poniedziałek, 12 marca 2012

Szwoleżer, moja miłość... (zakończenie)


– Carlo – szepnęłam. – Carlo...
Wskazałam kierunek.
– Nie ruszaj się stąd. Ani kroku, Linko – rzucił Bazil i pobiegł w górę ścieżki.

Znów usiadłam na kamieniu i utkwiłem wzrok w ziemię. Mech. Dwie mrówki ciągnące sosnową szpilkę. Kawałek kory. I twarz Carla, pokryta mnóstwem obrzydliwych, zielono opalizujących much. A potem wszystko zrobiło się czarne.
***
Leżałam wygodnie, okryta miękkim kocem. Nie chciało mi się jeszcze otwierać oczu.
– Czuję się okropnie winny – dobiegł mnie głos Bazila.
– Nie wolno ci tak myśleć – to doktor Reinhard. – Nie możesz przecież, do licha, romansować z każdym, któremu wpadniesz w oko! On był chory. Umarł na depresję, tak jak inni umierają na gruźlicę czy na raka. Jeżeli kogoś należy obarczać odpowiedzialnością, to tylko mnie. Wydawało mi się, że można mu pozwolić wyjechać. Robił wrażenie podleczonego. Malował, był w miarę ożywiony... Pomyliłem się. Ale kto wie, może i tu byśmy go nie upilnowali...

Otworzyłam oczy.
– O, panna Paulina nam się budzi. Proszę to wypić – doktor podał mi kieliszek z jakąś brązową miksturą, a potem szklankę wody. – Nic dziwnego, że pani zemdlała. Taki widok i dorosłemu mężczyźnie niełatwo znieść.
– Proszę do mnie mówić „Linka”, tak jak Bazil – odezwałam się. Mój głos brzmiał dziwnie słabo.
– Dobrze. Będzie nam się łatwiej rozmawiało. Nieszczęśliwie się złożyło, że to właśnie ty znalazłaś tego biedaka. Jedyna pociecha, że teraz już nie cierpi. Zajmiemy się pogrzebem. Bazil, pojedź do pastora Gottlieba do Ammergau. To rozsądny człowiek, no i lepiej, żeby ten biedak nie leżał na naszym cmentarzu. Na wszelki wypadek dam ci list – doktor usiadł przy biurku i przez dłuższą chwilę pisał. – Jedź, Bazil. Ja posiedzę z Linką. Aha... lepiej nie mów nic Jeanowi. On tak się cieszy z tego obrazu. Po co miałby mieć złe skojarzenia? W ogóle nikt poza nami trojgiem nie powinien o tej sprawie wiedzieć.

Bazil pochylił się nade mną i pogładził mnie po policzku.
– Dzielna z ciebie dziewczyna – powiedział. – Trzymaj się, Lineczko.

Wyszedł.
– Rozumiem, że to dla ciebie bardzo trudne, ale nie powinnaś opowiadać o tym nawet siostrze – zwrócił się do mnie doktor. – Ona jest jeszcze bardzo dziecinna, po co obarczać ją okropnościami? Gdybyś potrzebowała o tym porozmawiać, to przyjdź do mnie.
– Pan Carlo... był chory, prawda? – spytałam.
– Tak. Na depresję. Z tym współczesna medycyna nie za dobrze sobie radzi, niestety.
– Panie doktorze... – zaczęłam.
– Fryderyku – poprawił mnie. – Przecież przeszliśmy na „ty”. Chcesz o coś zapytać?
– Taak... Ale to na pewno bardzo niestosowne – wykrztusiłam.
– W rozmowie z lekarzem nie ma tematów niestosownych – odparł poważnie. – Pytaj, o co chcesz.
– Jeżeli... jeżeli mężczyzna jest zakochany w drugim mężczyźnie... czy to też jest rodzaj choroby? I czy to można wyleczyć? – wypaliłam, czerwona po uszy.
– Zadałaś dosyć trudne pytanie – odpowiedział. – Większość moich kolegów uznaje to za chorobę i nawet próbuje ją leczyć, z dość marnymi wynikami. Ja mam na ten temat odmienne zdanie. Wśród homoseksualistów – to znaczy mężczyzn, których pociągają inni mężczyźni – oczywiście zdarzają się ludzie chorzy, tacy, którzy nie radzą sobie z własnym ciałem. Jeżeli przez to krzywdzą innych, zwłaszcza jeżeli krzywdzą dzieci, to należy ich izolować i w miarę możliwości leczyć, chociaż, jak wspomniałem, nie bardzo to się udaje. Ale są i inni ludzie... Zresztą – popatrzył mi prosto w oczy – nie bawmy się w ciuciubabkę, Linko. Pytasz o to, bo dowiedziałaś się o skłonnościach Bazila i Jeana, prawda?

Skinęłam głową. Policzki mnie paliły.
– No to powiedz, czy kogoś takiego, jak Bazil albo Jean, należałoby zamknąć w szpitalu dla obłąkanych? Sama widzisz. To byłoby oczywistą bzdurą.
– Ale czy oni... przez to... nie są nieszczęśliwi? – spytałam.
– Może i trochę są. Ale Jean bardziej był nieszczęśliwy w małżeństwie. Nie wiedziałaś, że był żonaty? Był, z moją siostrą. Niedawno się rozwiedli. Nie pasowali do siebie. Jean, widzisz, należy do ludzi, którym właściwie bardziej podobają się kobiety niż mężczyźni. Bazil to dla niego wyjątek. On jest dla niego ważniejszy od konwencjonalnego życia. No a Bazil... nie mógłby żyć z kobietą. Jest inny. Co do leczenia... Załóżmy, że leczenie z tych skłonności byłoby, jak upierają się moi uczeni koledzy, możliwe. I wyleczony Bazil zakochałby się w kimś w rodzaju panny von Steinburg. Nie mógłby raczej liczyć na szczęśliwy finał tej miłości. Z różnych powodów ludzie bywają nie całkiem szczęśliwi. Wydaje mi się, że Jean i Bazil są szczęśliwsi od wielu innych.
– Dużo trudnych spraw na jeden dzień – Fryderyk westchnął i przetarł okulary. – Jak się czujesz, Linko? Możesz wstać? Nie kręci ci się w głowie? To idź do cioci i Misi. Sama zdecydujesz, czy i kiedy siostrze te sprawy wyjaśnisz.
***
Reszta lata minęła bez dramatów – oprócz tego, który rozgrywał się w moim sercu i który skrzętnie ukrywałam nawet przed Miśką. Właściwie powinnam nienawidzić Jeana, nie cierpieć go tak, jak nie cierpiałam panny von Steinburg... ale jakoś nie potrafiłam go nienawidzić.

Jeździłyśmy konno. Brodziłyśmy w górskich strumieniach, zbierałyśmy poziomki i dzikie maliny. Bazil i Jean zabierali nas na cudowne wycieczki. Wszystko naokoło było takie piękne, że wspomnienie kołyszącej się na sznurze postaci Carla stało się nierzeczywiste jak jakaś straszna baśń.

Kiedy przyszła pora powrotu, Jean i Bazil odwieźli nas aż do austriackiej granicy. Miśka rozbeczała się przy pożegnaniu. Ja nie. Kiedy Bazil mnie uściskał, coś we mnie wiedziało – mimo wszystkich zapewnień o ponownym spotkaniu – że to ostatni uścisk. A kiedy nie ma się żadnej nadziei, to nie warto płakać.

***
– Linka, nie śpisz? – Miśka w wieczorowej sukni wśliznęła się do mojej sypialni.
– Nie śpię. Jak premiera? – mnie niestety paskudne przeziębienie uniemożliwiło pójście do teatru.
– Niezła, ale nie o to chodzi. Nie zgadniesz, kogo spotkałam w teatrze! Jeana! Jeana de Saint-Pierre!

Usiadłam na łóżku.
– Co??? To teraz pewnie zerwiesz zaręczyny! – roześmiałam się.
– Nie wypominaj mi dziecinnego zadurzenia – wygłosiła Miśka z wyżyn osiemnastoletniej dorosłości. – Zresztą szybko mi przeszło i widziałam w Jeanie przede wszystkim starszego brata. Mam Andrzeja, i to jest to. Ale wyobrażasz sobie, jak się ucieszyłam! Jean cię bardzo serdecznie pozdrawia. Obiecałam, że prześlę mu wiadomość, jak tylko ci ten kaszel trochę przejdzie i będziemy mogły go przyjąć. Wyobraź sobie, on mieszka na stałe w Polsce! Teraz jest bardzo zamożny, chyba dostał jakiś spadek. Kupił majątek pod Tarnowem, ale często bywa w Warszawie. Wszystko nam opowie, kiedy przyjdzie! A Bazil...

Serce mi gwałtownie zabiło.
– Bazil też był w teatrze?
– Nie, Bazil gdzieś przepadł... Wyjechał do Ameryki czy Australii... Bo on też odziedziczył jakąś niesamowitą fortunę! Linka, on jest księciem, autentycznym księciem, nie nazywa się Blanchett, tylko de Chatreville! Jakiś krewny go odnalazł!

To, że Bazil jest księciem, jakoś na mnie nie zrobiło wrażenia. Dla mnie i tak zawsze nim był. Ale dlaczego wyjechał?!
– Nie sposób było w antrakcie o wszystkim mówić, ale Jean przecież nas odwiedzi. Teraz zdrowiej szybciutko, siostro, żebyśmy nie musiały długo czekać!

Następnego dnia przyszły dwa bukiety kwiatów od Jeana, a trzy dni później on sam. I odtąd pojawiał się u nas regularnie. Ale kwestię wyjazdu Bazila zbywał ogólnikami. Wróciliśmy do niej dopiero po kilku tygodniach, podczas spaceru w Łazienkach. Szliśmy w sporej odległości od Miśki i Andrzeja, żeby nie przeszkadzać narzeczonym.
– Wiesz, wyjazd Bazila to moja wina – powiedział nagle Jean. – Kiedy przyszła wiadomość o jego tytule i o spadku... tak się niezręcznie wyraziłem, powiedziałem, że nareszcie jest niezależny i może żyć na własnę rękę. A on to zrozumiał tak, że mam dość jego towarzystwa i chcę, żeby wyjechał... No i od ponad roku żadnej wiadomości, ani słowa... Po jego zniknięciu okazało się, że przekazał mi prawie cały swój majątek. To od niego mam pieniądze, nie ze spadku. I mam takie przeczucie, że on już nie wróci – głos mu zadrżał.
– Brakuje ci go, prawda? – spytałam ze współczuciem.
– Bardzo.
– Rozumiem.
– Ty w ogóle dużo rozumiesz, Linko – Jean zatrzymał się. – Wiesz... jesteś jedyną kobietą, z którą chyba mógłbym spędzić życie.

Popatrzyłam mu w oczy i skinęłam głową.
– Zgadzasz się? Zgodzisz się zostać moją żoną?
– Tak – powiedziałam.

Pocałował mnie w rękę, a potem lekko musnął wargami moje usta.
– Jean – odezwałam się cicho – ja wiem, co cię łączyło z Bazilem. Widziałam was tego dnia... dzień po twoim pojedynku z baronem. W parku, pod czerwonym bukiem.

Jean opuścił wzrok.
– Więc wiesz... Ale przed chwilą powiedziałaś mi „tak”. Dlaczego, Linko?
– Bo powiedziałeś, że mógłbyś ze mną spędzić życie. Nie powiedziałeś, że mnie kochasz. Nie skłamałeś.

Jean milczał.
– Poza tym – dodałam – mamy ze sobą dużo wspólnego. Ja też kochałam Bazila. Byłam jeszcze dzieckiem, ale to nie było dziecinne uczucie. Właściwie nie przestałam go kochać.

Jean znów popatrzył mi w oczy. Jego oczy były trochę wilgotne.
– Ciebie chyba jednak też kocham – powiedział. – Chyba można kochać jednocześnie dwie osoby?
– W każdym razie można spróbować – odparłam. I pocałowaliśmy się naprawdę.

***
Bazil uśmiecha się do mnie z obrazu i zapraszającym gestem unosi tacę z kryształową zastawą. Nie żyje od... Rysio miał wtedy sześć latek, więc od ośmiu lat. Zrozumiałam to, kiedy zauważyłam, że Jean przestał nosić sygnet z rubinem. Sygnet leży teraz w szkatułce razem ze swoim bratem-bliźniakiem, tym, który nosił Bazil, a obok szkatułki w szufladzie biurka leży testament Jeana.

Nie pytałam Jeana o żadne szczegóły. Skoro sam mi o nich nie opowiedział, to widocznie za trudno mu było o tym mówić. Jedną z największych zalet naszego małżeństwa było to, że oboje rozumieliśmy, kiedy i o co nie należy pytać.

Jean nie żyje od miesiąca. Dostałam wiadomość tydzień temu. Nie ma własnego grobu, pochowano go w zbiorowej żołnierskiej mogile, nawet nie wiadomo, w której. Nie wiadomo też, w jakiej stronie świata jest grób Bazila... i czy w ogóle gdzieś jest. Zamiast siedzieć przy grobie siedzę na ławce w parku, pod czerwonym bukiem. Chwilami zdaje mi się, że znów ich obu widzę. Dwa przepiękne, posągowe ciała, splecione w uścisku.

Okazało się, że naprawdę można kochać dwie osoby. Miałam w życiu wielkie szczęście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz