piątek, 3 lutego 2012

Książę spod Pont Neuf (część VI)


– Dobrze się zastanów, Bazil – powiedział Duprennes sącząc małymi łykami kawę – nad tym, co ci czterej chłopcy mieli ze sobą wspólnego, oprócz tego, że byli chłopcami i mieli od dziesięciu do piętnastu lat. I niczego się nie wstydź mówić, rozumiesz?

– Taak – zastanowiłem się. – Remi i Marc to mieli sporo wspólnego. Należeli do tej samej paczki. Kumplowali się. Często się kłócili, ale się kumplowali. Czasem jeden drugiemu pożyczał pieniądze.

– I obaj byli doliniarzami – dodał Duprennes.

– Noo... tak.

– Wszystko masz mówić, na policję cię nie zaprowadzę – Duprennes był trochę zniecierpliwiony. – Mów prosto z mosto: czy oni wszyscy zadawali się z pedofilami, czyli czy obsługiwali frajerów? O Victorze wiadomo, ale tamci trzej?

– Marc na pewno nie, a co do Edka, to wykluczone, on przecież tylko przyjeżdżał z ojcem wozem mleczarskim i z nim koło dziewiątej wracał na wieś. A Marc uważał, że pójść z... pedofilem to dużo większy wstyd niż kraść. Mógł tak uważać, bo miał rodziców i dach nad głową. Biednie tam było, bo miał pięcioro rodzeństwa, ale zawsze dom i rodzina. Jego ojciec, kiedy nie pił, to był w porządku, ale okresami pił i robił awantury, i wtedy na Marku głównie się wyżywał, więc czasem Marc bał się wracać do domu. Ale wtedy nocował u Remiego. Bo Remi mieszkał u swojej ciotki. Nie miał z tą ciotką jedwabnego życia, ale przynajmniej miał gdzie spać. Remiego też nigdy z fra... pedofilami nie widziałem. Jak kto ma zimą gdzie się ogrzać, to jest w zupełnie innym położeniu niż całkiem bezdomny.

– Racja – pokiwał głową Duprennes. – Co do jedzenia też miałeś rację, Bazil. Doskonały był ten obiad, i niedrogi. Jutro znów tu przyjdę, ale już nie będę ci obiadu fundował, bo jeszcze mnie twoi pracodawcy wezmą za pedofila. Zresztą i tak dobrze cię karmią, co? Dużo lepiej wyglądasz niż wtedy nad rzeką. Przypomnij sobie dokładnie wszystko, co o tych zamordowanych chłopcach wiesz. Może coś ci jeszcze przyjdzie na myśl.

– Ale pomoże pan panu Beaucompierre? – spytałem z nadzieją w głosie.

– Spróbuję – westchnął – ale szczerze ci mówię, Bazil, szanse są marne. Jak na swój wiek rozumu masz dużo i życie ci nieźle dało w kość, więc nie będę ci mydlił oczu. Rozmawiam z tobą jak z dorosłym. Gdybym z tą sprawą poszedł do mojego następcy, to tylko by ten biedak szybciej się znalazł na szafocie, a ja narobiłbym sobie dodatkowych kłopotów. Spróbuję okrężną drogą. Ale, widzisz, Martinowi – temu mojemu następcy – bardzo jest potrzebne wykrycie i stracenie mordercy. Ludzie się coraz bardziej burzą, że jedni politycy drugich wysyłają pod gilotynę, policja tylko za wrogami republiki się ugania, a tymczasem na ulicach coraz gorzej, morderstwa, gwałty, rozboje. Martinowi grunt się zaczyna palić pod stopami. Beaucompierre’a ludzie już osądzili. Pasuje jak ulał do tej roli, jaką mu wyznaczono: dziwak, samotnik, tajemniczy tryb życia, osobliwości w mieszkaniu... Zresztą nie ulega wątpliwości, że w niedozwolony sposób interesował się młodymi chłopcami. To też karalne... No, Bazil, poproś tu szefa, zapłacę i osobiście mu wyrażę uznanie za tego bażanta.

Arnaud Beaucompierre zakończył życie pod gilotyną. Od dawna już unikałem oglądania egzekucji. Od egzekucji królowej. Ta była najgorsza. Tym razem jednak poszedłem i postarałem przecisnąć się do miejsca tuż przy szafocie. Okropnie mi było smutno, ale czułem, że powinienem tam być. Ze względu na Victora. On chciałby, żeby wśród wszystkich ludzi wykrzykujących obelgi i przekleństwa był chociaż jeden, który nie czułby nienawiści do tego starszego pana.

Pan Beucompierre był wysoki i postawny. Kiedyś musiał być bardzo przystojny. Miał mlecznobiałe włosy i twarz prawie tak samo białą, ale szpeciły ją czerwone plamy i opuchnięte, czerwone powieki. Mogli mu chociaż zawiązać przepaskę na oczach! Nie mógł nawet zakryć sobie oczu dłonią, bo przecież miał ręce związane na plecach. Potykał się na schodach szafotu.

– Victor! – zawołał nagle. – Victorku, gdzie jesteś? Opuść rolety, dziecko!

Obcięta głowa jeszcze długo mrugała opuchniętymi powiekami.

Kiedy wróciłem do pracy, też miałem zapuchnięte oczy.
– Potrzebne ci to było, Bazil – odezwał się szef.
– Do czego to podobne, nad takim potworem płakać – dodała szefowa.
– Przestraszył się dzieciak – łagodził szef.
– Przestraszył! Na ulicy się wychował, a delikacik jak z Wersalu – gderała szefowa. – Jak się do roboty nie weźmiesz, nicponiu, to dopiero będziesz miał powód do strachu!

Szybko umyłem ręce i zabrałem się za mielenie mięsa na pasztet. Znów przypomniał mi się londyński fryzjer. Morderca jest na wolności. Taki sam zły i sprytny jak ten cyrulik z Londynu. Jego kiedyś służący przyłapał na tym, jak ścierał krew z podłogi, a on się wykręcił, że poprzedniemu klientowi puszczał krew. No bo cyrulicy takie rzeczy też robią, nie tylko strzygą i golą, ale puszczają krew i opatrują rany.

– Ruszże się, darmozjadzie! – szefowa trzepnęła mnie ścierką przez plecy. – Stoi i gapi się na mięso jak cielę na malowane wrota. Opętało cię dzisiaj, czy co?

Błyskawicznie zmieliłem resztę mięsa i przez resztę dnia bardzo się starałem nie dawać powodu do krytycznych uwag.

Wieczorem strasznie rozbolała mnie głowa. Może od tych myśli o śmierci i morderdcach.
W nocy zrobiło się jeszcze gorzej. Okropnie bolała mnie nie tylko głowa, ale i szyja. I było mi zimno, chciaż leżałem przy ciepłej kuchennej ścianie i pod ciepłą kołdrą. Kiedy wreszcie udało mi się zasnąć, śniły mi się same potworności. Leżałem skrępowany pod gilotyną i wyraźnie słyszałem świst spadającego ostrza. Ale ostrze było tępe, bo tylko uderzało mnie boleśnie w kark, a głowa dalej trzymała się ciała. Znów podciągano w górę ostrze, i znowu słyszałem świst i czułem ból w karku.
Rano z trudem zwlokłem się z łóżka. W głowie mi huczało i w ogóle nie mogłem nią poruszać. Ubieranie się sprawiało ból.

– O święty Ludwiku, jak ty wyglądasz, Bazil? – przywitał mnie szef. – Zęby cię bolą?

Szefowa lekko obmacała moją opuchniętą szyję.

– Ma chłopak świnkę – stwierdziła. – To dlatego wczoraj chodził jak nieprzytomny, już mu się choroba zaczynała. W jego wieku nic mu nie będzie, byle choroby nie przeziębił. Zmykaj, Bazil, do łóżka.

Nigdy bym się nie spodziewał takiej troskliwości po pani Konstancji. Nie narzekała na to, że w kuchni znów ręce sobie po łokcie urobi i nie nazwała mnie darmozjadem. Przyniosła mi gorący napar z kwiatu lipy, osłodzony miodem, i dodatkowy koc, a potem przyłożyła mi na szyję gorący kompres z octem i obwiązała kilkoma warstwami płótna, i jeszcze ciepłym szalikiem. To przyniosło sporą ulgę. 

– Pani jest bardzo dobra. Bardzo, bardzo pani dziękuję – powiedziałem trochę niewyraźnie, bo trudno mi było poruszać szczękami.

– Dobra, niedobra, jak kto chory, to się trzeba nim zająć, a już zwłaszcza dzieciakiem – odburknęła. Ale odtąd już nigdy nie miałem jej za złe szorstkiego tonu.

– Jak tam mały? – usłyszałem zza drzwi głos pana Claudet.
– Ma gorączkę, ale musi mieć. Za parę dni mu przejdzie – odpowiedział głos pani Konstancji.
– Oby. Wiesz, polubiłem dzieciaka.
– Ja też. Taki za wszystko wdzięczny. I grzeczny, nie wiadomo, skąd mu się to wzięło. A czasem, jak na niego patrzę, to mi się zdaje... E, na starość to się człowiekowi dziwactwa zwidują...
– Tobie też? Ale gdzie tam... No, chyba że się panicz Gabriel nie tylko w Wersalu i w operze zabawiał...
– Co ty wygadujesz?! Panicz Gabriel za świętej pamięci panią Julią świata nie widział!
– Najpierw może nie widział, a potem zobaczył... Samą ją w taki czas zostawił na wsi...
– Bo uważał, że bezpieczniej będzie podróżować oddzielnie. Przecież nie mógł przewidzieć, że się biedaczka rozchoruje, ani, że te rozruchy tak szybko dojdą aż pod Wersal...
– Ty to go zawsze broniłaś, i kiedy rodzynki wydłubywał z ciasta, i kiedy żonę i dziecko zostawił na pastwę losu... Jakby swego czasu tyle dostał w tyłek, ile mu się należało, to nie wyrósłby na takiego nicponia...

Zaczyna się zwykła sprzeczka o syna księcia, u którego państwo Claudetowie służyli przed rewolucją. Panicz Gabriel według pani Konstancji był uosobieniem wszelkich cnót, a zdaniem jej męża było wręcz przeciwnie. Ale co to ma wspólnego ze mną? Nic, państwu Claudetom wszystko się kojarzy z dobrymi czasami na dworze księcia de Chatreville.

Kręciło mi się w głowie. Najważniejsze, że powiedzieli, że mnie lubią! Jakie to przyjemne. Pierwszy raz w życiu usłyszałem, że ktoś mnie lubi. Trzeba sobie ten dzień zapamiętać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz