Rano Emma była wesolutka jak skowronek. Na brak obrazka
na ścianie salonu nie zwróciła uwagi. Mnie bolała głowa z niewyspania i ze
zmartwienia. Może to był przypadkowy epizod lunatyczny, który się nie powtórzy,
pocieszałem się w duchu. Ale powtórzył się już następnej nocy. Tym razem ofiarą
Emmy padła akwarelka przedstawiająca wiedeńską katedrę świętego Stefana.
Uznałem, że trzeba coś przedsięwziąć.
– Emmusiu, zauważyłem, że chodzisz we śnie – wypaliłem
przy śniadaniu. – Dwa razy pod rząd ci się to zdarzyło. Mnie to nie
przeszkadza, ale myślę, że dobrze by było zasięgnąć rady lekarza, biorąc pod
uwagę, że niedługo wyjdziesz za mąż. Stateczna mężatka nie powinna nocami
biegać po salonie, tylko zajmować się czymś zupełnie innym.
– Ty huncwocie nieprzyzwoity – Emma trzepnęła mnie
serwetką. – Popatrz, pojęcia nie miałam, wydawało mi się, że śpię jak kamień.
Znajdź jakiegoś dobrego specjalistę, bo to rzeczywiście głupia przypadłość.
Polecono mi ordynatora kliniki dla nerwowo chorych,
doktora Schneidera. Towarzyszyłem Emmie przy wizycie, bo byłem świadkiem jej
nocnych spacerów, ona nic nie mogła na ten temat powiedzieć. Ale o rozbijaniu
obrazów nie wspomniałem. Schneider zapisał krople laurowe, dodał parę uwag o
regularnym trybie życia, ograniczaniu używek i unikaniu ciężkostrawnych potraw
przed snem. Standardowa kuracja, ale pomogła.
Za to z moim snem nie było dobrze. Regularnie około
trzeciej w nocy budziły mnie dziwne odgłosy. To ciężkie kroki w salonie, to
znów tupot bosych pięt na werandzie, jakieś chichoty, urywki piosenki w
nieznanym mi języku... Wstawałem, zaglądałem do salonu – pusto – do Emmy –
spała spokojnie, potem do ogrodu i na werandę – też pusto i cicho. Po paru
takich nocach skorzystałem z kropli laurowych Emmy. Wziąłem większą dawkę niż
ona. Pomogło, pierwszy raz od tygodnia spałem normalnie.
Po południu wybrałem się po nasiona wyki, tym razem
naprawdę. Wszedłem na cmentarz, bo ostatnim razem zauważyłem pod jego murem
parę kępek odmiany zwanej wyką kaszubską.
Przy bezimiennym grobie krzątał się bardzo wysoki, siwy
mężczyzna.
– Dzień dobry, panie profesorze – pozdrowił mnie. – Jak
zdrowie szanownej siostry?
– Dzień dobry, dziękuję, jak najlepiej – odparłem
niepewnie.
– Ja jestem pielęgniarzem w klinice – wyjaśnił z
uśmiechem. – Zaprowadziłem państwa w zeszłym tygodniu do gabinetu doktora
Schneidera. Pan mnie pewnie nie poznał, bo w białym kitlu to inaczej człowiek
wygląda. Wyszkoncki się nazywam, Józef Wyszkoncki.
Uścisnąłem mu rękę.
– To krewny? – spytałem, wskazując na grób.
– A gdzie tam, nawet go osobiście nie znałem. Raz go
tylko widziałem, z daleka, krótko przed jego śmiercią. Biedny człowiek, bardzo
biedny. Ale jego najbliższego przyjaciela dobrze znałem i to on mnie prosił,
żebym się tym grobem zajął. Też go już nie ma na świecie. To on ten nagrobek
projektował. Bez nazwiska, bo, rozumie pan, względy rodzinne. Jak żywy ten
jaśmin, prawda? Wielki artysta był z pana Maksa, wielki artysta i dobry
człowiek.
– Maks? – powtórzyłem. Przypomniały mi się jaśminy na
portrecie w galerii. – Czyżby Maksymilian Lefevre?
– Znał go pan? Nie, pan za młody. Pewnie oglądał pan
obrazy w galerii? A to, widzi pan, trochę dzięki mnie i mojej żonie one tam
wiszą.
Temat mnie zaintrygował, a Wyszkoncki okazał się
rozmowny.
– Pan Maks tu jakiś rok mieszkał, pod Królewcem, właśnie
z tym przyjacielem, co tu leży. A ja go, znaczy pana Maksa, poznałem w klinice,
ale on tam przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności się znalazł, bo u niego z
głową wszystko w porządku było. Potem się to wyjaśniło, nieważne. Pan Maks się
ożenił i wyjechał z żoną do Szwajcarii, ale o mnie nie zapomniał. Do śmierci na
każde Boże Narodzenie przysyłał list i obraz, a czasem latem jeszcze jeden albo
dwa, z podróży, najczęściej z Włoch. Tyle się tych obrazów nazbierało, że na
ścianach miejsca zabrakło, jedne zdejmowaliśmy, żeby drugie powiesić. Aż moja
żona wpadła na pomysł, żeby część do tej galerii sprzedać. Nie chciałem, żal mi
było. Ale Jadwisia mnie przekonała, że źle myślę.
„Przecież do galerii będzie
można pójść, kiedy zechcemy, i obrazy znów zobaczyć” – powiada – „a ilu ludziom
radość sprawią, zamiast się u nas pod ścianami poniewierać”. No i teraz co
niedzielę chodzimy sobie na obrazy pana Maksa popatrzeć, słuchamy, co ludzie o
nich mówią i miło nam jest, a zapłacili nam tyle, że starczyłoby na duży dom
albo paradne mieszkanie przy rynku. Ale mieszkamy na starych śmieciach, bo
jakbym miał duże mieszkanie i dużo miejsca na ścianach, to żal by mi było, że
obrazy sprzedane. Zresztą starzy ludzie to jak dęby, przesadzać ich nie należy.
A pan, skoro o domach mowa, to, niech się pan nie obrazi, niedobry wybór zrobił
z tym domem. Nikt pana nie ostrzegał?
– Koledzy trochę wydziwiali, że do uniwersytetu tak
daleko, ale mnie się podobał ogród – wyjaśniłem.
– A co panu w magistracie powiedzieli o poprzednim
właścicielu? – zapytał.
– Że wyjechał za granicę – odparłem.
– Taka to i zagranica – westchnął. – Szósty rok u nas w
izolatce siedzi, we wschodnim skrzydle, co to dla najcięższych przypadków.
Głównie w ścianę patrzy, ale jak go raz na kilka miesięcy atak furii złapie, to
we czterech ciężko go utrzymać. Biedny człowiek, bardzo biedny. A też uczony
był. Wszystko przez to paskudne miejsce.
– Moim zdaniem miejsce jest bardzo ładne – powiedziałem.
– Ładne, a jakże, ale nie dla żyjących ludzi. Tu u nas,
widzi pan, dużo takich szczególnych miejsc jest, od których lepiej się trzymać
z daleka. Ja myślę, że to przez to, że nasz kraj najdłużej w Europie pogański
był. Kto wie, może tu się stare bogi i demony różne schroniły, jak je księża z
innych krajów przegnali, i część ich tu w lasach przetrwała. Kiedyś może nie
były takie złe, ale z czasem złości do ludzi nabrały, jak im władzę odebrano i
ofiary przestano składać. Ale pan uczony, to pan to pewnie za zabobony uważa.
Jaką, jeśli można spytać, pan ma specjalność?
– Rośliny – powiedziałem. – Zwłaszcza polne. Jestem
botanikiem.
– Piękny zawód, piękny – pokiwał głową z aprobatą. – Dobrze,
że pan w przyjaźni z roślinami żyje. Ale z domu lepiej wyprowadzić się, na
wschód od miasta też pan dom z dużym ogrodem znajdzie. Niech pan powie, te
pańskiej siostry kłopoty z nerwami to tutaj się zaczęły, prawda?
– Tak – przyznałem – ale już zupełnie dobrze się czuje,
lekarstwo doktora Schneidera pomogło.
– Panie profesorze – powiedział – ja trzydzieści lat z
okładem pracuję w klinice i niejedno widziałem. Takie lekarstwo człowieka
trochę odurzy, uśmierzy objawy, ale przyczyny nie usunie. No cóż, pan prostego
pielęgniarza nie posłucha, jak doktor co innego mówi. Ale jeśli dalej będą
kłopoty, to chociaż księdza niech pan sprowadzi, katolickiego, chociaż pan
pewnie protestant. Pastor sobie z takimi sprawami rady nie da.
– Zastanowię się nad tym – powiedziałem. Znów popatrzyłem
na gałązki jaśminu wyryte na nagrobku i nasunęło mi się nowe skojarzenie. – A
wracając do Maksymiliana Lefevre – jak on
wyglądał? W galerii jest kilka portretów jego żony, ale nie ma ani jednego autoportretu.
– No, wyglądu to on szczególnego nie miał – uśmiechnął
się Wyszkoncki. – Niewysoki, ledwo mi do ramienia sięgał, szczuplutki taki,
twarz też szczupła, blada, piegowata. Włosy miał zawsze trochę rozczochrane,
jakoś mu się nie chciały dać uczesać. Ale jak mu się spojrzało w oczy, to nagle
wydawał się piękny. Oczy miał szare jak ten nasz Zalew i takie – jak to się
uczenie mówi? – uduchowione. Właśnie uduchowione.
– Aha – skinąłem głową. – A co się stało z tym jego
przyjacielem? Tak młodo umarł...
– O tym, pan wybaczy, nie mogę mówić. Obiecałem i panu
Maksowi, i bratu tego biedaka, że będę milczał jak ten grób – odrzekł
zdecydowanie. – Już się z panem pożegnam, panie profesorze, żona czeka z
kolacją. Niech pan uważa na siebie i na siostrę. W razie czego, to w klinice
zawsze mnie pan znajdzie, jakby mimo wszystko zechciał pan starego zapytać o
radę. A na cmentarz przychodzę zwykle w piątki o tej porze, póki śnieg nie
spadnie.
– Ja też już pójdę – stwierdziłem. Rzeczywiście pora na
kolację, za późno na zbieranie wyki. Zrobiłem dwa kroki i stanąłem jak wryty.
– W imię Ojca i Syna – przeżegnał się Wyszkoncki. – Jest
gorzej, niż myślałem.
Na środku ścieżki, w zagłębieniu pozostałym po głowie
Welesa, rosła kępka wysokich, białych kwiatów. Złotogłów biały, Asphodelus albus. Asfodel, kwiat znad
Styksu. Przysiągłbym, że nie było ich tutaj przed godziną. Nie mógłbym nie
zwrócić na nie uwagi.
Opowiedziałem Wyszkonckiemu o głowie Welesa.
– Jutro tu przyjdę z księdzem – powiedział. – Zaraz po
pracy, najpierw tu, potem pójdziemy do pana domu. Niech pan na mnie czeka koło
czwartej.
***
W domu rozgrywała się nowa awantura.
– Nie ma sensu oglądać tego mieszkania – mówiła Emma
podniesionym głosem. – Nigdzie się nie wyprowadzę. Albo zamieszkamy tutaj,
albo...
– Ależ Emmo, jak to by wyglądało, sprowadzać się do
szwagra – oponował Joachim. – Ja ogromnie lubię Ernesta, ale wspólne mieszkanie
to nie jest dobry pomysł.
– W mieście nie zamieszkam, i tyle. Jeżeli nie chcesz,
to...
– Rany Boskie, jak mawiają katolicy – powiedziałem,
stając w drzwiach salonu – znowu kłótnia?
– Bo on...
– Bo ja...
– Dobra – powiedziałem, siadając w fotelu. – Nie trzeba
było podsłuchiwać, słychać was było już przy bramie. Chodzi o to, że Emma nie
chce się stąd wyprowadzić.
– No właśnie – Joachim był mocno wzburzony. – Tłumaczę
jej, że ty też kiedyś będziesz chciał ułożyć sobie życie, a persepektywa
mieszkania ze szwagrem i szwagierką niejedną pannę odstraszy. A dopóki się nie
ożenisz, to mieszkanie pod jednym dachem z młodym małżeństwem też jest wątpliwą
przyjemnością. Ja bym się na coś takiego nie zgodził.
– A ja tu jestem na właściwym miejscu. Od początku
pokochałam ten dom. Dusiłabym się w mieście. Joachimowi chodzi przede wszystkim
o to, co ludzie powiedzą, a ja to mam w nosie. Jak się tak przejmuje
konwencjami, to niech sobie znajdzie konwencjonalną żonę. Z blond loczkami,
taką, co mdłości dostaje na widok cygara i nie wie, dlaczego koguty nie znoszą
jajek.
– Emmusiu, spokojnie – powiedziałem. – Po pierwsze,
całkiem bez konwencji żyć się nie da, a po drugie, ten problem można rozwiązać
w prosty sposób. Ja mógłbym się przenieść do mieszkania Joachima, większe mi na
razie niepotrzebne, a tu przyjeżdżać, żeby pracować w ogrodzie i w cieplarni,
od czasu do czasu przenocowalibyście mnie w pokoju gościnnym. Co do strony
finansowej, to jakoś byśmy się rozliczyli, nie ma pośpiechu. Ale... jest jedno
ale – opowiedziałem o spotkaniu na cmentarzu.
– Co za niesamowite zdarzenie. Motywy jak z literatury
romantycznej – stwierdził Joachim, kiedy skończyłem.
– Gdyby to działo się w noweli Tiecka albo Hoffmanna, to
oczywiście nad domem ciążyłaby klątwa, któreś z nas popadłoby w obłęd i może
jeszcze popełniłoby pod jego wpływem jakąś straszną zbrodnię – uzupełniła Emma.
– Na przykład Ernest zamordowałby mnie, ty jego z zemsty, a potem z rozpaczy powiesiłbyś
się na jabłonce.
– Jabłonka za niska – zachichotał Joachim – i w ogóle
jakoś głupio by to wyglądało. Nie, ja strzeliłbym sobie w skroń na cmentarzu,
na tym bezimiennym grobie. Rozumiesz, mors
atrox. Na szczęście to życie, a nie literatura gotycka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz