– Carlo – szepnęłam. – Carlo...
Wskazałam kierunek.
– Nie ruszaj się stąd. Ani kroku, Linko – rzucił Bazil i
pobiegł w górę ścieżki.
Znów usiadłam na kamieniu i utkwiłem wzrok w ziemię.
Mech. Dwie mrówki ciągnące sosnową szpilkę. Kawałek kory. I twarz Carla,
pokryta mnóstwem obrzydliwych, zielono opalizujących much. A potem wszystko
zrobiło się czarne.
***
Leżałam wygodnie, okryta miękkim kocem. Nie chciało mi
się jeszcze otwierać oczu.
– Czuję się okropnie winny – dobiegł mnie głos Bazila.
– Nie wolno ci tak myśleć – to doktor Reinhard. – Nie
możesz przecież, do licha, romansować z każdym, któremu wpadniesz w oko! On był
chory. Umarł na depresję, tak jak inni umierają na gruźlicę czy na raka. Jeżeli
kogoś należy obarczać odpowiedzialnością, to tylko mnie. Wydawało mi się, że
można mu pozwolić wyjechać. Robił wrażenie podleczonego. Malował, był w miarę
ożywiony... Pomyliłem się. Ale kto wie, może i tu byśmy go nie upilnowali...
Otworzyłam oczy.
– O, panna Paulina nam się budzi. Proszę to wypić –
doktor podał mi kieliszek z jakąś brązową miksturą, a potem szklankę wody. – Nic
dziwnego, że pani zemdlała. Taki widok i dorosłemu mężczyźnie niełatwo znieść.
– Proszę do mnie mówić „Linka”, tak jak Bazil – odezwałam
się. Mój głos brzmiał dziwnie słabo.
– Dobrze. Będzie nam się łatwiej rozmawiało.
Nieszczęśliwie się złożyło, że to właśnie ty znalazłaś tego biedaka. Jedyna
pociecha, że teraz już nie cierpi. Zajmiemy się pogrzebem. Bazil, pojedź do
pastora Gottlieba do Ammergau. To rozsądny człowiek, no i lepiej, żeby ten
biedak nie leżał na naszym cmentarzu. Na wszelki wypadek dam ci list – doktor
usiadł przy biurku i przez dłuższą chwilę pisał. – Jedź, Bazil. Ja posiedzę z
Linką. Aha... lepiej nie mów nic Jeanowi. On tak się cieszy z tego obrazu. Po
co miałby mieć złe skojarzenia? W ogóle nikt poza nami trojgiem nie powinien o
tej sprawie wiedzieć.
Bazil pochylił się nade mną i pogładził mnie po policzku.
– Dzielna z ciebie dziewczyna – powiedział. – Trzymaj
się, Lineczko.
Wyszedł.
– Rozumiem, że to dla ciebie bardzo trudne, ale nie
powinnaś opowiadać o tym nawet siostrze – zwrócił się do mnie doktor. – Ona
jest jeszcze bardzo dziecinna, po co obarczać ją okropnościami? Gdybyś
potrzebowała o tym porozmawiać, to przyjdź do mnie.
– Pan Carlo... był chory, prawda? – spytałam.
– Tak. Na depresję. Z tym współczesna medycyna nie za
dobrze sobie radzi, niestety.
– Panie doktorze... – zaczęłam.
– Fryderyku – poprawił mnie. – Przecież przeszliśmy na
„ty”. Chcesz o coś zapytać?
– Taak... Ale to na pewno bardzo niestosowne –
wykrztusiłam.
– W rozmowie z lekarzem nie ma tematów niestosownych –
odparł poważnie. – Pytaj, o co chcesz.
– Jeżeli... jeżeli mężczyzna jest zakochany w drugim
mężczyźnie... czy to też jest rodzaj choroby? I czy to można wyleczyć? –
wypaliłam, czerwona po uszy.
– Zadałaś dosyć trudne pytanie – odpowiedział. –
Większość moich kolegów uznaje to za chorobę i nawet próbuje ją leczyć, z dość
marnymi wynikami. Ja mam na ten temat odmienne zdanie. Wśród homoseksualistów –
to znaczy mężczyzn, których pociągają inni mężczyźni – oczywiście zdarzają się
ludzie chorzy, tacy, którzy nie radzą sobie z własnym ciałem. Jeżeli przez to
krzywdzą innych, zwłaszcza jeżeli krzywdzą dzieci, to należy ich izolować i w
miarę możliwości leczyć, chociaż, jak wspomniałem, nie bardzo to się udaje. Ale
są i inni ludzie... Zresztą – popatrzył mi prosto w oczy – nie bawmy się w
ciuciubabkę, Linko. Pytasz o to, bo dowiedziałaś się o skłonnościach Bazila i
Jeana, prawda?
Skinęłam głową. Policzki mnie paliły.
– No to powiedz, czy kogoś takiego, jak Bazil albo Jean,
należałoby zamknąć w szpitalu dla obłąkanych? Sama widzisz. To byłoby oczywistą
bzdurą.
– Ale czy oni... przez to... nie są nieszczęśliwi? –
spytałam.
– Może i trochę są. Ale Jean bardziej był nieszczęśliwy w
małżeństwie. Nie wiedziałaś, że był żonaty? Był, z moją siostrą. Niedawno się
rozwiedli. Nie pasowali do siebie. Jean, widzisz, należy do ludzi, którym
właściwie bardziej podobają się kobiety niż mężczyźni. Bazil to dla niego
wyjątek. On jest dla niego ważniejszy od konwencjonalnego życia. No a Bazil...
nie mógłby żyć z kobietą. Jest inny. Co do leczenia... Załóżmy, że leczenie z
tych skłonności byłoby, jak upierają się moi uczeni koledzy, możliwe. I
wyleczony Bazil zakochałby się w kimś w rodzaju panny von Steinburg. Nie mógłby
raczej liczyć na szczęśliwy finał tej miłości. Z różnych powodów ludzie bywają
nie całkiem szczęśliwi. Wydaje mi się, że Jean i Bazil są szczęśliwsi od wielu
innych.
– Dużo trudnych spraw na jeden dzień – Fryderyk westchnął
i przetarł okulary. – Jak się czujesz, Linko? Możesz wstać? Nie kręci ci się w
głowie? To idź do cioci i Misi. Sama zdecydujesz, czy i kiedy siostrze te
sprawy wyjaśnisz.
***
Reszta lata minęła bez dramatów – oprócz tego, który
rozgrywał się w moim sercu i który skrzętnie ukrywałam nawet przed Miśką. Właściwie
powinnam nienawidzić Jeana, nie cierpieć go tak, jak nie cierpiałam panny von
Steinburg... ale jakoś nie potrafiłam go nienawidzić.
Jeździłyśmy konno. Brodziłyśmy w górskich strumieniach, zbierałyśmy
poziomki i dzikie maliny. Bazil i Jean zabierali nas na cudowne wycieczki.
Wszystko naokoło było takie piękne, że wspomnienie kołyszącej się na sznurze
postaci Carla stało się nierzeczywiste jak jakaś straszna baśń.
Kiedy przyszła pora powrotu, Jean i Bazil odwieźli nas aż
do austriackiej granicy. Miśka rozbeczała się przy pożegnaniu. Ja nie. Kiedy
Bazil mnie uściskał, coś we mnie wiedziało – mimo wszystkich zapewnień o
ponownym spotkaniu – że to ostatni uścisk. A kiedy nie ma się żadnej nadziei,
to nie warto płakać.
***
– Linka, nie śpisz? – Miśka w wieczorowej sukni wśliznęła
się do mojej sypialni.
– Nie śpię. Jak premiera? – mnie niestety paskudne
przeziębienie uniemożliwiło pójście do teatru.
– Niezła, ale nie o to chodzi. Nie zgadniesz, kogo
spotkałam w teatrze! Jeana! Jeana de Saint-Pierre!
Usiadłam na łóżku.
– Co??? To teraz pewnie zerwiesz zaręczyny! – roześmiałam
się.
– Nie wypominaj mi dziecinnego zadurzenia – wygłosiła
Miśka z wyżyn osiemnastoletniej dorosłości. – Zresztą szybko mi przeszło i
widziałam w Jeanie przede wszystkim starszego brata. Mam Andrzeja, i to jest
to. Ale wyobrażasz sobie, jak się ucieszyłam! Jean cię bardzo serdecznie
pozdrawia. Obiecałam, że prześlę mu wiadomość, jak tylko ci ten kaszel trochę
przejdzie i będziemy mogły go przyjąć. Wyobraź sobie, on mieszka na stałe w
Polsce! Teraz jest bardzo zamożny, chyba dostał jakiś spadek. Kupił majątek pod
Tarnowem, ale często bywa w Warszawie. Wszystko nam opowie, kiedy przyjdzie! A
Bazil...
Serce mi gwałtownie zabiło.
– Bazil też był w teatrze?
– Nie, Bazil gdzieś przepadł... Wyjechał do Ameryki czy
Australii... Bo on też odziedziczył jakąś niesamowitą fortunę! Linka, on jest
księciem, autentycznym księciem, nie nazywa się Blanchett, tylko de
Chatreville! Jakiś krewny go odnalazł!
To, że Bazil jest księciem, jakoś na mnie nie zrobiło
wrażenia. Dla mnie i tak zawsze nim był. Ale dlaczego wyjechał?!
– Nie sposób było w antrakcie o wszystkim mówić, ale Jean
przecież nas odwiedzi. Teraz zdrowiej szybciutko, siostro, żebyśmy nie musiały
długo czekać!
Następnego dnia przyszły dwa bukiety kwiatów od Jeana, a
trzy dni później on sam. I odtąd pojawiał się u nas regularnie. Ale kwestię
wyjazdu Bazila zbywał ogólnikami. Wróciliśmy do niej dopiero po kilku
tygodniach, podczas spaceru w Łazienkach. Szliśmy w sporej odległości od Miśki
i Andrzeja, żeby nie przeszkadzać narzeczonym.
– Wiesz, wyjazd Bazila to moja wina – powiedział nagle
Jean. – Kiedy przyszła wiadomość o jego tytule i o spadku... tak się
niezręcznie wyraziłem, powiedziałem, że nareszcie jest niezależny i może żyć na
własnę rękę. A on to zrozumiał tak, że mam dość jego towarzystwa i chcę, żeby
wyjechał... No i od ponad roku żadnej wiadomości, ani słowa... Po jego
zniknięciu okazało się, że przekazał mi prawie cały swój majątek. To od niego
mam pieniądze, nie ze spadku. I mam takie przeczucie, że on już nie wróci –
głos mu zadrżał.
– Brakuje ci go, prawda? – spytałam ze współczuciem.
– Bardzo.
– Rozumiem.
– Ty w ogóle dużo rozumiesz, Linko – Jean zatrzymał się.
– Wiesz... jesteś jedyną kobietą, z którą chyba mógłbym spędzić życie.
Popatrzyłam mu w oczy i skinęłam głową.
– Zgadzasz się? Zgodzisz się zostać moją żoną?
– Tak – powiedziałam.
Pocałował mnie w rękę, a potem lekko musnął wargami moje
usta.
– Jean – odezwałam się cicho – ja wiem, co cię łączyło z
Bazilem. Widziałam was tego dnia... dzień po twoim pojedynku z baronem. W
parku, pod czerwonym bukiem.
Jean opuścił wzrok.
– Więc wiesz... Ale przed chwilą powiedziałaś mi „tak”.
Dlaczego, Linko?
– Bo powiedziałeś, że mógłbyś ze mną spędzić życie. Nie
powiedziałeś, że mnie kochasz. Nie skłamałeś.
Jean milczał.
– Poza tym – dodałam – mamy ze sobą dużo wspólnego. Ja
też kochałam Bazila. Byłam jeszcze dzieckiem, ale to nie było dziecinne
uczucie. Właściwie nie przestałam go kochać.
Jean znów popatrzył mi w oczy. Jego oczy były trochę
wilgotne.
– Ciebie chyba jednak też kocham – powiedział. – Chyba
można kochać jednocześnie dwie osoby?
– W każdym razie można spróbować – odparłam. I
pocałowaliśmy się naprawdę.
***
Bazil uśmiecha się do mnie z obrazu i zapraszającym
gestem unosi tacę z kryształową zastawą. Nie żyje od... Rysio miał wtedy sześć
latek, więc od ośmiu lat. Zrozumiałam to, kiedy zauważyłam, że Jean przestał
nosić sygnet z rubinem. Sygnet leży teraz w szkatułce razem ze swoim
bratem-bliźniakiem, tym, który nosił Bazil, a obok szkatułki w szufladzie
biurka leży testament Jeana.
Nie pytałam Jeana o żadne szczegóły. Skoro sam mi o nich nie
opowiedział, to widocznie za trudno mu było o tym mówić. Jedną z największych
zalet naszego małżeństwa było to, że oboje rozumieliśmy, kiedy i o co nie należy
pytać.
Jean nie żyje od miesiąca. Dostałam wiadomość tydzień
temu. Nie ma własnego grobu, pochowano go w zbiorowej żołnierskiej mogile,
nawet nie wiadomo, w której. Nie wiadomo też, w jakiej stronie świata jest grób
Bazila... i czy w ogóle gdzieś jest. Zamiast siedzieć przy grobie siedzę na
ławce w parku, pod czerwonym bukiem. Chwilami zdaje mi się, że znów ich obu
widzę. Dwa przepiękne, posągowe ciała, splecione w uścisku.
Okazało się, że naprawdę można kochać dwie osoby. Miałam w
życiu wielkie szczęście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz