czwartek, 9 lutego 2012

Dom wśród bzów (część IV)


Rano Emma była wesolutka jak skowronek. Na brak obrazka na ścianie salonu nie zwróciła uwagi. Mnie bolała głowa z niewyspania i ze zmartwienia. Może to był przypadkowy epizod lunatyczny, który się nie powtórzy, pocieszałem się w duchu. Ale powtórzył się już następnej nocy. Tym razem ofiarą Emmy padła akwarelka przedstawiająca wiedeńską katedrę świętego Stefana. Uznałem, że trzeba coś przedsięwziąć.

– Emmusiu, zauważyłem, że chodzisz we śnie – wypaliłem przy śniadaniu. – Dwa razy pod rząd ci się to zdarzyło. Mnie to nie przeszkadza, ale myślę, że dobrze by było zasięgnąć rady lekarza, biorąc pod uwagę, że niedługo wyjdziesz za mąż. Stateczna mężatka nie powinna nocami biegać po salonie, tylko zajmować się czymś zupełnie innym.

– Ty huncwocie nieprzyzwoity – Emma trzepnęła mnie serwetką. – Popatrz, pojęcia nie miałam, wydawało mi się, że śpię jak kamień. Znajdź jakiegoś dobrego specjalistę, bo to rzeczywiście głupia przypadłość.

Polecono mi ordynatora kliniki dla nerwowo chorych, doktora Schneidera. Towarzyszyłem Emmie przy wizycie, bo byłem świadkiem jej nocnych spacerów, ona nic nie mogła na ten temat powiedzieć. Ale o rozbijaniu obrazów nie wspomniałem. Schneider zapisał krople laurowe, dodał parę uwag o regularnym trybie życia, ograniczaniu używek i unikaniu ciężkostrawnych potraw przed snem. Standardowa kuracja, ale pomogła.

Za to z moim snem nie było dobrze. Regularnie około trzeciej w nocy budziły mnie dziwne odgłosy. To ciężkie kroki w salonie, to znów tupot bosych pięt na werandzie, jakieś chichoty, urywki piosenki w nieznanym mi języku... Wstawałem, zaglądałem do salonu – pusto – do Emmy – spała spokojnie, potem do ogrodu i na werandę – też pusto i cicho. Po paru takich nocach skorzystałem z kropli laurowych Emmy. Wziąłem większą dawkę niż ona. Pomogło, pierwszy raz od tygodnia spałem normalnie.

Po południu wybrałem się po nasiona wyki, tym razem naprawdę. Wszedłem na cmentarz, bo ostatnim razem zauważyłem pod jego murem parę kępek odmiany zwanej wyką kaszubską.

Przy bezimiennym grobie krzątał się bardzo wysoki, siwy mężczyzna.

– Dzień dobry, panie profesorze – pozdrowił mnie. – Jak zdrowie szanownej siostry?
– Dzień dobry, dziękuję, jak najlepiej – odparłem niepewnie.
– Ja jestem pielęgniarzem w klinice – wyjaśnił z uśmiechem. – Zaprowadziłem państwa w zeszłym tygodniu do gabinetu doktora Schneidera. Pan mnie pewnie nie poznał, bo w białym kitlu to inaczej człowiek wygląda. Wyszkoncki się nazywam, Józef Wyszkoncki.

Uścisnąłem mu rękę.

– To krewny? – spytałem, wskazując na grób.
– A gdzie tam, nawet go osobiście nie znałem. Raz go tylko widziałem, z daleka, krótko przed jego śmiercią. Biedny człowiek, bardzo biedny. Ale jego najbliższego przyjaciela dobrze znałem i to on mnie prosił, żebym się tym grobem zajął. Też go już nie ma na świecie. To on ten nagrobek projektował. Bez nazwiska, bo, rozumie pan, względy rodzinne. Jak żywy ten jaśmin, prawda? Wielki artysta był z pana Maksa, wielki artysta i dobry człowiek.

– Maks? – powtórzyłem. Przypomniały mi się jaśminy na portrecie w galerii. – Czyżby Maksymilian Lefevre?

– Znał go pan? Nie, pan za młody. Pewnie oglądał pan obrazy w galerii? A to, widzi pan, trochę dzięki mnie i mojej żonie one tam wiszą.

Temat mnie zaintrygował, a Wyszkoncki okazał się rozmowny.

– Pan Maks tu jakiś rok mieszkał, pod Królewcem, właśnie z tym przyjacielem, co tu leży. A ja go, znaczy pana Maksa, poznałem w klinice, ale on tam przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności się znalazł, bo u niego z głową wszystko w porządku było. Potem się to wyjaśniło, nieważne. Pan Maks się ożenił i wyjechał z żoną do Szwajcarii, ale o mnie nie zapomniał. Do śmierci na każde Boże Narodzenie przysyłał list i obraz, a czasem latem jeszcze jeden albo dwa, z podróży, najczęściej z Włoch. Tyle się tych obrazów nazbierało, że na ścianach miejsca zabrakło, jedne zdejmowaliśmy, żeby drugie powiesić. Aż moja żona wpadła na pomysł, żeby część do tej galerii sprzedać. Nie chciałem, żal mi było. Ale Jadwisia mnie przekonała, że źle myślę. 

„Przecież do galerii będzie można pójść, kiedy zechcemy, i obrazy znów zobaczyć” – powiada – „a ilu ludziom radość sprawią, zamiast się u nas pod ścianami poniewierać”. No i teraz co niedzielę chodzimy sobie na obrazy pana Maksa popatrzeć, słuchamy, co ludzie o nich mówią i miło nam jest, a zapłacili nam tyle, że starczyłoby na duży dom albo paradne mieszkanie przy rynku. Ale mieszkamy na starych śmieciach, bo jakbym miał duże mieszkanie i dużo miejsca na ścianach, to żal by mi było, że obrazy sprzedane. Zresztą starzy ludzie to jak dęby, przesadzać ich nie należy. A pan, skoro o domach mowa, to, niech się pan nie obrazi, niedobry wybór zrobił z tym domem. Nikt pana nie ostrzegał?

– Koledzy trochę wydziwiali, że do uniwersytetu tak daleko, ale mnie się podobał ogród – wyjaśniłem.

– A co panu w magistracie powiedzieli o poprzednim właścicielu? – zapytał.

– Że wyjechał za granicę – odparłem.

– Taka to i zagranica – westchnął. – Szósty rok u nas w izolatce siedzi, we wschodnim skrzydle, co to dla najcięższych przypadków. Głównie w ścianę patrzy, ale jak go raz na kilka miesięcy atak furii złapie, to we czterech ciężko go utrzymać. Biedny człowiek, bardzo biedny. A też uczony był. Wszystko przez to paskudne miejsce.

– Moim zdaniem miejsce jest bardzo ładne – powiedziałem.

– Ładne, a jakże, ale nie dla żyjących ludzi. Tu u nas, widzi pan, dużo takich szczególnych miejsc jest, od których lepiej się trzymać z daleka. Ja myślę, że to przez to, że nasz kraj najdłużej w Europie pogański był. Kto wie, może tu się stare bogi i demony różne schroniły, jak je księża z innych krajów przegnali, i część ich tu w lasach przetrwała. Kiedyś może nie były takie złe, ale z czasem złości do ludzi nabrały, jak im władzę odebrano i ofiary przestano składać. Ale pan uczony, to pan to pewnie za zabobony uważa. Jaką, jeśli można spytać, pan ma specjalność?

– Rośliny – powiedziałem. – Zwłaszcza polne. Jestem botanikiem.

– Piękny zawód, piękny – pokiwał głową z aprobatą. – Dobrze, że pan w przyjaźni z roślinami żyje. Ale z domu lepiej wyprowadzić się, na wschód od miasta też pan dom z dużym ogrodem znajdzie. Niech pan powie, te pańskiej siostry kłopoty z nerwami to tutaj się zaczęły, prawda?

– Tak – przyznałem – ale już zupełnie dobrze się czuje, lekarstwo doktora Schneidera pomogło.

– Panie profesorze – powiedział – ja trzydzieści lat z okładem pracuję w klinice i niejedno widziałem. Takie lekarstwo człowieka trochę odurzy, uśmierzy objawy, ale przyczyny nie usunie. No cóż, pan prostego pielęgniarza nie posłucha, jak doktor co innego mówi. Ale jeśli dalej będą kłopoty, to chociaż księdza niech pan sprowadzi, katolickiego, chociaż pan pewnie protestant. Pastor sobie z takimi sprawami rady nie da.

– Zastanowię się nad tym – powiedziałem. Znów popatrzyłem na gałązki jaśminu wyryte na nagrobku i nasunęło mi się nowe skojarzenie. – A wracając do Maksymiliana Lefevre – jak  on wyglądał? W galerii jest kilka portretów jego żony, ale nie ma ani jednego autoportretu.

– No, wyglądu to on szczególnego nie miał – uśmiechnął się Wyszkoncki. – Niewysoki, ledwo mi do ramienia sięgał, szczuplutki taki, twarz też szczupła, blada, piegowata. Włosy miał zawsze trochę rozczochrane, jakoś mu się nie chciały dać uczesać. Ale jak mu się spojrzało w oczy, to nagle wydawał się piękny. Oczy miał szare jak ten nasz Zalew i takie – jak to się uczenie mówi? – uduchowione. Właśnie uduchowione.

– Aha – skinąłem głową. – A co się stało z tym jego przyjacielem? Tak młodo umarł...

– O tym, pan wybaczy, nie mogę mówić. Obiecałem i panu Maksowi, i bratu tego biedaka, że będę milczał jak ten grób – odrzekł zdecydowanie. – Już się z panem pożegnam, panie profesorze, żona czeka z kolacją. Niech pan uważa na siebie i na siostrę. W razie czego, to w klinice zawsze mnie pan znajdzie, jakby mimo wszystko zechciał pan starego zapytać o radę. A na cmentarz przychodzę zwykle w piątki o tej porze, póki śnieg nie spadnie.

– Ja też już pójdę – stwierdziłem. Rzeczywiście pora na kolację, za późno na zbieranie wyki. Zrobiłem dwa kroki i stanąłem jak wryty.

– W imię Ojca i Syna – przeżegnał się Wyszkoncki. – Jest gorzej, niż myślałem.

Na środku ścieżki, w zagłębieniu pozostałym po głowie Welesa, rosła kępka wysokich, białych kwiatów. Złotogłów biały, Asphodelus albus. Asfodel, kwiat znad Styksu. Przysiągłbym, że nie było ich tutaj przed godziną. Nie mógłbym nie zwrócić na nie uwagi.

Opowiedziałem Wyszkonckiemu o głowie Welesa.

– Jutro tu przyjdę z księdzem – powiedział. – Zaraz po pracy, najpierw tu, potem pójdziemy do pana domu. Niech pan na mnie czeka koło czwartej.
***
W domu rozgrywała się nowa awantura.

– Nie ma sensu oglądać tego mieszkania – mówiła Emma podniesionym głosem. – Nigdzie się nie wyprowadzę. Albo zamieszkamy tutaj, albo...
– Ależ Emmo, jak to by wyglądało, sprowadzać się do szwagra – oponował Joachim. – Ja ogromnie lubię Ernesta, ale wspólne mieszkanie to nie jest dobry pomysł.
– W mieście nie zamieszkam, i tyle. Jeżeli nie chcesz, to...
– Rany Boskie, jak mawiają katolicy – powiedziałem, stając w drzwiach salonu – znowu kłótnia?
– Bo on...
– Bo ja...
– Dobra – powiedziałem, siadając w fotelu. – Nie trzeba było podsłuchiwać, słychać was było już przy bramie. Chodzi o to, że Emma nie chce się stąd wyprowadzić.
– No właśnie – Joachim był mocno wzburzony. – Tłumaczę jej, że ty też kiedyś będziesz chciał ułożyć sobie życie, a persepektywa mieszkania ze szwagrem i szwagierką niejedną pannę odstraszy. A dopóki się nie ożenisz, to mieszkanie pod jednym dachem z młodym małżeństwem też jest wątpliwą przyjemnością. Ja bym się na coś takiego nie zgodził.

– A ja tu jestem na właściwym miejscu. Od początku pokochałam ten dom. Dusiłabym się w mieście. Joachimowi chodzi przede wszystkim o to, co ludzie powiedzą, a ja to mam w nosie. Jak się tak przejmuje konwencjami, to niech sobie znajdzie konwencjonalną żonę. Z blond loczkami, taką, co mdłości dostaje na widok cygara i nie wie, dlaczego koguty nie znoszą jajek.

– Emmusiu, spokojnie – powiedziałem. – Po pierwsze, całkiem bez konwencji żyć się nie da, a po drugie, ten problem można rozwiązać w prosty sposób. Ja mógłbym się przenieść do mieszkania Joachima, większe mi na razie niepotrzebne, a tu przyjeżdżać, żeby pracować w ogrodzie i w cieplarni, od czasu do czasu przenocowalibyście mnie w pokoju gościnnym. Co do strony finansowej, to jakoś byśmy się rozliczyli, nie ma pośpiechu. Ale... jest jedno ale – opowiedziałem o spotkaniu na cmentarzu.

– Co za niesamowite zdarzenie. Motywy jak z literatury romantycznej – stwierdził Joachim, kiedy skończyłem.
– Gdyby to działo się w noweli Tiecka albo Hoffmanna, to oczywiście nad domem ciążyłaby klątwa, któreś z nas popadłoby w obłęd i może jeszcze popełniłoby pod jego wpływem jakąś straszną zbrodnię – uzupełniła Emma. – Na przykład Ernest zamordowałby mnie, ty jego z zemsty, a potem z rozpaczy powiesiłbyś się na jabłonce.

– Jabłonka za niska – zachichotał Joachim – i w ogóle jakoś głupio by to wyglądało. Nie, ja strzeliłbym sobie w skroń na cmentarzu, na tym bezimiennym grobie. Rozumiesz, mors atrox. Na szczęście to życie, a nie literatura gotycka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz