował i ochrzcił elitarny pan Meyer. Doktor Mannheimer najpierw protestował, powołując się na względy higieny, ale musiał ustąpić pod zgodnym naciskiem wszystkich zdolnych do perswazji werbalnej pacjentów.

Zuzia wyglądała na mieszankę szpica i owczarka nizinnego. Miała śnieżnobiałe, puszyste futerko (co okazało się po jej wykąpaniu) i, dla kontrastu, czarną łatkę na jednym uchu. Pan Meyer twierdził, że jest nieprzeciętnie utalentowana. Rzeczywiście, szybko nauczyła się aportować i nawet rozróżniała sporo słów.

– Podaj panu gazetę, Zuzia! – komenderował z dumą pan Meyer, a Zuzia z taką samą dumą podawała panu Wilhelmowi Financial Times.

Któregoś dnia, kiedy w dyżurce przygotowywałam popołudniowe lekarstwa, wpadł do niej pędem pan Meyer z Zuzią na smyczy. Zuzia szarpnęła mnie za brzeg fartucha.
– Bardzo dobrze, Zuzia, mądry piesek! – pochwalił ją pan Meyer.
– Proszę pana, tu z psem nie wolno wchodzić – zaprotestowałam.
– Maibach ma atak – powiadomił pan Meyer. – Ale niech się siostra nie przejmuje, wsadziłem mu patyk między zęby, nic mu nie będzie. Jest na trawniku pod lipą. Niech do niego siostra szybko pobiegnie, z psem, beze mnie! I niech mu siostra koniecznie da parówkę, o, tutaj! – wcisnął mi w rękę małe zawiniątko. – Psu, nie Maibachowi – dodał na widok mojej zaszokowanej miny.

Taka sama procedura powtórzyła się kilka dni później, z tym, że atak epileptyczny miał pan Meyer, a z Zuzią i z parówką przybiegł do mnie major Maibach. Sens owych działań stał się jasny następnego dnia, kiedy Zuzia odnalazła mnie z własnej inicjatywy i szarpiąc mnie za fartuch zaprowadziła do pana Schmidta, który też cierpiał na padaczkę, ale nie potrafił przewidzieć, kiedy nadejdzie atak. Dzięki Zuzi pan Schmidt uniknął rozbicia głowy o obmurowanie fontanny. Zuzia bardzo była z siebie dumna, chociaż tym razem nawet nie dostała parówki. Wystarczyło jej poczucie spełnionego obowiązku.

Swoje obowiązki Zuzia brała bardzo poważnie. Codziennie przy śniadaniu robiła obchód „swoich pacjentów”. Wyglądało na to, że potrafi wyczuć zbliżający się atak epilepsji na kilka godzin przed faktem, bo gdy nie było niebezpieczeństwa, wracała do pana Meyera i domagała się zabawy piłeczką. Natomiast kiedy postawiła diagnozę o zagrożeniu, nie opuszczała swojego pacjenta i sprowadzała pomoc na kilka minut przed atakiem. Nigdy się nie pomyliła. Negatywną stroną jej działalności było to, że jej figura wskutek ogólnego podziwu i sympatii coraz bardziej przypominała parówkę, ale tym się Zuzia nie przejmowała.

Któregoś wiosennego dnia Zuzia po porannym obchodzie, podczas którego najwyraźniej stan pacjentów jej nie zaniepokoił, wmaszerowała do jadalni personelu i z westchnieniem ułożyła się przy nogach doktora Mannheimera. Kiedy wstał, podreptała za nim do gabinetu.

– Czy pan doktor na pewno dobrze się dziś czuje? – zapytała nieśmiało siostra przełożona.
– Epilepsji na razie nie mam – burknął doktor. – Ten pies ma chyba początki sklerozy przez to przekarmienie. Tłusty jest jak tuczone prosię. Już cię tu nie ma, idź pobiegać! – zawołał i zabrał się za przeglądanie porannej poczty.

Zuzia posłusznie opuściła gabinet, ale do ogrodu nie poszła. Ułożyła się przy drzwiach.
Jak zwykle Zuzia miała rację. Trzy godziny później doktor Mannheimer wezwał na naradę wszystkich lekarzy, siostrę przełożoną i mnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz