– Śmiech śmiechem, ale, Ernest, przecież nie pozwolisz
temu staruszkowi sprowadzać tu księdza na egzorcyzmy? – spytała Emma.
– A co to szkodzi pokropić dom wodą święconą? U katolików
robi się to co roku. Może tu rzeczywiście jest jakaś niekorzystna energia,
przecież oboje przez dłuższy czas mieliśmy kłopoty ze snem – broniłem się.
– Mieliśmy, przez zmianę otoczenia i sytuacji życiowej –
Emma wzruszyła ramionami – ale zaaklimatyzowaliśmy się i przeszły. Ja się na
żadne egzorcyzmy nie zgadzam. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby się plotki o
tym rozniosły po mieście? Uznaliby cię za wariata, zanim zaczniesz wykłady. Pomylony
profesor z nawiedzonego domu. Nie zgadzam się i tyle.
– Na mój gust za dużo się ostatnio dzieje dziwnych rzeczy
– stwierdziłem. Sprawę księdza pominąłem milczeniem, jutro się zastanowię. –
Najpierw ten Weles, ni stąd, ni zowąd na środku ścieżki... A dzisiaj asfodele,
dokładnie w tym samym miejscu, w którym znaleźliśmy głowę bożka, jak jakieś
pozdrowienie z zaświatów. To już zupełnie niepojęte.
– Pędy były pewnie przyciśnięte tą kamienną głową –
powiedział Joachim. – Kiedy ją zabraliśmy, to się po jakimś czasie wyprostowały
i rozkwitły. A ty po prostu skupiłeś uwagę na tym starszym panu i nie
zauważyłeś kwiatów. Wracając do tematu, ty na poważnie proponujesz to
rozwiązanie z mieszkaniem?
Zaczęliśmy rozmawiać o weselu i przeprowadzce.
***
Józef Wyszkoncki nie zjawił się na cmentarzu o umówionej
porze. Odczekałem ponad pół godziny, zbierając nasiona wyki. W końcu wróciłem
do domu. Coś mu pewnie pokrzyżowało plany albo ktoś go przekonał – może nawet
ksiądz? – że niepotrzebnie wpadł w panikę. Postanowiłem nie myśleć o
asfodelach, pogańskich bożkach, duchach i całej reszcie. Zresztą nocne odgłosy
ustały, a Emma też nie chodziła nocami po domu i nie niszczyła naszego
skromnego zasobu dzieł sztuki.
Kiedy i w piątkowe popołudnie Wyszkoncki nie przyszedł na
cmentarz, trochę się zaniepokoiłem. Wybiorę się jutro do Schneidera po nową
receptę na krople laurowe i przy okazji zapytam o starego pielęgniarza. Może
zachorował?
Nie tylko zachorował, ale i umarł. W nocy po naszym
spotkaniu, podczas snu, prawdopodobnie na serce. Więc to chyba dla niego rozkwitły
asfodele. Smutno mi się zrobiło.
Postanowiłem, że teraz ja będę dbał o grób bezimiennego
przyjaciela Maksymiliana Lefevre.
***
Ślub miał się odbyć w Berlinie. Rodzice uważali, że są za
starzy na podróż do Królewca, ale nie mogli sobie wyobrazić nieobecności na
zaślubinach jedynej córki. Joachim i Emma planowali spędzenie miodowego
miesiąca w Bawarii, więc Berlin był po drodze.
W nocy przed wyjazdem znów obudził mnie odgłos kroków.
Emma szła tym razem w kierunku drzwi wyjściowych. W ręku trzymała jakiś
podłużny przedmiot. Odbiło się na nim światło księżyca. Był to ostry kuchenny
nóż.
Całą siłą woli stłumiłem krzyk. Nagłe obudzenie lunatyka
może przyprawić go o ciężką chorobę, a nawet śmierć. Podążyłem za Emmą. Kidy
weszła do kurnika, cel jej nocnej wędrówki stał się dla mnie przewidywalny.
Mimo to serce mi zamierało, kiedy patrzyłem na moją kochaną siostrzyczkę
składającą pod młodym dębem ofiarę z czarnej kury. Skropiła krwią ptaka pień
dębu, a szczątki położyła pod drzewkiem i okryła darnią. Nuciła przy tym bez
słów dziwną, monotonną melodię, którą pamiętałem z moich sennych czy niesennych
omamów.
Rano Helga lamentowała nad zniknięciem jednej z
najlepszych niosek, narzekała na lisy i łasice i przekonywała nas o
konieczności trzymania psa podwórzowego. Dałem jej w tej sprawie wolną rękę,
czas naglił, nie pora była na rozmowy z kucharką. Przypomniałem Emmie, żeby na
wszelki wypadek zabrała ze sobą w podróż krople laurowe. Bliska perspektywa
wyjazdu i ślubu rozstroiła jej nerwy, przekonywałem sam siebie i odpędzałem
niedobre myśli.
***
Pod koniec maja następnego roku, kiedy bzy były w pełnym
rozkwicie, przyszła na świat mała Erna. Imię otrzymała na moją cześć. Byłem
ojcem chrzestnym, a matką chrzestną bardzo sympatyczna kuzynka Joachima z
Olsztyna.
Jako że radosne wydarzenia z reguły przeplatają się ze
smutnymi, ojciec Joachima ciężko zachorował zaraz po powrocie z chrzcin.
Wyglądało na to, że nie ma nadziei. Joachim natychmiast po otrzymaniu
wiadomości pojechał do Olsztyna, Emma nie mogła wybrać się w podróż krótko po
porodzie i z kilkutygodniowym dzieckiem. Na czas nieobecności Joachima
przeniosłem się do domu wśród bzów.
Wyjątkowo spokojne dziecko z tej mojej małej imienniczki.
Bardzo rzadko płacze, przez większość czasu rozgląda się ze zdziwieniem po świecie
oczami o kolorze liliowych bzów. Czasem noszę ją po ogrodzie. Chyba też lubi
patrzeć na kwiaty. Bzy już przekwitły, ale zaczynają kwitnąć piwonie, jaśminy i
róże. Kuzynka Joachima ma na imie Rose. Ładne i bezpretensjonalne imię. Może
miło by było samemu mieć takie małe dziecko jak Erna...
Dziwię się Emmie. Do chrzcin zachowywała się tak, jak
moim zdaniem powinna się zachowywać młoda matka oczekiwanego dziecka, chociaż
często powierzała małą Heldze – nic dziwnego, była osłabiona po porodzie. Ale
odkąd Joachim wyjechał, prawie nie interesuje się Erną. Przestała ją karmić
piersią, twierdzi, że straciła pokarm, a nie chce poradzić się ani lekarza, ani
położnej. Helga karmi dziecko z butelki. Zupełnie nie wiem, jak się zachować. Z
tego wszystkiego poszedłem do kuchni porozmawiać z Helgą. Kobiety, nawet
niewykształcone, lepiej się na takich sprawach znają.
– To minie, panie profesorze – powiedziała. – Czasem tak
bywa, jak kobieta trochę dłużej pozostaje w panieńskim stanie i dość późno
urodzi dziecko. Przyzwyczajona była do swobody, wycieczek, rozrywek, a przy
dziecku czuje się uwiązana. Jak Ernusia zacznie raczkować i gaworzyć, to i pani
zrobi się weselsza. Z siostrą mojej kuzynki, co dopiero koło trzydziestki wyszła
za mąż, też tak przy pierwszym dziecku było, a teraz ma czwórkę maluchów i
lepszej matki ze świecą szukać.
Pocieszyła mnie. Wypiłem kawę z Emmą i poszedłem się
przebrać. Profesor geologii ma na imię Johannes, jest katolikiem i w wigilię imienin urządza
suto zakrapianą kolację w męskim gronie. Nie wypada nie pójść.
Impreza trwała długo i nie brakowało na niej Ochsenblut
ani mocniejszych trunków. Wróciłem do mojego kawalerskiego mieszkanka nad ranem
i zasnąłem jak po potrójnej porcji kropli laurowych.
W sen wdarło się jakieś łomotanie. Nakryłem głowę
poduszką, ale walenie do drzwi było coraz głośniejsze. Wstałem, zakląłem pod
nosem i otworzyłem drzwi. Emma, blada jak śmierć, Kurt i dwóch policjantów.
– Dziecko – wykrzyknęła Emma. – Ernest, dziecko znikło!
Nigdzie go nie ma! – rzuciła mi się na szyję i wybuchnęła płaczem.
(Od autorki: Chciałabym przypomnieć, że pisałam to opowiadanie w czerwcu zeszłego roku)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz