wtorek, 7 lutego 2012

Dom wśród bzów (część II)


Gdybym wiedział, że tyle zachodu będzie z tym obiadem, to może bym nie zapraszał Joachima. Chociaż nie, tym bardziej bym go zaprosił, cha, cha. Już od czwartku odchodziły w kuchni tajne narady, a w piątek Emma osobiście wybrała się z kucharką na targ. Całą sobotę poświęciłem tutejszym gatunkom polnej wyki i macierzanki, zabierając ze sobą trochę chleba z serem zamiast obiadu, bo do kuchennych rejonów i do Emmy strach było się zbliżać.

Joachim pojawił się punktualnie, z ładnie opakowanym pudełkiem królewieckich marcepanów i naręczem róż. Białe i różowe, widać jest dobrze wychowany albo przestudiował rozdział o mowie kwiatów w podręczniku savoir-vivre’u.

– Wygłupiłem się z tymi różami – stwierdził, patrząc na krzewy okalające dom. Były zaniedbane, ale udało mi się dodać im animuszu mieszanką mineralną mojego pomysłu, jesienią je poprzycinam, w przyszłym roku będą jeszcze ładniej kwitły.

– Wcale nie. Takiej odmiany nie mamy, prawda? – Emma spojrzała na mnie z prośbą w oczach.

– Właśnie. Trigintipetala, pochodzi od róży fenickiej. Musi mi pan dać adres ogrodnika – stanąłem na wysokości zadania.

Emma najwyraźniej postanowiła trafić naszemu gościowi do serca przez żołądek. Mnie to z wielu względów odpowiadało, zwłaszcza po skromnym sobotnim pikniku. Obiad był pyszny. Najpierw węgorz w galarecie, pstrągi w delikatnej zalewie octowej, faszerowany szczupak. Potem młode kurczęta z pysznym nadzieniem, ze szparagami i mizerią. Deser skomponowany i wykonany przez Emmę bez pomocy kucharki – już ja się na tym znam – bezy z malinami i sosem czekoladowym. Zaproponowałem Joachimowi przejście na „ty” i poczęstowałem go cygarem, a Emmę cienkim cigarillo. Zapaliła bez obawy, pierwszy raz nie tylko w moim towarzystwie. No, świetnie.

Przed kawą poszliśmy na spacer. Najchętniej wysłałbym ich samych na przechadzkę, ale przy drugim spotkaniu jeszcze nie wypada. W każdym razie starałem się nie mówić za dużo o polnej wyce, kiedy szliśmy przez łąkę, a na starym cmentarzu automatycznie nasunęły się inne tematy. Oboje z Emmą lubimy czytać napisy na starych nagrobkach, a Joachim podzielał nasze zainteresowania.

– Najpiękniejsze epitafium, jakie znam – powiedział – wyryte jest na grobie Zachariasza Wernera. Zna pani jego poezję? Nie? Tak myślałem. Pożyczę pani „Krzyż nad Bałtykiem”. Werner to jeden z największych synów Królewca, ale niestety nie taki sławny, jak Kant czy Hoffmann. Umarł daleko stąd, w Austrii. Na jego grobie napisano tak:

Hier unter diesem Leichenstein
wiegt Schlummer einen Dichter ein,
den Vater vieler Lieder,
Ihm folget seiner Werke Lohn;
denn jeder Leser sank davon
in süßen Schlummer nieder.[1]

Oczywiście nie wiadomo, kto stworzył to epitafium.

– Piękne – powiedziała Emma. – Aj!!! – potknęła się i upadłaby, gdybym nie przytrzymał jej za łokieć. Na środku ścieżki wychylał się spomiędzy trawy okrągły, biały kamień.

– Trzeba to stąd zabrać, nos byś sobie rozbiła – zauważyłem i zabrałem się do wygrzebywania kamienia.

To nie był zwykły kamień. Na stronie, która dotychczas była zanurzona w ziemi, wyrzeźbiona była męska twarz o wysokich kościach policzkowych i dużych, lekko skośnych oczach.

– Fragment jakiegoś nagrobka? – zastanawiałem się na głos. – Dziwny...

– To bardzo stare, z czasów przedchrześcijańskich – odezwał się Joachim. – Widziałem podobny posążek, ale mały, w zbiorach naszych archeologów. To bóstwo nazywa się Weles. Władca krainy zmarłych, a także bóg magii i poezji. Zapewne chciał panią przywitać, chociaż bardzo niezgrabnie to zrobił. Mocno się pani uderzyła? – spojrzał z troską na Emmę rozcierającą stopę.

– Nie, już prawie nie boli. Ernest, musimy tego Welesa zabrać do domu. Postawimy go na kominku. Opiekun magii i poezji będzie u nas na właściwym miejscu, nie uważasz?

Poczułem nieokreśloną niechęć na myśl, że codziennie będę napotykał kamienny wzrok pogańskiego bóstwa.

– Król pruskiego Hadesu chyba lepiej się czuje na cmentarzu – powiedziałem. – Niech tu zostanie, tylko nie na środku ścieżki.
– Przecież nie zostawisz tu takiego curiosum – oburzył się Joachim. – Archeolodzy zzielenieją z zazdrości, kiedy się o tym znalezisku dowiedzą.

Ostrożnie podniósł kamienną głowę, położył ją na najbliższej płycie nagrobnej i zaczął ocierać chusteczką z ziemi i mchu. Zmiótł przy tym z nagrobka część pokrywających go płatków jaśminu. Ukazał się fragment łacińskiego napisu. Zaintrygował mnie, więc zgarnąłem z płyty resztę jaśminowych płatków.

– Same tajemnice na tym cmentarzu – stwierdziłem. – Patrzcie, ani krzyża, ani nazwiska.

Na płycie wyryte były gałązki kwitnącego jaśminu – co prawda złożone na krzyż – dwie daty i inskrypcja:
Nomen felix
Vita insolita
Mors atrox

– Szczęśliwe imię, dziwne życie, okrutna śmierć – powiedział powoli Joachim. – Był młodszy ode mnie, kiedy umarł.

– Ktoś dba o ten grób – zauważyłem. – Jaśmin był regularnie przycinany.

Pochyliłem się nad ocieniającym płytę krzewem i nagle przeszedł mnie zimny dreszcz. Między więdnącymi kwiatami jaśminu zamigotały tęczowe kuleczki. W dzieciństwie cieszył mnie ich widok, ale teraz poczułem irracjonalny lęk.
– Chodźmy już stąd – powiedziałem. – Starczy tej cmentarnej atmosfery. Marzę o kawie.
Kawa i wyśmienite królewieckie marcepany, lepsze od lubeckich, trochę poprawiły mi nastrój, ale ciągle wydawało mi się, że czuję na plecach spojrzenie kamiennych oczu. Taki zdrowy tryb życia prowadzę, a nerwy mam widać rozstrojone. Pewnie opóźniona reakcja na napięcie związane ze staraniami o profesurę, mam nadzieję, że minie, zanim zacznie się rok akademicki.
***
Joachima widujemy teraz prawie codziennie. W mieście czy na podmiejskich wycieczkach nie bardzo wypada zostawiać Emmę z nim sam na sam, ale zacząłem przedłużać moje wyprawy w poszukiwaniu polnej wyki tak, żeby spóźniać się na podwieczorek. Na efekt nie trzeba było długo czekać.
***
Zgoda rodziców właściwie nie jest konieczna, bo od przeprowadzki ja jestem prawnym opiekunem Emmy, ale napisaliśmy do nich z grzeczności. Emma jest szczęśliwa. Kilka razy dziennie spogląda z niedowierzaniem na pierścionek zaręczynowy z małym brylancikiem. Trochę mi bez niej będzie tu smutno. No, ale do ślubu jeszcze parę miesięcy.

Pod koniec lipca pogoda się popsuła, ochłodziło się, z ołowianych chmur popadywał deszcz. Wybrałem się na uniwersytet rozejrzeć się w bibliotece. Kiedy wróciłem, Emma stała przed domem z nieco rozwichrzonymi włosami i dyskutowała z kucharką Helgą. Przedmiotem dość wzburzonej wymiany zdań była trzymana przez Emmę sadzonka drzewka. Podszedłem bliżej. Mały dąb, który najwyraźniej wykopała gdzieś w lesie. Tego rodzaju działania były do tej pory wyłącznie moją domeną.

– Mówię panience, że dębów przesadzać nie wolno, bo z tego nieszczęście jak nic wyniknie. Niechże pan profesor siostrę przekona, przecie na czym, jak na czym, ale na roślinach pan się zna – Helga poszukała u mnie poparcia. – Już i tak źle, że panienka ten dąb wykopała, i to, Boże uchowaj, na cmentarzu. Teraz spalić trzeba jak najprędzej.

Kobiecina wyglądała na autentycznie przestraszoną. Podjąłem szybką decyzję.

– Spalimy, ale nie tu, przy domu, bo trzeba porządnie polać naftą, całe mokre to drzewko – powiedziałem, nieznacznie ciągnąc Emmę za rękaw i pokazując jej złożone na krzyż dwa palce, stary znak z dzieciństwa. – Przynieś trochę nafty, Emmusiu, spalimy to tam za murem.

Emma posłusznie poszła po bańkę z naftą.

– Z pana profesora to przynajmniej rozsądny człowiek, łaska Boska, że panienka przed panem respekt czuje – podsumowała Helga i z uśmiechem satysfakcji poszła w kierunku kurnika.


[1] ”Tu, pod tym kamieniem nagrobnym, leży pogrążony w słodkim śnie poeta, ojciec wielu pieśni. Otrzymał nagrodę za swe dzieła, gdyż pogrążały każdego czytelnika w słodkim śnie” (tłum. autorki).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz