środa, 14 marca 2012

Odcinek 94: Kolacja z poetą i renesansowe konklawe



– Pan Rysio chyba się z panią Asią pogodził, bo taki znów wesolutki, i apetyt mu wrócił – zauważył pan Staszek, podając Richardowi wegetariański wariant fasolki po bretońsku.
– A pogodziliśmy się! I co wieczór rozmawiamy przez TMS-y! Tyle słońca w całym mieście... – zanucił Richard. – O, znów TMS-a dostałem! Dzisiaj wyjątkowo wcześnie!
Spojrzał na komórkę i odłożył ją z ponurą miną. Łyżkę też odłożył i wpatrzył się kamiennym wzrokiem w fasolkę.
– Richie, co się stało? – zmartwił się Ian.
– Napisała, że dziś wieczorem nie ma czasu ze mną rozmawiać, bo musi iść na kolację z poetą. Z jakim, to już nie napisała.
– Kurrropatwa... Ale, Richie! – Ian się rozpromienił. – Skoro napisała że „musi iść na kolację”, to znaczy, że idzie służbowo, a nie dla przyjemności!
– Myślisz? – Richard po chwili namysłu sięgnął po łyżkę.
– Pewnie, co za przyjemność z poetą? – poparł Iana hrabia Filip. – Taki to, jak mawiał Bazil, gada i gada, zamiast przejść do konkretów.
– Nie masz racji. Edzio co prawda bywa męczący, zwłaszcza kiedy przygotowuje nowy projekt, ale zdarza się, że jest z nim bardzo przyjemnie – zaprotestował Aslak.
– Kwestia gustu... A czemu go dziś nie ma w tawernie? – zainteresował się święty Edgar. – Nowy projekt?
– Właśnie. Tłumaczenie „Trenów” Kochanowskiego na islandzki.
– Co to za jeden, ten Kochanowski? – spytał Larry.
– Poeta Odrodzenia – wyjaśnił Richard.
– Od... czego???! – Larry był niepomiernie zdumiony.
– Nie od czego, tylko Odrodzenia, czyli Renesansu. Taka epoka w sztuce, zaczęła się jakieś czterysta lat po naszej śmierci. Nawrót do wzorów greckich i rzymskich – powiedział święty Edgar.
– A, to dobrze. Bo już myślałem, że znowu jakaś komplikacja, której nie rozumiem. Jeszcze jak ten Kochanowski w sukni z trenem chodził... To on umówił się na kolację z panią Asią?
Richard zaprzeczył i wyjaśnił Larry’emu pojęcie trenu jako gatunku literackiego.
– Ale powiedz, Aslak, jak Edek tym razem wczuwa się w ducha oryginału? – spytał święty.
– Elżunia mu pomogła.
– Coo???! Jeżeli ten świr jakąś krzywdę zrobił mojej córce... – Ian uniósł się z krzesła.
– Spoko, spoko, jak mawiał Bazil – zainterweniował Aslak. – Gdzieżby Edzio dziecku krzywdę zrobił? Elżunia mu pożyczyła trochę ciuszków, takich, z których już wyrosła, trochę bielizny... Porozwieszał to wszystko w ogródku i kontemplował.
– Aha! „Nieszczęsne ochędóstwo, żałosne ubiory...” – zacytował Richard.
– Otóż to. I oczywiście sierżant Serafin podpatrzył, doniósł archaniołowi, i awantura straszna się zrobiła, archanioł groził Edziowi, że go wsadzi do ZOO za pedofilski fetyszyzm. Ledwo go święty Hieronim wybronił. Więc Edzio schował te rzeczy Elżuni i teraz już tylko przycina oliwki.
– „Jako oliwka mała...” zaczął Richard, ale hrabia Filip mu przerwał.
– Ty, a skąd ty się na tych „Trenach” tak dobrze znasz?
– Bo pani Asia wykład o nich przygotowywała. Kurs taki jest dla doktorantów o Renesansie i nikt go nie chciał prowadzić, dlatego każdy w instytucie musi jeden wykład zrobić, żeby było sprawiedliwie.  Ona będzie mówić o „Trenach”.
– Eee, też sobie wybrała temat! Niechby mnie zaprosili, to niejedno bym na przykład o Olku Borgii im opowiedział. Jak on został papieżem, to dopiero się zaczęło Odrodzenie! – włączył się biskup Roland. – Złoty wiek nastał!
– Ja bardzo chętnie dowiedziałbym się więcej o Renesansie. Opowie ksiądz biskup? – grzecznie poprosił Larry.
– Z miłą chęcią – biskup dokończył Krwawą Mary i zamówił następną. – Zacznę od początku, czyli od konklawe. Jak zwykle zamknięto kolegium kardynalskie w kaplicy. Kontakt ze światem wzbroniony, drzwi zamurowane, okiennice zabite gwoździami, jedzenie przez dziurę w ścianie podają, i zaraz potem znów tę dziurę zamykają na głucho. No i jakoś kiepsko te wybory idą, bo każdy na siebie głosuje, tylko Sforza i Roncelli na siebie nawzajem. Czarny dym raz po raz z komina wali. A Olek – wtedy zresztą jeszcze nie Olek, tylko kardynał Rodrigo Borgia – pełnił funkcję, że tak powiem, kwatermistrza i przez dziurę w ścianie ustalał menu z kucharzami. I ustalił, żeby podawano przede wszystkim jarzyny strączkowe i kapustę. Na śniadanie prażony bób, na obiad grochówka i kotlety z kapustą, na kolację fasolka po bretońsku, i tak dalej w tym stylu. Wszystko smaczne, dobrze przyprawione, więc kardynałowie jedli z apetytem.

Po dwóch dniach nad Watykanem w dalszym ciągu kłębił się czarny dym, a w kaplicy kłębiły się dymy niewidoczne gołym okiem. Ilość tlenu spadła do minimum.
– Pomódlmy się, bracia, do Ducha Świętego, aby pozwolił nam szybko i pomyślnie zakończyć tę misję i wybrać następcę Pana Naszego – rzekł przed następnym głosowaniem senior kolegium, kardynał Delmonte, pobożnie wznosząc oczy w górę.

Tym razem połowa kardynałów już nie głosowała na siebie samych, ale wymaganej większości głosów nie osiągnięto.

Na obiad była zupa fasolowa i gołąbki, a do nich sałatka z bobu.

Kardynał Delmonte zarządził kolejne głosowanie już w pół godziny po obiedzie. Liczenie głosów przypadło w udziale najmłodszemu członkowi kolegium, kardynałowi Sforzy. Bladł biedak coraz bardziej, a na czoło występowały mu krople potu.
– Nie ma... większości – ogłosił drżącym głosem i osunął się na podłogę jak młoda oliwka podcięta kosą.
– Giuliamo!!! Nie umieraj! Jemu potrzeba powietrza! – wykrzyknął kardynał Roncelli, którego, jak już zaznaczyłem, z kardynałem Sforzą łączyła bardzo serdeczna przyjaźń.
– Powietrza... – powtórzyła jak echo większość kardynałów i oczy wszystkich zwróciły się na monsignore Delmonte. Stał ze złożonymi rękami i wzrokiem utkwionym w niebo, a raczej w sufit.
– Przemówił do mnie Duch Święty – oświadczył. – Powiedział mi, że gdy idzie o życie ludzkie, nie wolno kurczowo trzymać się litery prawa. Spróbujmy otworzyć okno.
– Ale czy wybór będzie ważny przy otwartym oknie? – spytał z powątpiewaniem kardynał Rodrigo Borgia.
– Na pewno. Wyraźnie słyszałem głos Ducha Świętego – zapewnił kardynał Delmonte i szarpnął okiennicę. Niestety gwoździe były solidne i dobrze wbite.

Kardynał Borgia wyjął z kieszeni eleganckie etui, a z niego obcążki. Zawsze miał przy sobie przybory do manicure, których w razie potrzeby można było użyć w celu perswazji... i, jak widać, także do innych celów. Podszedł do największego okna i zaczął sprawnie wyciągać gwóźdź po gwoździu.

Zgromadzeni na Placu świętego Piotra wierni z napięciem wpatrywali się w watykańskie okna. Nareszcie środkowe okno uchyliło się... i rozwarło na oścież. Buchnął z niego kłąb białego, prawie przezroczystego dymu. Gdy dym się rozwiał, oczom wiernych ukazała się wysoka sylwetka kardynała Rodriga Borgii.
– Monsignore Borgia! Habemus Papam!!! – ryknął tłum.
– I co teraz będzie?! – spytał zbolałym głosem kardynał Roncelli, nie przestając cucić kardynała Sforzy.
Vox populi, vox Dei – orzekł kardynał Delponte i też podszedł do okna. Wciągnął głęboki haust świeżego powietrza – Habemus Papam! – ogłosił donośnie oficjalnym tonem.

***
–Powiedz, Roland, czy ten Borgia przypadkiem nie był z nami spokrewniony? – spytał hrabia Filip Garrick.
– Ależ oczywiście. Był owocem grzechu jednego z twoich praprawnuków, Filipku – wyjaśnił z uśmiechem biskup.
– To było o wiele ciekawsze niż wykład o Kochanowskim. I lepsze niż kolacja z poetą – powiedział z uznaniem Ian i zamówił drugą porcję fasolki po bretońsku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz