sobota, 10 marca 2012

Szwoleżer, moja miłość...(4)


Nastała długa chwila ciszy.

– Bazil – to znowu Carlo – jedną rzecz przed tobą przemilczałem i wstyd mi za to. Wiesz, on chciał ode mnie kupić ten obraz. Powiedziałem, że nie jest na sprzedaż. Nie dawał mi spokoju, prosił mnie i prosił, proponował coraz wyższą cenę... A wiem, że Krezusem nie jest. A ja nie wspomniałem ci o tym, nietrudno się domyślić, dlaczego. To było nie fair. Przepraszam cię. Powiedz, chcesz, żeby miał ten obraz?
– Chciałbym, ale to twoja decyzja. Obraz jest twój.
– Nie tylko mój.

Taras przylegający do dużego salonu przecięła smuga światła, muzyka i gwar stały się wyraźniejsze. Grupka tancerzy wyszła zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Cholera – zaklął Carlo – zaraz tu się zaczną kręcić flirtujące parki. Chodźmy stąd. Chodźmy do mnie, napić się i pogadać w spokoju. Do niczego cię nie będę namawiał, daję ci słowo honoru. Chcę się tylko napić i nie chcę być sam. To ostatni wieczór. W porządku?
– W porządku, Carlo – odparł Bazil. Obie postacie podniosły się z ławki i znikły w mroku.

Odczekałam na właściwy moment i szybciutko wróciłam do sypialni. Zastanawiałam się nad podsłuchaną rozmową. Nie wszystko z niej rozumiałam. Jedno było jasne: żadnego pojedynku nie będzie. Bazil jest śmiertelnie zakochany, ale nie będzie stawał przyjacielowi na drodze. I nie chce wyjeżdżać, chce być w pobliżu Teresy, nawet, kiedy ona będzie żoną hrabiego. Chyba niemądrze robi, chociaż oczywiście dla nas to dobrze, że Bazil nie wyjeżdża. Lubię go najbardziej ze wszystkich, których tu poznałam, i tak mi go żal. Że też musiał zakochać się w takiej niemiłej, zarozumiałej gęsi!
Nie pojmowałam, o co chodziło z tą sprzedażą obrazu. Ale kiedy dorośli zaczynają mówić o interesach i pieniądzach, to często przestaję ich rozumieć. Tyle jest w takich rozmowach niedomówień. Co ma sprzedaż obrazu do panny von Steinberg? Nic. To był całkiem inny temat. Pewnie jest tak, że Bazil ma prawo do części pieniędzy za obraz, bo do niego pozował, a Carlo prowadził pertraktacje bez jego wiedzy i wstyd mu się za to zrobiło. Chciałabym ten obraz zobaczyć, może jutro odważę się o tym porozmawiać z Bazilem? Nie muszę mówić, że ich podglądałam, powiem, że przechodząc zauważyłam Carla przy sztalugach...

Poczułam ogromne zmęczenie i myśli mi się zupełnie pomieszały, a potem znikły.

***

Nazajutrz większość gości spóźniła się na śniadanie, a część nie przyszła w ogóle.
– Pan dyrektor kazał powiedzieć panienkom, że dziś trochę później przyjdzie do koni, około jedenastej – poinformował służący, nalewając do naszych filiżanek napar z głogu.

Ale i tak poszłyśmy do stajni zaraz po śniadaniu. Postanowiłyśmy same wyczyścić konie zgrzebłem. Pan de Saint-Pierre mówił, że przyzwoity jeździec musi umieć pielęgnować konia, choćby miał do dyspozycji stu stajennych.

Zatem Miśka z zapałem szczotkowała Bajaderę, a ja Bucefała, którego pan hrabia (niezbyt ładnie) nazywał Bucem. Tym razem naprawdę nie z własnej winy podsłuchałyśmy kolejną rozmowę.

– Pewnie, że jestem zirytowany! – ton głosu pana hrabiego harmonizował z treścią wypowiedzi. – Bo nie byłeś ze mną szczery! Niczego ci nie mogę zabronić, ale mam chyba prawo oczekiwać, że powiesz mi w oczy, jak sprawy stoją! A ty przede mną odgrywasz niewiniątko, a za moimi plecami...
– Jean, o co ci chodzi? – zapytał Bazil.
– Już ty dobrze wiesz, o co!

Bajadera zarżała i zagłuszyła odpowiedź Bazila.
– To może mi wytłumaczysz tę sprawę z obrazem?! – kontynuował pan de Saint-Pierre. – Nie chciał sprzedać, za nic, chociaż proponowałem mu... nieważne, ile. Rafael, pies mu... ucho kąsał! A dziś rano przychodzi do mnie i pyta, czy dalej jestem zainteresowany. I sprzedał mi go za połowę tej sumy, o której ostatnio była mowa! Sam nie rozumiem, po co go kupiłem, chyba tylko dlatego, że miałem kaca i nie bardzo wiedziałem, co robię. Wniosek przecież może być tylko jeden: kopia mu już niepotrzebna, bo zatrzyma oryginał!

Tym razem zarżał Bucefał.
– ...chodźmy gdzieś dalej, bo dziewczynki tu mogą lada chwila przybiec – dobiegł nas głos Bazila i odgłos kroków.
– Boże, pozabijają się! – szepnęła Miśka. – Linka, o co chodzi z tym obrazem? Co ma jedno do drugiego?
Doznałam olśnienia. Nie było to przyjemne olśnienie, ale w inny sposób nie można było sytuacji wytłumaczyć.
– Już wiem! – szepnęłam. – Bazil zmienił zdanie i chce porwać pannę Teresę, to znaczy, za jej zgodą. Bo rodzice by jej nie pozwolili wyjść za niego. Ona tylko udaje, że nim pogardza, żeby nikt się nie zorientował, a naprawdę jest w nim zakochana. No i chcą razem wyjechać, więc Bazilowi potrzebne są pieniądze. I ten malarz chce mu pomóc, i sprzedał panu de Saint-Pierre jakiś sfałszowany obraz, żeby zdobyć pieniądze dla Bazila. Ja myślałam, że chodzi o portret Bazila, ale to widać jakiś inny obraz, bardzo wartościowy, Rafael czy Leonardo... Ale żeby Bazil uczestniczył w oszustwie...
– On pewnie nie wiedział. Ale co robimy? Biegniemy za nimi?
Zostawiłyśmy konie i niezdecydowanie stanęłyśmy na środku stajni.

Więc pijmy wino, szwoleżerowie!
Niech troski zginą
W rozbitym szkle!

– rozległo się przy wrotach na dwa głosy. Bardzo wesołe głosy.
– Szwoleżerowie już na posterunku? – zawołał pan de Saint-Pierre. – Doskonale. Siodłać konie! Kapralu, pomóżcie szeregowcom! Dziś nie jeździmy na lonży, tylko na padoku.
Nic już nie rozumiałam, ale teraz trzeba było myśleć o tym, żeby poprawnie trzymać się w siodle. Obaj nasi mentorzy stali oparci o barierkę i nie szczędzili nam krytycznych uwag.
– Kolano do siodła! Pięta w dół, panno Michalino! Plecy prosto, jedna i druga!
– Spadły już? – zainteresował się Bazil.
– Nie. Spróbujemy galopu. Dwa razy stuknąć konia piętami w żebra, energicznie!
Nie spadnę, właśnie, że nie spadnę, myślałam w panice, trzymając się kurczowo łęku siodła, chociaż nie wolno było tego robić. Ale spadłam, a Miśka zaraz po mnie.
Siedziałam trochę oszołomiona na piasku i rozglądałam się. Konie przeszły w kłusa. Żaden z panów nie ruszał się od barierki. Uśmiechali się do siebie z satysfakcją.
– Wstawać, wstawać, szwoleżerowie, łapać szkapy i na siodła! – zagrzmiał hrabia.
Myślałam, że jest lepiej wychowany... Ze złością zacisnęłam zęby i spróbowałam wykonać polecenie. Udało mi się przy trzeciej próbie. Miśka w końcu też wgramoliła się na konia. Czerwona była jak burak.
– Stępa po prostokącie! – zakomenderował Bazil. – Teraz – halt!

Podszedł do nas.
– Po upadku należy jak najszybciej złapać konia i znowu wsiąść – powiedział miękko. – Inaczej i koń, i jeździec nabiorą narowów. A kto nie spadł z konia, nie będzie  przyzwoitym jeźdźcem, tylko ciamajdą.
Ciamajdami w żadnym wypadku nie chciałyśmy zostać. I naprawdę teraz dużo łatwiej było dostosowywać się do ruchów konia. Przy następnej próbie galopu obie utrzymałyśmy się w siodłach.
– Zuchy dziewczyny! – chwalił nas hrabia. – Starczy na dzisiaj. Teraz stępa i długie cugle... i poklepać koniki, podziękować im.
– Wie pan – odezwała się Miśka, kiedy szliśmy w kierunku stajni – może by pan do nas mówił po imieniu? Pan Bazil też, prawda, Linka? Bo zanim pan do końca powie „panno Michalino” czy „panno Paulino”, to człowiek zdąży zrobić z pięć błędów. My do siebie mówimy „Misia” i „Linka”.

Ustaliliśmy zatem, że wszyscy czworo będziemy do siebie mówić po imieniu, ale tylko wtedy, kiedy starsi nie będą nas słyszeć. Bo ciocia byłaby oburzona.
– Ciocia nie protestuje, że jeździcie po męsku? – spytał Bazil.
– Nie. Fryderyk jej wyjaśnił, że jazda po męsku o wiele bardziej wzmacnia kręgosłup – wtrącił Jean. – Po damsku też dziewczęta z czasem nauczymy jeździć, to się im może przydać, ale przecież szkolimy szwoleżerów, a nie jakieś ciepłe kluchy, co?
– No właśnie. Ojej! – Bazil złapał się za głowę – Kluski! Rosołu nawet Anneli nie zepsuje, ale jak ona zrobi kluski, to można nimi strzelać z fuzji, i to do grubego zwierza. Do zobaczenia przy obiedzie, muszę pędzić!

Oddalił się rzeczywiście pędem.
– Jaki on jest miły. Ile on ma lat? – spytała Miśka.
– Prawda, że miły? Najmilszy chłopak pod słońcem  – Jean ciepło się uśmiechnął. – Ile ma lat, dokładnie nie wiadomo. On jest sierotą, stracił rodziców podczas rewolucji, żadne dokumenty się nie zachowały... a może nigdy ich nie było. Z tego, co z tamtych czasów pamięta, wynika, że jest ode mnie chyba o jakieś dwa-trzy lata starszy... chociaż wygląda na młodszego, prawda? A ja urodziłem się dokładnie trzy tygodnie przed wybuchem rewolucji.
– To w tym samym roku, co nasz brat – powiedziałam, jak na mnie, bardzo odważnie. – On nie żyje. Chciałabym mieć takiego brata, jak ty.
– Ja też! I drugiego takiego jak Bazil! – podjęła entuzjastycznie Miśka.
Nie odezwałam się. Jakoś nie chciałam, żeby Bazil był moim bratem. Mógłby być... kuzynem. Takim dalszym kuzynem.

***
Przy naszym stole siedział dziś nowy gość, pan chyba około czterdziestki, niewysoki, szpakowaty. Baron von Reutenbach. A przy rosole z kluskami wybuchła bomba.
Oczywiście w przenośni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz