sobota, 10 marca 2012

Szwoleżer, moja miłość... (3)


Alejką zbliżała się piękna para. Jasne włosy hrabiego ładnie kontrastowały z czarnymi lokami panny Teresy. Miała dziś na sobie suknię koloru dojrzałych czereśni. Musiałam – niechętnie – przyznać, że bardzo jej było w tym kolorze do twarzy.
– Nie nudzą się tu panienki? – spytał hrabia z grzecznym ukłonem.
– Szkoda, że nie macie towarzystwa w swoim wieku, dziewczęta – dodała panna Teresa.

O ile lat ona może być starsza ode mnie? Cztery, pięć... A tak się sadzi!
– Wcale się nie nudzimy. Tu jest wręcz fascynująco – Miśka dumnie zadarła głowę.
– Fascynująco to chyba za dużo powiedziane – uśmiechnął się hrabia – ale postaramy się o trochę rozrywek. W sobotę, jeżeli pogoda dopisze, planujemy dłuższą wycieczkę w góry, nad bardzo piękny wodospad. A jutro wieczorem będzie koncert, a po nim wieczorek taneczny.
– Tańczyć z dorosłymi ciocia nam nie pozwoli – powiedziałam – ale muzyki będzie przyjemnie posłuchać. I proszę się nie martwić, my się naprawdę nie nudzimy, siostra ma rację.
– W takim razie bardzo się cieszę – hrabia uchylił kapelusza. – Aha, coś mi przyszło do głowy. Czy panienki jeżdżą konno?

Pokręciłyśmy głowami i popatrzyłyśmy po sobie. Jazda konna to było jedno z naszych największych marzeń, ale mama uważała, że to nieodpowiednia rozrywka dla panienek. Nie pomagały argumenty o angielskich arystokratkach.
– A może chciałyby panienki się nauczyć? Mamy parę bardzo spokojnych wierzchowców. Jako były szwoleżer mogę panienkom udzielać lekcji.

Miśka na chwilę zaniemówiła z wrażenia, a potem zerwała się z ławki jednym podskokiem i wrzasnęła:
– Hurra!!!
– Przecież pan nie może tracić czasu na takie rzeczy. Miałby pan trzymać konia na lonży? – włączyła się panna Teresa. – Jeżeli dziewczynki chcą spróbować konnej jazdy, to niech się nimi zajmie ten... pana ordynans, jak on ma na imię? Bazil, zdaje się?

Pan de Saint-Pierre spojrzał na swoją towarzyszkę z miną, która teraz zdecydowanie nie wyrażała zachwytu.
– Pan Blanchett ma mnóstwo innych obowiązków – wycedził z naciskiem na „pan”.
– Chyba nie więcej niż pan, panie hrabio? Pan poza tym w czasie wolnym od pracy powinien zabawiać gości – rzuciła mu zalotne spojrzenie.
– Właśnie staram się to robić – odparł z lodowatą uprzejmością. – Zatem, panno Paulino, panno Michalino – dodał o wiele milszym tonem – jutro mniej więcej godzinkę po śniadaniu, dobrze? Mamy stroje do konnej jazdy na użytek gości. Niech panienki pójdą do pani klucznicy, znajdzie dla panienek coś odpowiedniego, jeżeli będzie trzeba coś dopasować, to też się tym zajmie. A o pozwolenie cioci proszę się nie martwić, pan doktor z nią porozmawia – przymrużył oko. – Do zobaczenia!

Oddalił się z nieco naburmuszoną panną Teresą uwieszoną jego ramienia.
– Ależ jędza – Miśka odprowadziła ich wzrokiem. – Jak ona śmiała powiedzieć, że Bazil jest ordynarny?
– Nie ordynarny, tylko ordynans, Misiu – poprawiłam. – Ordynans to w wojsku taki jakby służący oficera.
– Nawet jeżeli w wojsku był tym... ordynansem, to teraz ma odpowiedzialne stanowisko i jest o wiele bardziej wykształcony niż ta cała Teresa. Jak oni obaj mogą się kochać w takiej osobie?
– Jest ładna – westchnęłam.
– Niestety – zgodziła się Miśka. – Nawet bardzo. Ale za wyzywająco się ubiera. Czerwona suknia z taaakim dekoltem na popołudnie? Ciocia mówi, że czerwony w ogóle nie jest odpowiednim kolorem dla panien.

Przyznałam jej rację.

***
Lekcja jazdy konnej była taką przyjemnością, że ból w niewymawialnych miejscach, którym za nią przyszło zapłacić, nie miał żadnego znaczenia. W porze obiadu byłyśmy głodne jak wilki. Pochłonęłyśmy po dwa talerze minestrone i niecierpliwie czekałyśmy na drugie danie. Ku naszej radości podano wspaniałą, kruchutką, różową w środku polędwicę. Półmisek był zabawnie przybrany mnóstwem lekko obgotowanych nowalijek. Były tam cieniutkie marcheweczki, maleńkie młode buraczki, szparagi, wiosenne cebulki, skorzonera – wszystko kolorowe i apetyczne. Kiedy nakładałyśmy sobie kolejne porcje, pojawił się hrabia de Saint-Pierre. Usiadł na wolnym miejscu obok panny Teresy.
– Przyjemnie było dziś rano, prawda? – zwrócił się do nas. – Jeszcze trochę, i będziemy mogli wybrać się na konną wycieczkę. Ale ja chciałem zapytać o inną wycieczkę, tę nad wodospad. Czy wszyscy państwo na nią reflektują? Chciałbym wiedzieć, ile bryczek trzeba będzie zamówić.

Wszyscy reflektowali.
– Nic pan nie je, panie hrabio? – zainteresowała się ciotka Balbina.
– Ja jadam obiad trochę później. Z panem Blanchett – wyjaśnił i powiódł wzrokiem za kręcącą się jak zwykle po jadalni wysoką sylwetką w białej kurtce.
– Oryginał z pana – pokręciła głową starsza pani von Steinburg.

Bazil zbliżył się do naszego stolika.
– Czy obiad państwu dziś odpowiadał? – zapytał.
– Pycha! – wykrzyknęła Miśka. – A wie pan, że jeździłyśmy konno?
– Michalino, jak można tak wyrywać się przed starszych?! – skarciła ją ciotka. – A obiad, panie Blanchett, doskonały, naprawdę doskonały, i tak ładnie podany. Przeszedł pan sam siebie.
– Ja tylko układam menu i doglądam całości, ale przekażę pochwałę kucharce i dziewczętom, ucieszą się – powiedział z uśmiechem.
– Niech pan nie będzie taki skromny, widziałam przez uchylone drzwi od kuchni, jak pan własnoręcznie blanszował te jarzyny, blanszował, cha, cha, nomen omen! – roześmiała się panna Teresa.
– Pewnych subtelniejszych operacji rzeczywiście wolę dokonywać własnoręcznie – odparł uprzejmie Bazil. – Cieszę się, że państwu smakowało.
– Bazil, nie stój jak kelner, siadaj i porozmawiaj chwilę z nami! – porucznik wskazał wolne krzesło. – Muszę ci opowiedzieć, jak przerabiam nasze panienki na szwoleżerów...
– Dziękuję, Jean, przepraszam, ale muszę dopilnować deserów. A o koniach chętnie z panienkami porozmawiam, jak będę wolny – Bazil bardzo miło się do nas uśmiechnął i szybkim krokiem odszedł w stronę kuchni.

Wyglądało na to, że hrabia chce za nim pójść, ale pani i panna von Steinburg zaczęły go zasypywać pytaniami o muzyków mających wystąpić na dzisiejszym koncercie.

Po przedpołudniu na końskim grzbiecie i po obfitym obiedzie miło było posiedzieć spokojnie i posłuchać muzyki. Na tańce oczywiście nie było szans, ciocia miała niezłomne zasady co do panien, które jeszcze nie zadebiutowały na balu. Mnie to nie martwiło, bo jestem kiepską tancerką, a Miśka wyjątkowo nie protestowała, bo już pod koniec koncertu zaczęły się jej kleić oczy. Zasnęła, kiedy tylko przyłożyła głowę do poduszki. Ja mimo zmęczenia nie mogłam spać. Myślałam o panu de Saint-Pierre, Bazilu i tej jędzowatej, ale pięknej pannie Teresie. Czy Bazil przyjdzie na tańce? Na koncercie był, we fraku wyglądał na arystokratę nie gorszego od innych gości. Może dziś hrabia oświadczy się swojej wybrance? Co wtedy zrobi Bazil? Może naprawdę wybuchnie gniewem – musi mieć dość tych upokorzeń – i wyzwie hrabiego na pojedynek? Ubrałam się i wymknęłam do ogrodu.

Rozglądałam się za bezpiecznym punktem obserwacyjnym, kiedy usłyszałam w dość bliskiej odległości szmer kroków na żwirowej ścieżce. Najbliższym schronieniem była altanka. Może tam nie wejdą? Jednym susem wskoczyłam na schodki i skuliłam się na drewnianej podłodze.

Na ławce naprzeciw altany usiadły dwie postacie we frakach. W ciemności ich twarze były tylko jaśniejszymi plamami.
– Bazil – odezwał się głos Carla – jeszcze raz ci mówię, wyjedź stąd. Pojedź ze mną do Florencji. Wśród artystów odżyjesz, będziemy razem pracowali, będziesz pisał...
– Pisał... – głos Bazila brzmiał trochę inaczej niż zwykle, nie całkiem wyraźnie. – Nie jestem religijny, ale czasem czytam sobie Biblię, bo jest w niej sporo poezji. Pamiętasz ten list świętego Pawła: „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał...” Jeżeli człowiek sprzeniewierzy się swojej miłości, to jaką poezję może tworzyć? Byłbym „jako miedź brząkająca i jako cymbał brzmiący”. Zresztą moje wiersze i tak są kiepskie.
– Nieprawda! Ty masz talent, Bazil! Piszesz dobrze, a będziesz pisał jeszcze lepiej, będziesz rozdawał ludziom duchowy nektar i ambrozję... Ty za nisko siebie oceniasz, dlatego powinieneś być z kimś, kto potrafi cię docenić. Bazil...

Zamrugałam gwałtownie, bo na ławce stało się coś dziwnego. Plamy twarzy znikły, dwie postacie jakby zlały się w jedną. Ale po chwili wszystko wyglądało tak, jak poprzednio. Może to było przez to, że jakaś chmura przesłoniła księżyc?
– Nie – usłyszałam głos Bazila. – Nie próbuj, Carlo. Nie próbuj mnie namawiać, nigdy więcej. Ja cię bardzo wysoko cenię i życzę ci jak najlepiej. Życzę ci, żebyś znalazł to, czego szukasz, i w sztuce, i w życiu. Ale zrozum raz na zawsze, że ze mną jest tak, jak jest, i nic poza śmiercią tego nie zmieni. Może nawet śmierć tego nie zmieni, licho wie, jak z tym jest. Nie wiem, czy wierzę w Boga, ale w duszę tak.
– Ja też – rzekł cicho Carlo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz