sobota, 4 lutego 2012

Książę spod Pont Neuf (część VII - przedostatnia)


W oknach „Coq au vin” rolety były spuszczone. Frontowe drzwi były zamknięte. Kuchenne za to otwarte na oścież. Pani Konstancja siedziała przy kuchennym stole, a naprzeciw niej piekarzowa z rogu. Gładziła ją po ręce.

Zrozumiałem, że panu Claudet już nie będzie potrzebna mikstura na duszności.

Po pogrzebie toczyły się w saloniku jakieś narady, w których nie uczestniczyłem, bo kuchnia była na mojej głowie, ale z zasłyszanych strzępków rozmów układał się obraz sytuacji. Niewesoły.
Kończyłem zmywanie po kolacji, kiedy do kuchni weszła pani Konstancja.
– Dobre z ciebie dziecko, Bazilku – powiedziała i ciężko usiadła na ławie pod oknem.

Sytuacja była zatem gorsza, niż przypuszczałem. Pani Konstancja nigdy dotąd mnie nie w oczy nie chwaliła i nie mówiła do mnie „Bazilku”.

– Zamieszkam u siostry, w Dijon – powiedziała. – Nie ma innego wyjścia.
– Nie patrz tak na mnie! – zawołała, chociaż wcale na nią nie patrzyłem. Wpatrywałem się w blat stołu. Tłusta plama, widać rozlałem oliwę. Trzeba wyszorować.
– Nie patrz tak na mnie! – powtórzyła. – Po spłaceniu rachunków prawie nic ze sprzedaży restauracji i mieszkania nie zostanie. Biednemu Błażejowi ciągle się wydawało, że dalej gotuje dla księcia de Chatreville. Wszystko musiało być najlepszej jakości, sam wiesz. Gderałam, ale w końcu przestałam, bo... to był jego punkt honoru.

Kiwnąłem głową.

– Prosiłam ich! – pani Konstancja uderzyła pięścią w stół. – Szwagier się nie zgadza. Im też nie jest lekko, dwie niezamężne córki w domu.
– Ja sobie poradzę. I zawsze będę państwu wdzięczny. Pani i pan Błażej byli dla mnie najlepsi na świecie. Jak prawdziwa rodzina – powiedziałem.

Stało się coś, czego nie uważałem za możliwe. Pani Konstancja rozpłakała się na głos, a ja ją bardzo długo pocieszałem.

– Na ulicy cię nie zostawię – stwierdziła wreszcie, ocierając oczy. – Wyszoruj ten stół, cały się lepi od oliwy.

Zostałem umieszczony u podparyskiego ogrodnika, naszego byłego dostawcy warzyw. Nie lubiłem tego gościa. Pani Konstancja też nie.

– Myślałam, że piekarz cię weźmie do siebie – powiedziała. – Ale przy dzisiejszych cenach mąki oni sami ledwo koniec z końcem wiążą. A mleczarz sprzedał gospodarstwo i wyjechał do krewnych aż pod Lyon. Tu z głodu nie umrzesz, a jak popracujesz na świeżym powietrzu, to się wzmocnisz. Obiecali mi porządnie cię karmić.

Obiecać pewnie i obiecali, ale w praktyce nieszczególnie z tym było. Głównie cienka owsianka i kiepskie zupy na przywiędłych jarzynach. Nie głodowałem, ale mój żołądek przywykł do trzech obfitych, pożywnych i smacznych posiłków dziennie i buntował się przeciwko nowej diecie, tym bardziej, że rosłem na potęgę. Na szczęście pani Konstancja zaopatrzyła mnie w garderobę na wyrost, przerobioną z rzeczy pana Błażeja. Do pracy oczywiście zakładałem najbardziej zniszczone rzeczy, ale wieczorem lubiłem umyć się i przebrać w coś porządniejszego. Więc i tu zaczęto mnie nazywać księciem, i nie było to życzliwe przezwisko.

Ten brak życzliwości i ludzkiego ciepła doskwierał mi bardziej niż brak przyzwoitego jedzenia. Tu nie było mowy o posiłkach przy jednym stole z gospodarzami. Jadłem z parobkiem i z sezonowymi robotnikami, którzy zachowywali się przy stole gorzej niż świnie. Najsmutniej było mi w niedzielne poranki, kiedy przypominałem sobie niedziele w „Coq au vin”. Otwieraliśmy restaurację dopiero późnym popołudniem. Na śniadanie były gorące bułeczki i wspaniała jajecznica, w której przyrządzaniu celował pan Błażej. Ale szybko nauczyłem się robić równie dobrą. Trzeba do porządnie rozmieszanych jajek dodać trochę słodkiej śmietanki i odrobinę tymianku. Po kilku tygodniach przejąłem obowiązek przygotowywania niedzielnych śniadań i widziałem, że moim chlebodawcom sprawia przyjemność to, że raz w tygodniu to oni są obsługiwani. Długo siedzieliśmy przy stole. Państwo Claudetowie planowali menu na najbliższy tydzień albo snuli wspomnienia z czasów służby na dworze księcia de Chatreville. A ja objadałem się sucharkami z dżemem, których liczby nikt mi nie ograniczał, i wydawało mi się, że mam prawdziwy dom i prawdziwych dziadków.

Do dobrych rzeczy to się człowiek szybko przyzwyczaja.

U ogrodnika jedyną pociechą były konie. Znów spałem w stajni, ale wolałem bliskość koni od ludzkiego towarzystwa. Czułem się trochę jak Guliwer w krainie mądrych koni i wstrętnych jahusów. Zwierzałem się koniom z moich zmartwień, a one prychały ze zrozumieniem.

Największym zmartwieniem był aptekarz i jego asystent. Zegarek, który pan Vincent wyjął z kieszeni, był bardzo podobny do zegarka Victora. Nawet zauważyłem „V” na kopercie. Ale Vincent też zaczyna się na „V”. No i chyba nieostrożnie byłoby się tak obnosić z zegarkiem ofiary? Już raz posądziłem o zbrodnicze zamiary niewinnego duńskiego rzeźbiarza...

Musiałem przestać myśleć o mordercy, bo powstał inny problem. Pierwszą zimę przetrwałem w ogrodnictwie, harując jak wół, bo parobek we wszystkim się mną wyręczał. Ale kolejnej jesieni, kiedy na grządkach zostały już tylko późne dynie, pokazano mi drzwi. Konkretnie – bramę.

– Przecież państwo obiecali pani Claudet, że zostanę na stałe. Dlatego pracowałem za darmo, nie płacili mi państwo tak, jak sezonowym, bo miałem zapracować na przezimowanie – powiedziałem. Ale równie dobrze mogłem nic nie mówić. Zbliżał się listopad, a ja znowu znalazłem się na bruku.

Imałem się tego i owego. Na początku grudnia trafił mi się jeden malarz. Trochę obleśny, ale dobroduszny. Do artystów od spotkania z Thorvaldsenem miałem zaufanie. Nieco intuicji biednego Victora też mi się udzieliło, czułem, że ten gość mi krzywdy nie zrobi, poza zwykłymi paskudztwami, rzecz jasna.

Poduczyłem się przy okazji greckiej mitologii. Zostałem Hermesem i ciałem Patroklesa. Ten Patrokles był dość męczący, ale, jak się później dowiedziałem, artysta dostał za niego nagrodę Akademii. Ja dzięki Patroklesowi mieszkałem w pracowni i nie marzłem pod mostami.

Owocną współpracę przerwał tuż przed świętami powrót z Włoch pewnego długowłosego muzyka. Wszedł do pracowni pod nieobecność jej właściciela jak do własnego mieszkania. Położył przy drzwiach sakwojaż i futerał ze skrzypcami.

– Co ty tu robisz, gnojku? – zapytał melodyjnym głosem, jak na muzyka przystało.

– Czytam „Iliadę” – wyjaśniłem. – Żeby się wczuć w rolę. Pozuję.

– A to sukinsyn – stwierdził długowłosy wirtuoz, rozejrzawszy się po pracowni. – Listy do mnie pisał jak poematy, o tęsknocie, o miłości, a nawet do świąt nie wytrzymał. Spierniczaj stąd, ciało Patroklesa.

– Bardzo przepraszam, ale ja pana nie znam – odparłem. – Nie mogę tu obcej osoby zostawić pod nieobecność pana Antoine’a. Jeszcze coś zginie i będzie na mnie. Ale może pan się wina napije? Z wina mi pan Antoine pozwala korzystać, oczywiście z umiarem. Jajecznicę też mogę usmażyć na prymusie. Pan pewnie głodny po podróży?

– Jak na trupa, to całkiem rezolutny jesteś – stwierdził muzyk. – Dobra, dawaj wino. Jajecznica, powiadasz? Na prymusie?

Kiedy pan Antoine wrócił, jego muzykalny przyjaciel był już do mnie tak życzliwie usposobiony, że doszło do dość hałaśliwej sceny, w wyniku której znów znalazłem się na bruku. Co gorsza – z progu pracowni wpadłem wprost w ramiona pana Vincenta z apteki. Zapadł już zmierzch, a na ulicy było kompletnie pusto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz