Gdybym wiedział, że tyle zachodu będzie z tym obiadem, to
może bym nie zapraszał Joachima. Chociaż nie, tym bardziej bym go zaprosił,
cha, cha. Już od czwartku odchodziły w kuchni tajne narady, a w piątek Emma
osobiście wybrała się z kucharką na targ. Całą sobotę poświęciłem tutejszym
gatunkom polnej wyki i macierzanki, zabierając ze sobą trochę chleba z serem
zamiast obiadu, bo do kuchennych rejonów i do Emmy strach było się zbliżać.
Joachim pojawił się punktualnie, z ładnie opakowanym
pudełkiem królewieckich marcepanów i naręczem róż. Białe i różowe, widać jest
dobrze wychowany albo przestudiował rozdział o mowie kwiatów w podręczniku
savoir-vivre’u.
– Wygłupiłem się z tymi różami – stwierdził, patrząc na
krzewy okalające dom. Były zaniedbane, ale udało mi się dodać im animuszu
mieszanką mineralną mojego pomysłu, jesienią je poprzycinam, w przyszłym roku
będą jeszcze ładniej kwitły.
– Wcale nie. Takiej odmiany nie mamy, prawda? – Emma
spojrzała na mnie z prośbą w oczach.
– Właśnie. Trigintipetala,
pochodzi od róży fenickiej. Musi mi pan dać adres ogrodnika – stanąłem na
wysokości zadania.
Emma najwyraźniej postanowiła trafić naszemu gościowi do
serca przez żołądek. Mnie to z wielu względów odpowiadało, zwłaszcza po
skromnym sobotnim pikniku. Obiad był pyszny. Najpierw węgorz w galarecie,
pstrągi w delikatnej zalewie octowej, faszerowany szczupak. Potem młode
kurczęta z pysznym nadzieniem, ze szparagami i mizerią. Deser skomponowany i
wykonany przez Emmę bez pomocy kucharki – już ja się na tym znam – bezy z malinami
i sosem czekoladowym. Zaproponowałem Joachimowi przejście na „ty” i
poczęstowałem go cygarem, a Emmę cienkim cigarillo. Zapaliła bez obawy,
pierwszy raz nie tylko w moim towarzystwie. No, świetnie.
Przed kawą poszliśmy na spacer. Najchętniej wysłałbym ich
samych na przechadzkę, ale przy drugim spotkaniu jeszcze nie wypada. W każdym
razie starałem się nie mówić za dużo o polnej wyce, kiedy szliśmy przez łąkę, a
na starym cmentarzu automatycznie nasunęły się inne tematy. Oboje z Emmą lubimy
czytać napisy na starych nagrobkach, a Joachim podzielał nasze zainteresowania.
– Najpiękniejsze epitafium, jakie znam – powiedział –
wyryte jest na grobie Zachariasza Wernera. Zna pani jego poezję? Nie? Tak
myślałem. Pożyczę pani „Krzyż nad Bałtykiem”. Werner to jeden z największych
synów Królewca, ale niestety nie taki sławny, jak Kant czy Hoffmann. Umarł
daleko stąd, w Austrii. Na jego grobie napisano tak:
„Hier unter diesem Leichenstein
wiegt Schlummer einen Dichter ein,
den Vater vieler Lieder,
Ihm folget seiner Werke Lohn;
denn jeder Leser sank davon
in süßen Schlummer nieder.”[1]
Oczywiście nie wiadomo, kto stworzył to epitafium.
– Piękne – powiedziała Emma. – Aj!!! – potknęła się i
upadłaby, gdybym nie przytrzymał jej za łokieć. Na środku ścieżki wychylał się
spomiędzy trawy okrągły, biały kamień.
– Trzeba to stąd zabrać, nos byś sobie rozbiła –
zauważyłem i zabrałem się do wygrzebywania kamienia.
To nie był zwykły kamień. Na stronie, która dotychczas
była zanurzona w ziemi, wyrzeźbiona była męska twarz o wysokich kościach
policzkowych i dużych, lekko skośnych oczach.
– Fragment jakiegoś nagrobka? – zastanawiałem się na
głos. – Dziwny...
– To bardzo stare, z czasów przedchrześcijańskich –
odezwał się Joachim. – Widziałem podobny posążek, ale mały, w zbiorach naszych
archeologów. To bóstwo nazywa się Weles. Władca krainy zmarłych, a także bóg
magii i poezji. Zapewne chciał panią przywitać, chociaż bardzo niezgrabnie to
zrobił. Mocno się pani uderzyła? – spojrzał z troską na Emmę rozcierającą
stopę.
– Nie, już prawie nie boli. Ernest, musimy tego Welesa
zabrać do domu. Postawimy go na kominku. Opiekun magii i poezji będzie u nas na
właściwym miejscu, nie uważasz?
Poczułem nieokreśloną niechęć na myśl, że codziennie będę
napotykał kamienny wzrok pogańskiego bóstwa.
– Król pruskiego Hadesu chyba lepiej się czuje na
cmentarzu – powiedziałem. – Niech tu zostanie, tylko nie na środku ścieżki.
– Przecież nie zostawisz tu takiego curiosum – oburzył
się Joachim. – Archeolodzy zzielenieją z zazdrości, kiedy się o tym znalezisku
dowiedzą.
Ostrożnie podniósł kamienną głowę, położył ją na
najbliższej płycie nagrobnej i zaczął ocierać chusteczką z ziemi i mchu. Zmiótł
przy tym z nagrobka część pokrywających go płatków jaśminu. Ukazał się fragment
łacińskiego napisu. Zaintrygował mnie, więc zgarnąłem z płyty resztę
jaśminowych płatków.
– Same tajemnice na tym cmentarzu – stwierdziłem. –
Patrzcie, ani krzyża, ani nazwiska.
Na płycie wyryte były gałązki kwitnącego jaśminu – co
prawda złożone na krzyż – dwie daty i inskrypcja:
Nomen felix
Vita insolita
Mors atrox
– Szczęśliwe imię, dziwne życie, okrutna śmierć –
powiedział powoli Joachim. – Był młodszy ode mnie, kiedy umarł.
– Ktoś dba o ten grób – zauważyłem. – Jaśmin był
regularnie przycinany.
Pochyliłem się nad ocieniającym płytę krzewem i nagle
przeszedł mnie zimny dreszcz. Między więdnącymi kwiatami jaśminu zamigotały
tęczowe kuleczki. W dzieciństwie cieszył mnie ich widok, ale teraz poczułem
irracjonalny lęk.
– Chodźmy już stąd – powiedziałem. – Starczy tej
cmentarnej atmosfery. Marzę o kawie.
Kawa i wyśmienite królewieckie marcepany, lepsze od
lubeckich, trochę poprawiły mi nastrój, ale ciągle wydawało mi się, że czuję na
plecach spojrzenie kamiennych oczu. Taki zdrowy tryb życia prowadzę, a nerwy
mam widać rozstrojone. Pewnie opóźniona reakcja na napięcie związane ze
staraniami o profesurę, mam nadzieję, że minie, zanim zacznie się rok
akademicki.
***
Joachima widujemy teraz prawie codziennie. W mieście czy
na podmiejskich wycieczkach nie bardzo wypada zostawiać Emmę z nim sam na sam,
ale zacząłem przedłużać moje wyprawy w poszukiwaniu polnej wyki tak, żeby
spóźniać się na podwieczorek. Na efekt nie trzeba było długo czekać.
***
Zgoda rodziców właściwie nie jest konieczna, bo od
przeprowadzki ja jestem prawnym opiekunem Emmy, ale napisaliśmy do nich z
grzeczności. Emma jest szczęśliwa. Kilka razy dziennie spogląda z
niedowierzaniem na pierścionek zaręczynowy z małym brylancikiem. Trochę mi bez
niej będzie tu smutno. No, ale do ślubu jeszcze parę miesięcy.
Pod koniec lipca pogoda się popsuła, ochłodziło się, z
ołowianych chmur popadywał deszcz. Wybrałem się na uniwersytet rozejrzeć się w
bibliotece. Kiedy wróciłem, Emma stała przed domem z nieco rozwichrzonymi
włosami i dyskutowała z kucharką Helgą. Przedmiotem dość wzburzonej wymiany
zdań była trzymana przez Emmę sadzonka drzewka. Podszedłem bliżej. Mały dąb,
który najwyraźniej wykopała gdzieś w lesie. Tego rodzaju działania były do tej
pory wyłącznie moją domeną.
– Mówię panience, że dębów przesadzać nie wolno, bo z
tego nieszczęście jak nic wyniknie. Niechże pan profesor siostrę przekona,
przecie na czym, jak na czym, ale na roślinach pan się zna – Helga poszukała u
mnie poparcia. – Już i tak źle, że panienka ten dąb wykopała, i to, Boże
uchowaj, na cmentarzu. Teraz spalić trzeba jak najprędzej.
Kobiecina wyglądała na autentycznie przestraszoną.
Podjąłem szybką decyzję.
– Spalimy, ale nie tu, przy domu, bo trzeba porządnie
polać naftą, całe mokre to drzewko – powiedziałem, nieznacznie ciągnąc Emmę za
rękaw i pokazując jej złożone na krzyż dwa palce, stary znak z dzieciństwa. –
Przynieś trochę nafty, Emmusiu, spalimy to tam za murem.
Emma posłusznie poszła po bańkę z naftą.
– Z pana profesora to przynajmniej rozsądny człowiek,
łaska Boska, że panienka przed panem respekt czuje – podsumowała Helga i z
uśmiechem satysfakcji poszła w kierunku kurnika.
[1] ”Tu, pod tym kamieniem nagrobnym, leży
pogrążony w słodkim śnie poeta, ojciec wielu pieśni. Otrzymał nagrodę za swe
dzieła, gdyż pogrążały każdego czytelnika w słodkim śnie” (tłum. autorki).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz