piątek, 10 lutego 2012

Dom wśród bzów (część V)


– Śmiech śmiechem, ale, Ernest, przecież nie pozwolisz temu staruszkowi sprowadzać tu księdza na egzorcyzmy? – spytała Emma.

– A co to szkodzi pokropić dom wodą święconą? U katolików robi się to co roku. Może tu rzeczywiście jest jakaś niekorzystna energia, przecież oboje przez dłuższy czas mieliśmy kłopoty ze snem – broniłem się.

– Mieliśmy, przez zmianę otoczenia i sytuacji życiowej – Emma wzruszyła ramionami – ale zaaklimatyzowaliśmy się i przeszły. Ja się na żadne egzorcyzmy nie zgadzam. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby się plotki o tym rozniosły po mieście? Uznaliby cię za wariata, zanim zaczniesz wykłady. Pomylony profesor z nawiedzonego domu. Nie zgadzam się i tyle.

– Na mój gust za dużo się ostatnio dzieje dziwnych rzeczy – stwierdziłem. Sprawę księdza pominąłem milczeniem, jutro się zastanowię. – Najpierw ten Weles, ni stąd, ni zowąd na środku ścieżki... A dzisiaj asfodele, dokładnie w tym samym miejscu, w którym znaleźliśmy głowę bożka, jak jakieś pozdrowienie z zaświatów. To już zupełnie niepojęte.

– Pędy były pewnie przyciśnięte tą kamienną głową – powiedział Joachim. – Kiedy ją zabraliśmy, to się po jakimś czasie wyprostowały i rozkwitły. A ty po prostu skupiłeś uwagę na tym starszym panu i nie zauważyłeś kwiatów. Wracając do tematu, ty na poważnie proponujesz to rozwiązanie z mieszkaniem?

Zaczęliśmy rozmawiać o weselu i przeprowadzce.
***
Józef Wyszkoncki nie zjawił się na cmentarzu o umówionej porze. Odczekałem ponad pół godziny, zbierając nasiona wyki. W końcu wróciłem do domu. Coś mu pewnie pokrzyżowało plany albo ktoś go przekonał – może nawet ksiądz? – że niepotrzebnie wpadł w panikę. Postanowiłem nie myśleć o asfodelach, pogańskich bożkach, duchach i całej reszcie. Zresztą nocne odgłosy ustały, a Emma też nie chodziła nocami po domu i nie niszczyła naszego skromnego zasobu dzieł sztuki.

Kiedy i w piątkowe popołudnie Wyszkoncki nie przyszedł na cmentarz, trochę się zaniepokoiłem. Wybiorę się jutro do Schneidera po nową receptę na krople laurowe i przy okazji zapytam o starego pielęgniarza. Może zachorował?

Nie tylko zachorował, ale i umarł. W nocy po naszym spotkaniu, podczas snu, prawdopodobnie na serce. Więc to chyba dla niego rozkwitły asfodele. Smutno mi się zrobiło.

Postanowiłem, że teraz ja będę dbał o grób bezimiennego przyjaciela Maksymiliana Lefevre.
***
Ślub miał się odbyć w Berlinie. Rodzice uważali, że są za starzy na podróż do Królewca, ale nie mogli sobie wyobrazić nieobecności na zaślubinach jedynej córki. Joachim i Emma planowali spędzenie miodowego miesiąca w Bawarii, więc Berlin był po drodze.

W nocy przed wyjazdem znów obudził mnie odgłos kroków. Emma szła tym razem w kierunku drzwi wyjściowych. W ręku trzymała jakiś podłużny przedmiot. Odbiło się na nim światło księżyca. Był to ostry kuchenny nóż.

Całą siłą woli stłumiłem krzyk. Nagłe obudzenie lunatyka może przyprawić go o ciężką chorobę, a nawet śmierć. Podążyłem za Emmą. Kidy weszła do kurnika, cel jej nocnej wędrówki stał się dla mnie przewidywalny. Mimo to serce mi zamierało, kiedy patrzyłem na moją kochaną siostrzyczkę składającą pod młodym dębem ofiarę z czarnej kury. Skropiła krwią ptaka pień dębu, a szczątki położyła pod drzewkiem i okryła darnią. Nuciła przy tym bez słów dziwną, monotonną melodię, którą pamiętałem z moich sennych czy niesennych omamów.

Rano Helga lamentowała nad zniknięciem jednej z najlepszych niosek, narzekała na lisy i łasice i przekonywała nas o konieczności trzymania psa podwórzowego. Dałem jej w tej sprawie wolną rękę, czas naglił, nie pora była na rozmowy z kucharką. Przypomniałem Emmie, żeby na wszelki wypadek zabrała ze sobą w podróż krople laurowe. Bliska perspektywa wyjazdu i ślubu rozstroiła jej nerwy, przekonywałem sam siebie i odpędzałem niedobre myśli.

***
Pod koniec maja następnego roku, kiedy bzy były w pełnym rozkwicie, przyszła na świat mała Erna. Imię otrzymała na moją cześć. Byłem ojcem chrzestnym, a matką chrzestną bardzo sympatyczna kuzynka Joachima z Olsztyna.

Jako że radosne wydarzenia z reguły przeplatają się ze smutnymi, ojciec Joachima ciężko zachorował zaraz po powrocie z chrzcin. Wyglądało na to, że nie ma nadziei. Joachim natychmiast po otrzymaniu wiadomości pojechał do Olsztyna, Emma nie mogła wybrać się w podróż krótko po porodzie i z kilkutygodniowym dzieckiem. Na czas nieobecności Joachima przeniosłem się do domu wśród bzów.
Wyjątkowo spokojne dziecko z tej mojej małej imienniczki. Bardzo rzadko płacze, przez większość czasu rozgląda się ze zdziwieniem po świecie oczami o kolorze liliowych bzów. Czasem noszę ją po ogrodzie. Chyba też lubi patrzeć na kwiaty. Bzy już przekwitły, ale zaczynają kwitnąć piwonie, jaśminy i róże. Kuzynka Joachima ma na imie Rose. Ładne i bezpretensjonalne imię. Może miło by było samemu mieć takie małe dziecko jak Erna...

Dziwię się Emmie. Do chrzcin zachowywała się tak, jak moim zdaniem powinna się zachowywać młoda matka oczekiwanego dziecka, chociaż często powierzała małą Heldze – nic dziwnego, była osłabiona po porodzie. Ale odkąd Joachim wyjechał, prawie nie interesuje się Erną. Przestała ją karmić piersią, twierdzi, że straciła pokarm, a nie chce poradzić się ani lekarza, ani położnej. Helga karmi dziecko z butelki. Zupełnie nie wiem, jak się zachować. Z tego wszystkiego poszedłem do kuchni porozmawiać z Helgą. Kobiety, nawet niewykształcone, lepiej się na takich sprawach znają.

– To minie, panie profesorze – powiedziała. – Czasem tak bywa, jak kobieta trochę dłużej pozostaje w panieńskim stanie i dość późno urodzi dziecko. Przyzwyczajona była do swobody, wycieczek, rozrywek, a przy dziecku czuje się uwiązana. Jak Ernusia zacznie raczkować i gaworzyć, to i pani zrobi się weselsza. Z siostrą mojej kuzynki, co dopiero koło trzydziestki wyszła za mąż, też tak przy pierwszym dziecku było, a teraz ma czwórkę maluchów i lepszej matki ze świecą szukać.

Pocieszyła mnie. Wypiłem kawę z Emmą i poszedłem się przebrać. Profesor geologii ma na imię Johannes,  jest katolikiem i w wigilię imienin urządza suto zakrapianą kolację w męskim gronie. Nie wypada nie pójść.

Impreza trwała długo i nie brakowało na niej Ochsenblut ani mocniejszych trunków. Wróciłem do mojego kawalerskiego mieszkanka nad ranem i zasnąłem jak po potrójnej porcji kropli laurowych.
W sen wdarło się jakieś łomotanie. Nakryłem głowę poduszką, ale walenie do drzwi było coraz głośniejsze. Wstałem, zakląłem pod nosem i otworzyłem drzwi. Emma, blada jak śmierć, Kurt i dwóch policjantów.

– Dziecko – wykrzyknęła Emma. – Ernest, dziecko znikło! Nigdzie go nie ma! – rzuciła mi się na szyję i wybuchnęła płaczem.

(Od autorki: Chciałabym przypomnieć, że pisałam to opowiadanie w czerwcu zeszłego roku)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz