czwartek, 8 marca 2012

Szwoleżer, moja miłość...

Do czytelników: jakoś mi się ostatnio nie udaje pisać śmichów-chichów. Mam do zaproponowania opowiadanie bardziej sentymentalne (chwilami jednak trochę śmieszne). Pewnych bohaterów znacie. Zobaczymy, czy się Wam spodoba początek. Jeżeli tak, to będę kontynuować.

Szwoleżer, moja miłość...

(Dedykuję to opowiadanie Krysi A.)

Obie z Miśką przeszłyśmy tej wiosny szkarlatynę. Przeszłyśmy, ale nie mogłyśmy przyjść do siebie. Co rano ćmiło mi się w oczach przy wstawaniu z łóżka i zupełnie nie miałam apetytu. Miśka zamiast kręcić się po całym domu jak fryga i paplać bez ładu i składu siedziała grzecznie na sofce i niemrawo dłubała przy jakiejś robótce, a niekiedy – dziw nad dziwy! – sięgała nawet po książkę.

Kiedy zemdlała przy zakupach w sklepie galanteryjnym pana Schwarza, a ja z siostrzaną solidarnością do niej dołączyłam, rodzice uznali, że kuracja doktora Fabriciusa, polegająca na piciu tranu i olbrzymich ilości gorącego mleka (nie wiadomo, co obrzydliwsze) najwyraźniej nie wystarcza. Na naradę rodzinną zaproszono zatem ciotkę Balbinę. Ona właściwie nie jest naszą ciotką, tylko babką cioteczną, ale chce być nazywana ciocią.

– Zabiorę je ze sobą do Szwajcarii – oświadczyła ciotka Balbina tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Już mam zarezerwowany apartament, dostawienie dwóch łóżeczek to na pewno żaden problem. O koszta nie martw się, Joasiu. Najwyżej spadek po mnie troszkę się zmniejszy, co za różnica, kiedy dziewczynki te pieniądze dostaną? Weissblattowa w zeszłym roku była w Zermatt, „Pod świętym Edgarem”, i, powiadam ci, wróciła jak nowo narodzona.

– „Pod świętym Edgarem”... – powtórzyła mama. – Ciocia wybaczy, ale to brzmi jak nazwa wiejskiej gospody.
– Przesądy, moja droga. To bardzo nowoczesny zakład homeopatyczny, prowadzony przez renomowanego doktora...
Mama miała jednak wątpliwości, w związku z czym następnego dnia zaprosiła na podwieczorek panią Weissblattową i przeprowadziła z nią szczegółowy wywiad. Podsłuchiwałyśmy z Miśką przez szparę w podłodze. Niby brzydko jest podsłuchiwać, ale bez tego człowiek byłby tylko nieświadomą igraszką w rękach ślepego losu.

Wyniki wywiadu były fascynujące. Okazało się, że pensjonat prowadzi wspomniany młody doktor razem ze swoim równie młodym przyjacielem, zdolnym mecenasem, podobno autentycznym francuskim hrabią!
– Jak dla mnie, to trochę za ekstrawaganckie – westchnęła mama przy kolejnej rozmowie z ciotką Balbiną. – Pensjonat prowadzony przez dwóch młodzieńców... Ten hrabia de Saint-Pierre jakoby służył w szwoleżerach...

– Taka znajomość może dobrze zrobić anemicznym panienkom – zauważył tata (kochany tata!) i szybko wycofał się do gabinetu.

– Jak chcesz, moja droga, jak chcesz... – wygłosiła ciotka Balbina, majestatycznym ruchem poprawiając fałdy czarnej jedwabnej sukni. – Nie będę ci przypominać... – urwała, ale i tak posunęła się za daleko. Mama nigdy nie zapomniała o Heniu. Naszym braciszku, którego znałyśmy tylko z portretu.

Pod koniec czerwca znalazłyśmy się zatem w Szwajcarii.

Pan de Saint-Pierre (nie wnikajmy w to, czy był hrabią, czy szwoleżerem – ale chyba i jednym, i drugim) pomógł nam wysiąść z powozu, z galenterią ucałował rękę cioci, zadbał o wypakowanie bagażu i w ogóle bardzo się o nas troszczył. Był piękny jak z obrazka. Jasne włosy o złocistym odcieniu, twarz trochę opalona, też na złocisty kolor, ciemniejsza od włosów, krótko przystrzyżony jasny wąsik, błękitne oczy... Jedym słowem, książę z bajki.

– Ale ładny, co? – szepnęła Miśka, kiedy szłyśmy po schodach. Szwajcarskie powietrze widać już jej dodało animuszu.

– Michalino! Proszę się przyzwoicie zachowywać! – ciotka mimo podeszłego wieku miała wyostrzony słuch. Jako dziewczynka musiała być nie gorsza od nas w podsłuchiwaniu.
Pan doktor, do którego nas poproszono, kiedy trochę się odświeżyłyśmy po podróży, wyglądał na sporo starszego od pana de Saint-Pierre, chociaż byli kolegami ze szkolnej ławy. Powagi dodawał mu lekko zaokrąglony brzuszek, ciemna bródka i cwikier na nosie. Ale oczy pod szkłami były młode i wesołe. Wypytał nas o nasze dolegliwości – Miśkę i mnie dość pobieżnie, ciocię bardziej szczegółowo, i na trochę zniknął z nią za białym parawanem. Kiedy się zza niego wyłonili, rozległo się lekkie pukanie do drzwi.

– Proszę! – powiedział doktor. – Wchodź, wchodź, Bazilku! Panie pozwolą – pan Blanchett, nasz dietetyk i dobry duch naszego zakładu...

Dobry duch był bardzo wysoki, tak, że musiał trochę się pochylić przechodząc przez drzwi. Zaraz potem wyprostował się, stuknął po wojskowemu obcasami, ukłonił się i pocałował w rękę nie tylko ciocię, ale i mnie, i nawet Miśkę.

Podnosząc głowę znad mojej ręki popatrzył mi w oczy. Oczy miał duże, piwne, takie jakieś trochę dziecinne. Mimo wojskowej postury twarz też miał troszkę dziecinną: gładko wygoloną, delikatną, okoloną brązowymi lokami, które wyglądały na takie miękkie, że aż chciało się je pogłaskać... A najładniejsze w tej twarzy były usta. Małe, ładnie wykrojone, jasnoróżowe jak... jak płatki dzikich róż. Niejedna dziewczyna mogłaby mu ich pozazdrościć. Ja mu w każdym razie od razu pozazdrościłam. Z przykrością pomyślałam o moich szerokich ustach z grubymi, prawie murzyńskimi wargami.

– Niechże pan spocznie – odezwała się ciocia z miną udzielnej księżnej.

Przysiadł na brzegu krzesła.

– Zatem, Bazilku – zaczął doktor – panienki są trochę osłabione po chorobie, no i przez przebywanie w miejskich murach. Lekka anemia. Szanowna pani cierpi na dolegliwości stawów, tym ja już się zajmę, ale poza tym ma trochę kłopotów z woreczkiem żółciowym.

– Aha – rozpromienił się Bazil (tak go zaczęłam w myślach nazywać; „pan Blanchett” zupełnie do niego nie pasowało). – W takim razie szanownej pani potrzebna jest dieta z małą ilością tłuszczu, a panienkom dużo białka i żelaza. Ale zanim zaczniemy konkretne ustalenia, proszę mi powiedzieć, czego panie nie lubią? Bo najlepszy dobór składników nie pomoże, jeżeli pacjent nie będzie jadł ze smakiem. Więc czego panie tak z całego serca nie znoszą?

– Od dziecka nie pozwalam sobie na fanaberie – oświadczyła ciocia. – Ja jem wszystko. No... oprócz flaków i czerniny.
– Zapewniam, że flaków ani czerniny nie podam! Zatem dla pani łagodne zupki jarzynowe, mięsko przede wszystkim gotowane...

Ciotka odrobinę się skrzywiła.

– Przede wszystkim, ale nie zawsze. Przy niedzieli pan doktor pozwoli na plasterk pieczeni albo kawałek ładnie przyrumienionej ptaszynki. A potem kieliszeczek naszej specjalnej nalewki na trawienie. Alkoholu należy unikać, ale ta nalewka to lekarstwo.

Ciotce wyraźnie wrócił humor.
– A panienki czego nie lubią? – patrzył na nas ze szczerym zainteresowaniem.
– Ja nienawidzę puré z brukwi – odparła Miśka.
– Ja też. I grochówki, i grochu z kapustą – dodałam nieśmiało.

Uśmiechnął się.
– Mają panienki szczęście, że nie muszą służyć w wojsku. Nie ma obawy, brukwią i grochem z kapustą nikogo nie będziemy traktowali. Ale co sądzą panienki... o krupniku?

– Krupnik może być – stwierdziła Miśka, a ja twierdząco skinęłam głową.
– To doskonale! Bo dziś jest krupnik, ale krupnik krupnikowi nierówny. Ja mój przyprawiam odrobiną szerry, zupełnie inaczej wtedy smakuje. Panna von Steinburg twierdziła, że nie znosi krupniku, ale raz posmakowała mojego, i teraz chciałaby go jeść codziennie. To jeden kłopot z głowy. A... wątróbka?
– Uwielbiam! – pisnęła Miśka. – Tylko żeby nie była przypalona!

– Dzięki ci, święty Bazyli! – nasz nowy znajomy z komicznym wyrazem twarzy wzniósł oczy ku niebu. – Wątróbka przypalona nie będzie, głowę daję! Ale teraz zadam bardzo nieprzyjemne pytanie. Uwaga! Jak panienki odnoszą się do szpinaku?
– Lubię – powiedziałam i zdziwiłam się, że odezwałam się pierwsza. Miśka przytaknęła.

– Widzisz, Frycek, jakie mam dziś szczęście?! – wykrzyknął Bazil. – Panienki w mig się pozbędą anemii. Aha – nie powinny panienki pić za dużo mleka. Przy śniadaniu lepiej napić się naparu z głogu, a zamiast mleka zjeść jogurt albo twarożek.

– Co takiego? Mają nie pić mleka?! – tego już dla ciotki Balbiny było za wiele.
– Bazil ma słuszność. Picie słodkiego mleka jest przy anemii niewskazane. Mleko na długo zapełnia przewód pokarmowy i osłabia apetyt – wyjaśnił doktor.
Popatrzyłam na Miśkę. Nie wierzyłyśmy swojemu szczęściu.
– Ale tran pewnie będzie trzeba pić – powiedziała ponuro moja siostra.
– Niekoniecznie – odparł doktor, uniesioną dłonią tłumiąc w zarodku protest ciotki Balbiny. – Bazil tak panienkom zestawi menu, że tran nie będzie niezbędny, jeżeli będą przyzwoicie jadły. Ale wodę mineralną trzeba pić, regularnie. No to nie zatrzymuję cię, Bazilku...

Bazil wstał, ale zatrzymał się w drzwiach.
– Chwileczkę, Frycku. Najważniejszego się nie dowiedziałem. Jakie są ulubione desery szanownych pań?
Został poinformowany o kremie czekoladowym (Miśka) oraz malinach z bitą śmietaną (ciocia i ja; z diety cioci czekolada była wykluczona).

– Może i mnie przy paniach coś dobrego skapnie – westchnął doktor.
– Może. Jeżeli zaczniesz razem z pacjentami uprawiać gimnastykę – Bazil spojrzał wymownie na talię doktora.
– Impertynencki szwoleżer – mruknął doktor.
– Dwulicowy homeopata – odciął się Bazil, głęboko się nam ukłonił i przepadł za drzwiami.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz