– Pan Rysio chyba się z panią Asią pogodził, bo taki znów wesolutki, i
apetyt mu wrócił – zauważył pan Staszek, podając Richardowi wegetariański
wariant fasolki po bretońsku.
– A pogodziliśmy się! I co wieczór rozmawiamy przez TMS-y! Tyle słońca w całym mieście... – zanucił
Richard. – O, znów TMS-a dostałem! Dzisiaj wyjątkowo wcześnie!
Spojrzał na komórkę i odłożył ją z ponurą miną. Łyżkę też odłożył i
wpatrzył się kamiennym wzrokiem w fasolkę.
– Richie, co się stało? – zmartwił się Ian.
– Napisała, że dziś wieczorem nie ma czasu ze mną rozmawiać, bo musi iść na
kolację z poetą. Z jakim, to już nie napisała.
– Kurrropatwa... Ale, Richie! – Ian się rozpromienił. – Skoro napisała że „musi
iść na kolację”, to znaczy, że idzie służbowo, a nie dla przyjemności!
– Myślisz? – Richard po chwili namysłu sięgnął po łyżkę.
– Pewnie, co za przyjemność z poetą? – poparł Iana hrabia Filip. – Taki to,
jak mawiał Bazil, gada i gada, zamiast przejść do konkretów.
– Nie masz racji. Edzio co prawda bywa męczący, zwłaszcza kiedy
przygotowuje nowy projekt, ale zdarza się, że jest z nim bardzo przyjemnie –
zaprotestował Aslak.
– Kwestia gustu... A czemu go dziś nie ma w tawernie? – zainteresował się
święty Edgar. – Nowy projekt?
– Właśnie. Tłumaczenie „Trenów” Kochanowskiego na islandzki.
– Co to za jeden, ten Kochanowski? – spytał Larry.
– Poeta Odrodzenia – wyjaśnił Richard.
– Od... czego???! – Larry był niepomiernie zdumiony.
– Nie od czego, tylko Odrodzenia, czyli Renesansu. Taka epoka w sztuce,
zaczęła się jakieś czterysta lat po naszej śmierci. Nawrót do wzorów greckich i
rzymskich – powiedział święty Edgar.
– A, to dobrze. Bo już myślałem, że znowu jakaś komplikacja, której nie
rozumiem. Jeszcze jak ten Kochanowski w sukni z trenem chodził... To on umówił
się na kolację z panią Asią?
Richard zaprzeczył i wyjaśnił Larry’emu pojęcie trenu jako gatunku
literackiego.
– Ale powiedz, Aslak, jak Edek tym razem wczuwa się w ducha oryginału? –
spytał święty.
– Elżunia mu pomogła.
– Coo???! Jeżeli ten świr jakąś krzywdę zrobił mojej córce... – Ian uniósł
się z krzesła.
– Spoko, spoko, jak mawiał Bazil – zainterweniował Aslak. – Gdzieżby Edzio
dziecku krzywdę zrobił? Elżunia mu pożyczyła trochę ciuszków, takich, z których
już wyrosła, trochę bielizny... Porozwieszał to wszystko w ogródku i
kontemplował.
– Aha! „Nieszczęsne ochędóstwo,
żałosne ubiory...” – zacytował Richard.
– Otóż to. I oczywiście sierżant Serafin podpatrzył, doniósł archaniołowi,
i awantura straszna się zrobiła, archanioł groził Edziowi, że go wsadzi do ZOO
za pedofilski fetyszyzm. Ledwo go święty Hieronim wybronił. Więc Edzio schował
te rzeczy Elżuni i teraz już tylko przycina oliwki.
– „Jako oliwka mała...” zaczął
Richard, ale hrabia Filip mu przerwał.
– Ty, a skąd ty się na tych „Trenach” tak dobrze znasz?
– Bo pani Asia wykład o nich przygotowywała. Kurs taki jest dla doktorantów
o Renesansie i nikt go nie chciał prowadzić, dlatego każdy w instytucie musi jeden
wykład zrobić, żeby było sprawiedliwie.
Ona będzie mówić o „Trenach”.
– Eee, też sobie wybrała temat! Niechby mnie zaprosili,
to niejedno bym na przykład o Olku Borgii im opowiedział. Jak on został
papieżem, to dopiero się zaczęło Odrodzenie! – włączył się biskup Roland. –
Złoty wiek nastał!
– Ja bardzo chętnie dowiedziałbym się więcej o
Renesansie. Opowie ksiądz biskup? – grzecznie poprosił Larry.
– Z miłą chęcią – biskup dokończył Krwawą Mary i zamówił
następną. – Zacznę od początku, czyli od konklawe. Jak zwykle zamknięto kolegium
kardynalskie w kaplicy. Kontakt ze światem wzbroniony, drzwi zamurowane,
okiennice zabite gwoździami, jedzenie przez dziurę w ścianie podają, i zaraz
potem znów tę dziurę zamykają na głucho. No i jakoś kiepsko te wybory idą, bo
każdy na siebie głosuje, tylko Sforza i Roncelli na siebie nawzajem. Czarny dym
raz po raz z komina wali. A Olek – wtedy zresztą jeszcze nie Olek, tylko
kardynał Rodrigo Borgia – pełnił funkcję, że tak powiem, kwatermistrza i przez
dziurę w ścianie ustalał menu z kucharzami. I ustalił, żeby podawano przede
wszystkim jarzyny strączkowe i kapustę. Na śniadanie prażony bób, na obiad
grochówka i kotlety z kapustą, na kolację fasolka po bretońsku, i tak dalej w
tym stylu. Wszystko smaczne, dobrze przyprawione, więc kardynałowie jedli z
apetytem.
Po dwóch dniach nad Watykanem w dalszym ciągu kłębił się
czarny dym, a w kaplicy kłębiły się dymy niewidoczne gołym okiem. Ilość tlenu
spadła do minimum.
– Pomódlmy się, bracia, do Ducha Świętego, aby pozwolił nam szybko i
pomyślnie zakończyć tę misję i wybrać następcę Pana Naszego – rzekł przed
następnym głosowaniem senior kolegium, kardynał Delmonte, pobożnie wznosząc
oczy w górę.
Tym razem połowa kardynałów już nie głosowała na siebie
samych, ale wymaganej większości głosów nie osiągnięto.
Na obiad była zupa fasolowa i gołąbki, a do nich sałatka
z bobu.
Kardynał Delmonte zarządził kolejne głosowanie już w pół
godziny po obiedzie. Liczenie głosów przypadło w udziale najmłodszemu członkowi
kolegium, kardynałowi Sforzy. Bladł biedak coraz bardziej, a na czoło
występowały mu krople potu.
– Nie ma... większości – ogłosił drżącym głosem i osunął
się na podłogę jak młoda oliwka podcięta kosą.
– Giuliamo!!! Nie umieraj! Jemu potrzeba powietrza! –
wykrzyknął kardynał Roncelli, którego, jak już zaznaczyłem, z kardynałem Sforzą
łączyła bardzo serdeczna przyjaźń.
– Powietrza... – powtórzyła jak echo większość kardynałów
i oczy wszystkich zwróciły się na monsignore Delmonte. Stał ze złożonymi rękami
i wzrokiem utkwionym w niebo, a raczej w sufit.
– Przemówił do mnie Duch Święty – oświadczył. – Powiedział mi, że gdy idzie
o życie ludzkie, nie wolno kurczowo trzymać się litery prawa. Spróbujmy
otworzyć okno.
– Ale czy wybór będzie ważny przy otwartym oknie? –
spytał z powątpiewaniem kardynał Rodrigo Borgia.
– Na pewno. Wyraźnie słyszałem głos Ducha Świętego – zapewnił kardynał
Delmonte i szarpnął okiennicę. Niestety gwoździe były solidne i dobrze wbite.
Kardynał Borgia wyjął z kieszeni eleganckie etui, a z
niego obcążki. Zawsze miał przy sobie przybory do manicure, których w razie
potrzeby można było użyć w celu perswazji... i, jak widać, także do innych
celów. Podszedł do największego okna i zaczął sprawnie wyciągać gwóźdź po
gwoździu.
Zgromadzeni na Placu świętego Piotra wierni z napięciem
wpatrywali się w watykańskie okna. Nareszcie środkowe okno uchyliło się... i
rozwarło na oścież. Buchnął z niego kłąb białego, prawie przezroczystego dymu.
Gdy dym się rozwiał, oczom wiernych ukazała się wysoka sylwetka kardynała
Rodriga Borgii.
– Monsignore Borgia! Habemus
Papam!!! – ryknął tłum.
– I co teraz będzie?! – spytał zbolałym głosem kardynał
Roncelli, nie przestając cucić kardynała Sforzy.
– Vox populi, vox
Dei – orzekł kardynał Delponte i też podszedł do okna. Wciągnął głęboki
haust świeżego powietrza – Habemus Papam!
– ogłosił donośnie oficjalnym tonem.
***
–Powiedz, Roland, czy ten Borgia przypadkiem nie był z
nami spokrewniony? – spytał hrabia Filip Garrick.
– Ależ oczywiście. Był owocem grzechu jednego z twoich
praprawnuków, Filipku – wyjaśnił z uśmiechem biskup.
– To było o wiele ciekawsze niż wykład o Kochanowskim. I
lepsze niż kolacja z poetą – powiedział z uznaniem Ian i zamówił drugą porcję
fasolki po bretońsku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz