Kontynuuję rekonstrukcję; proszę, aby czytelnicy, którzy już ten tekst znają, zignorowali odcinki z tagiem " rekonstrukcja".
***
Następnego ranka pani Alicja siedziała przy stole elity pacjentów,
a major nalewał jej kawę. Uznałam ten fakt za mój największy sukces zawodowy.
Do tej pory nie zmieniłam zdania, chociaż tak wiele się zmieniło.
Przez dłuższy czas istotne zmiany dotyczyły tylko świata
poza murami naszego parku. Nie uczestniczyłam w tych zmianach. Przy rozstaniu z
Henrykiem dumnie zadeklarowałam zamiar przeciwstawiania się podłościom, ale
teraz nie miałam pojęcia, jak miałabym się za to zabrać. Przecież nie wstąpię
do tajnej organizacji komunistycznej, myślałam. Zajmowałam się zatem
pacjentami, tłumacząc sobie, że przecież ktoś to musi robić, bez względu na
wojnę i politykę.
W naszym światku przynajmniej nie było żadnych poważnych
dylematów moralnych, a zmiany były niewielkie i dość przewidywalne. Paru
starszych pacjentów odeszło do wieczności, doktor Silber wyemigrował do
Palestyny, w drodze kolejnego wyjątku przyjęliśmy pod nasz dach małą Izę z
zespołem Downa. Aha, i pojawiła się Zuzia.
Zuzię zaadoptował i ochrzcił elitarny pan Meyer. Doktor Mannheimer
najpierw protestował, powołując się na względy higieny, ale musiał ustąpić pod
zgodnym naciskiem wszystkich zdolnych do perswazji werbalnej pacjentów.
Zuzia wyglądała na mieszankę szpica i owczarka nizinnego.
Miała śnieżnobiałe, puszyste futerko (co okazało się po jej wykąpaniu) i, dla
kontrastu, czarną łatkę na jednym uchu. Pan Meyer twierdził, że jest
nieprzeciętnie utalentowana. Rzeczywiście, szybko nauczyła się aportować i
nawet rozróżniała sporo słów.
– Podaj panu gazetę, Zuzia! – komenderował z dumą pan Meyer,
a Zuzia z taką samą dumą podawała panu Wilhelmowi Financial Times.
Któregoś dnia, kiedy w dyżurce przygotowywałam
popołudniowe lekarstwa, wpadł do niej pędem pan Meyer z Zuzią na smyczy. Zuzia
szarpnęła mnie za brzeg fartucha.
– Bardzo dobrze, Zuzia, mądry piesek! – pochwalił ją pan
Meyer.
– Proszę pana, tu z psem nie wolno wchodzić –
zaprotestowałam.
– Maibach ma atak – powiadomił pan Meyer. – Ale niech się
siostra nie przejmuje, wsadziłem mu patyk między zęby, nic mu nie będzie. Jest
na trawniku pod lipą. Niech do niego siostra szybko pobiegnie, z psem, beze
mnie! I niech mu siostra koniecznie da parówkę, o, tutaj! – wcisnął mi w rękę
małe zawiniątko. – Psu, nie Maibachowi – dodał na widok mojej zaszokowanej
miny.
Taka sama procedura powtórzyła się kilka dni później, z
tym, że atak epileptyczny miał pan Meyer, a z Zuzią i z parówką przybiegł do
mnie major Maibach. Sens owych działań stał się jasny następnego dnia, kiedy
Zuzia odnalazła mnie z własnej inicjatywy i szarpiąc mnie za fartuch
zaprowadziła do pana Schmidta, który też cierpiał na padaczkę, ale nie potrafił
przewidzieć, kiedy nadejdzie atak. Dzięki Zuzi pan Schmidt uniknął rozbicia
głowy o obmurowanie fontanny. Zuzia bardzo była z siebie dumna, chociaż tym
razem nawet nie dostała parówki. Wystarczyło jej poczucie spełnionego
obowiązku.
Swoje obowiązki Zuzia brała bardzo poważnie. Codziennie
przy śniadaniu robiła obchód „swoich pacjentów”. Wyglądało na to, że potrafi
wyczuć zbliżający się atak epilepsji na kilka godzin przed faktem, bo gdy nie
było niebezpieczeństwa, wracała do pana Meyera i domagała się zabawy piłeczką.
Natomiast kiedy postawiła diagnozę o zagrożeniu, nie opuszczała swojego
pacjenta i sprowadzała pomoc na kilka minut przed atakiem. Nigdy się nie
pomyliła. Negatywną stroną jej działalności było to, że jej figura wskutek
ogólnego podziwu i sympatii coraz bardziej przypominała parówkę, ale tym się
Zuzia nie przejmowała.
Któregoś wiosennego dnia Zuzia po porannym obchodzie,
podczas którego najwyraźniej stan pacjentów jej nie zaniepokoił, wmaszerowała
do jadalni personelu i z westchnieniem ułożyła się przy nogach doktora Mannheimera.
Kiedy wstał, podreptała za nim do gabinetu.
– Czy pan doktor na pewno dobrze się dziś czuje? –
zapytała nieśmiało siostra przełożona.
– Epilepsji na razie nie mam – burknął doktor. – Ten pies
ma chyba początki sklerozy przez to przekarmienie. Tłusty jest jak tuczone
prosię. Już cię tu nie ma, idź pobiegać! – zawołał i zabrał się za przeglądanie
porannej poczty.
Zuzia posłusznie opuściła gabinet, ale do ogrodu nie
poszła. Ułożyła się przy drzwiach.
Jak zwykle Zuzia miała rację. Trzy godziny później doktor
Mannheimer wezwał na naradę wszystkich lekarzy, siostrę przełożoną i mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz