czwartek, 8 marca 2012

Szwoleżer, moja miłość... (2)




Po obiedzie obowiązkowo należało werandować. Ciocia zachrapała po paru minutach.
– Linka, który ci się bardziej podoba? – szepnęła Miśka. – Mnie chyba ten hrabia! Ale ten włoski malarz też ładny, prawda?
– Misieńko, spokojnie, zobaczymy – odpowiedziałam szeptem. Misia jest taka egzaltowana, a ja jestem starsza od niej, i muszę jej pilnować. Dorośli tak mało rozumieją.
Zasnęła. Teraz ja się rozejrzę.
***
Szłam w kierunku najodleglejszego zakątka ogrodu, zapatrzona w rosnący tam rozłożysty czerwony buk. Bardzo mi się podobała soczysta purpura liści w popołudniowym słońcu. Nagle zatrzymałam się i szybko ukryłam za pniem najbliższego drzewa. W plamie światła przed czerwonym bukiem stał wysoki mężczyzna z całkowicie obnażonym, muskularnym torsem. To był Bazil.
Widywałam oczywiście wcześniej półnagich mężczyzn, ale to byli żniwiarze w polu albo robotnicy układający kamienie na drogach. Nie byli piękni. Bazil był piękny. Teraz nie przypominał wyrośniętego uczniaka, ale posąg herosa czy boga z jakiegoś greckiego mitu. Nie mogłam oderwać wzroku od oświetlonego słońcem, gładkiego torsu. Wyglądał jak wykuty z marmuru.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że Bazil z jakiegoś powodu trzyma w rękach srebrną tacę. Stał na niej kryształowy dzbanek z czerwonym płynem, talerz z owocami i parę pucharków, zdaje się, deserowych. Rozejrzałam się. Kilka metrów od Bazila siedział przed sztalugami włoski artysta.
– Carlo, mogę na trochę odstawić tę tacę? – odezwał się Bazil. – Ręce mi ścierpły.
– Odstaw, zrobimy sobie przerwę. Napijmy się tego kruszonu, dzbanek już namalowałem.
– Rozgrzał się trochę w słońcu, ale da się wypić – stwierdził Bazil. Postawił tacę na trawie. Nadal był piękny, ale heroiczna aura prysła. Malarz przysiadł obok niego.
– Ciepły kruszon w deserowych pucharkach. Kompletny brak kultury. Też sobie naczynia powybierałeś! – powiedział Bazil, przechylając dzbanek.
– Ładnie się w nich światło załamuje – usprawiedliwił się Carlo, bo tak artysta najwyraźniej miał na imię.
Może powinnam wyjść zza tego drzewa, po prostu ich pozdrowić i pójść dalej? Ale wtedy wyszłoby na jaw, że przyglądałam się im z ukrycia. Nie. Poczekam.
– Słuchaj, Bazil – powiedział po chwili artysta – nie obraź się za szczerość, ale czemu ty tego wszystkiego nie rzucisz w diabły? Przecież mogę sobie wyobrazić, jak się męczysz. Od rana do wieczora musisz się przyglądać, jak on jej nadskakuje. Tańce, spacerki, przejażdżki, zaglądanie w oczy i to wszystko. A ty jak byle kelner kłaniasz się jej i pytasz, czy jej zupa smakowała. To upokarzające. Przykro mi, kiedy myślę, jaki ty musisz być nieszczęśliwy.
Bazil popatrzył na niebo.
– Ja nie jestem nieszczęśliwy, Carlo – odparł powoli. – Masz rację, trochę się męczę, czasem nawet bardziej niż trochę. Ale nieszczęśliwy nie jestem, raczej przeciwnie. Dla mnie najważniejsze to być w pobliżu. Z tym jest trochę jak z twoim malarstwem. Też się nieraz męczysz, przecież to widzę. Szukasz, próbujesz dotrzeć do czegoś, co ci umyka, jesteś blisko, czasami bardzo blisko, już prawie tego dotykasz, tak jak w tym obrazie ­– ale ciągle to jeszcze nie to, jeszcze nie trafiasz w sedno. Męczysz się, ale naprawdę nieszczęśliwy byłeś wtedy, kiedy nie mogłeś malować, prawda?
– Taak... Ale obawiam się, że źle się to dla ciebie skończy. Ty masz duszę poety, Bazil. Marnujesz się.
– Ech, nie przesadzaj. W dobrym sosie czy deserze też może być sporo poezji. To jak, chcesz jeszcze trochę popracować?
– Tak, jeszcze z pół godzinki, zanim się to całe towarzyswo nie rozbudzi, bo jak mi zaczną zaglądać przez ramię i wykrzykiwać ochy i achy, to szlag mnie trafi i jeszcze płótno zniszczę. A już prawie finał! Możesz pozować bez tacy, tylko trochę unieś ręce. Stań tam – podprowadził Bazila w upatrzone miejsce i zaczął układać mu ręce i delikatnie ustawiać głowę pod odpowiednim kątem. Wydawało mi się, że bardzo długo to trwa, ale pewnie było to konieczne.
Przez chwilę podziwiałam sylwetkę Bazila, który znów zmienił się w greckiego herosa. Potem wycofałam się bardzo ostrożnie, tyłem, kryjąc się za kolejnymi drzewami. Ale ostrożność była zbyteczna, bo artysta pochłonięty był malowaniem, a Bazil patrzył we wskazanym przez Carla kierunku i nie poruszał głową.
Spieszyło mi się do Miśki. To się zdziwi, kiedy usłyszy, jakich sensacji się dowiedziałam. Rozgrywa się tu dramat jak z powieści o miłości!
Podwieczorkowe ciasta, owoce i napoje rozstawione były na długim stole na tarasie. Na szczęście przy podwieczorku nie trzeba było siedzieć przy stole. Goście zaopatrywali się w to, na co mieli ochotę, rozchodzili się po parku i przysiadali na ławkach albo w altanach. Hrabia de Saint-Pierre oczywiście towarzyszył pannie von Steinburg. Bazila ani artysty nie było widać.
Zaciągnęłam Miśkę jak najdalej od dorosłych.
– Słuchaj, nie tylko pan de Saint-Pierre kocha się w pannie von Steinburg! – relacjonowałam bez tchu. – Bazil też! Bardzo!
– Ta to ma dobrze... – westchnęła Miśka.
– No i rozumiesz, Bazil przez to cierpi, bo ona go nie zauważa, traktuje go prawie jak kelnera, a on ma duszę poety, tak się wyraził ten malarz. I Bazil jeszcze mówił, że jemu wystarcza być w jej pobliżu i na nią patrzeć.
– Biedny Bazil. Ale fascynujące to jest! Teraz właściwie jest tylko jedno wyjście. Jeden drugiego wyzwie na pojedynek!
– Ale oni przecież się przyjaźnią.
– Nie szkodzi. Kiedy idzie o miłość, to nawet przyjaciele do siebie strzelają. A oni obaj służyli w wojsku, to umieją strzelać. Jeszcze się nawzajem pozabijają!
Pomyślałam o marmurowej piersi Bazila i wyobraziłam sobie, że trafia w nią śmiercionośna kula. Krew plami marmur... Wzdrygnęłam się.
– Nie strasz, Miśka!
– A jakie inne wyjście widzisz?
– Bez strzelania. Pan de Saint-Pierre oświadczy się pannie von Steinburg, a Bazil będzie miał złamane serce, ale będzie usiłował cieszyć się szczęściem przyjaciela. Może nawet będzie świadkiem na jego ślubie. Ale nigdy nie zapomni o swojej wielkiej miłości i będzie pisał o niej poematy, i zostanie sławnym poetą, sławniejszym od Schillera.
– Też romantyczne – zgodziła się Miśka. – Ale pojedynek mimo wszystko byłby dobry, tylko żeby się nie pozabijali. Mógłby jeden drugiego trochę zranić, tak niegroźnie. W każdym razie trzeba ich mieć na oku. O! Cicho, idą tu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz