Większość znajomych chłopaków pogardzała Victorem za to, że był tym, kim
był. Obsłużyć frajera, kiedy człowiekowi żołądek do krzyża przysycha i w żaden
inny sposób zdobyć paru groszy się nie udało – to postępek dyktowany wyższą
koniecznością, z tego nikt sobie nie kpinkuje. Ale mieć to jako główne zajęcie
i na dodatek znajdować w tym przyjemność – to zupełnie coś innego. Zatem
gardzono Victorem, i on o tym dobrze wiedział. Ale jakoś do tego potrafił
podchodzić z humorem. Ja nie rozumiałem, jak można te obrzydliwości z frajerami
traktować na wesoło, a nawet je lubić, i wstręt mnie brał na samą myśl, więc
starałem się o tym nie myśleć, bo nie chciałem czuć wstrętu do Victora.
Bo
Victor miał dobre serce. Oczywiście dbał przede wszystkim o siebie, inaczej się
przeżyć nie da, ale jak mógł komuś pomóc, to pomagał. Ostrzegał młodszych
chłopaków przed niebezpiecznymi frajerami, takimi, co lubią przylać, albo lubią
numery z kajdankami i tak dalej; mówił, z którymi się nie zadawać. Nosa do tych
spraw miał jak nikt. Raz byłem taki zdesperowany, że nie posłuchałem jego dobrej
rady, i gorzko mi tego przyszło żałować, oj, gorzko.
Innym razem, kiedy zimno było jak diabli, a mnie zupełnie nic nie szło,
podzielił się ze mną jednym bogatym frajerem, u którego za cenę nie takich
znowu najgorszych obrzydliwości najedliśmy się i wyspali pod puchową kołdrą. Ale
ten gość nie chciał, żeby mnie Victor więcej ze sobą przyprowadzał.
„Ten mały
tak się boi, jakby go pod gilotynę ciągnęli” – powiedział. – „To żadna zabawa.
Ja lubię wesołych chłopaków”.
Victor był wesoły. I miał dobre serce.
Poryczałem się. Na szczęście nikt na mnie nie zwracał uwagi.
Wreszcie jakoś się uspokoiłem. Wytarłem nos i znów ruszyłem z koszem
pomiędzy stragany.
Rynek huczał od nowin. Co parę kroków nowa sensacja. Policja już jest na
tropie mordercy! Ktoś tego biednego chłopca wieczorem widział na bulwarze w
towarzystwie starszego mężczyzny w pelerynie. Nie ktoś, tylko Joseph, kelner
spod „Niebieskiego Pantofelka”. I jeszcze stróż, co akurat zapalał latarnię
przed kamienicą naprzeciw katedry. Dokładnie ich obu widział...
Po wschodniej stronie rynku zebrał się tłumek. Podbiegłem. W centrum
zainteresowania był woźny z posterunku żandarmerii. Okazało się, że morderca
już został aresztowany. Potworne rzeczy w jego mieszkaniu znaleziono. To
niejaki Arnaud Beaucompierre, z rue des Fleurs. Prawdopodobnie nie dość, że
zboczeniec i morderca, to na dodatek ludożerca.
– Gilotyna dla takiego to za mało – zżymał się wędliniarz. – Na sztuki go
żywcem rozszarpać by trzeba, jak on te biedne dzieciaki!
Nie słuchałem dalej. Popędziłem na posterunek żandarmerii.
O dziwo, pozwolono mi rozmawiać z komisarzem. Miałem nadzieję, że będzie
nim ten tęgi pan z notesem, który mnie wypytywał po śmierci Marka, ale okazało
się, że to jakiś inny. Chudy, łysy, z ptasim nosem. Cierpliwie mnie wysłuchał.
– Dobrze, chłopcze, im więcej szczegółów, tym lepiej – powiedział. –
Morderca mamił upatrzone ofiary pozorami życzliwości i obietnicami korzyści
materialnych.
– Ale, panie komisarzu – powiedziałem – Victor służył u pana Beaucompierre
od roku. Od września. A tamtych chłopców zamordowano w październiku. Victor
mówił, że pan Beaucompierre prawie zawsze wychodził na spacery razem z nim.
Przecież Victor nie mógłby nie zauważyć, gdyby jego pan robił coś podejrzanego.
A gdyby zauważył, toby stamtąd uciekł.
– „Prawie zawsze wychodził razem z
nim” – powtórzył komisarz. – No, właśnie, „prawie”. Miałeś, chłopcze, dobre
intencje, ale teraz nie zabieraj mi więcej czasu. Zmykaj i nie baw się w
policjanta.
– Ale... – zacząłem.
– Koniec, już cię tu nie ma, zajęty jestem – wskazał mi drzwi.
– Panie sierżancie – spytałem siedzącego w dyżurce przy drzwiach żandarma –
czy mógłby mi pan powiedzić, gdzie mógłbym znaleźć tego drugiego pana
komisarza, tego z czarną brodą, tęgiego...
– Komisarz Duprennes? On już nie pracuje w policji – poinformował kapral
awansowany przeze mnie na sierżanta.
Uprosiłem go, żeby dał mi adres. Niedaleko, ale już od godziny powinienem
być w kuchni w „Coq au vin”. Szefowa musi być wściekła. Może namówi szefa, żeby
mnie wylał. Trudno, wszystko jedno, czy mnie wyleją za to, że się spóźnię o
godzinę, czy o półtorej.
Miałem szczęście, bo wpadłem na komisarza Duprennes w bramie jego domu.
Akurat wychodził.
– Panie komisarzu – wydyszałem – panie komisarzu, ja muszę z panem
porozmawiać.
– Już nie jestem komisarzem – mruknął. – Co jest, mały, pali się, czy co?
– Chodzi o morderstwo. O tego mordercę, co ćwiartuje chłopców i wrzuca do
rzeki. To nie on – wydukałem niezbyt składnie.
– Zaraz, zaraz – przyjrzał mi się. – Czy to nie ty znalazłeś szczątki tych
dwóch pierwszych ofiar? Bazil masz na imię, prawda? Byłeś gońcem w Gazette.
– Tak, proszę pana, dokładnie tak. Tylko już nie pracuję w Gazette.
– Ty już nie w Gazette, a ja już
nie w policji – westchnął. – Dobrze, i tak idę zjeść obiad, chodź ze mną,
opowiesz mi po drodze, co ci leży na sercu.
– Panie komisarzu – zaryzykowałem – a nie sprawiłoby panu różnicy, gdyby
pan zjadł obiad w „Coq au vin”? Ja tam pracuję. Mała restauracja, ale szef
świetnie gotuje, naprawdę. Bo ja już dawno powinienem być z powrotem w pracy, szefowa
mnie chyba zabije za to spóźnienie, a jak przyjdę z takim gościem, jak pan, to
może się trochę udobrucha.
– Przy mnie nikt cię nie zabije, nawet szefowa – powiedział z poważną miną
komisarz.
Miałem dobre przeczucie. To równy gość.
Szefowa na mój widok wzięła się pod boki i już otwierała usta, ale
Duprennes jej przerwał.
– To ja zatrzymałem chłopca – powiedział. – Były komisarz, a obecnie
prywatny detektyw Duprennes. W bardzo ważnej sprawie. Wynagrodzę państwa za
powstałe niedogodności, ale muszę jeszcze z nim pomówić. A przy okazji zjem
obiad, Bazil bardzo chwalił państwa kuchnię. Jeżeli nie przesadził, to może
zacznę się u państwa regularnie stołować. Co pani poleca?
– Od polecania to Bazil jest specjalistą – szefowa była już całkiem
udobruchana. – Powiedz panu, co dziś mamy i przyjmij zamówienie, Bazil, bo mi
przez ciebie rosół wykipi. Skaranie Boskie, nie wiadomo, w co najpierw ręce
włożyć, jak ciebie w kuchni nie ma.
– Zatem jest rosół – stwierdził Duprennes.
– Na dróbkach, proszę pana, z kluseczkami albo z pasztecikiem. Jedno i
drugie pyszne, ale ja wolę pasztecik. Z pieczarkami i cebulką, farsz smażony na
maśle, bez oszukaństwa. A na drugie to dziś niebo w gębie: roladki z bażancich
piersi we włoskiej kapuście, z glazurowanymi kasztanami i makaronem. Makaron
domowy, oczywiście. I sos na wywarze z dziczyzny.
– No to podaj jedno i drugie. Dwa razy, dla siebie też. I butelkę beaujolais
– polecił.
Przez dzisiejsze zmartwienie nie bardzo miałem apetyt, ale rosół i bażancią
pierś można przełknąć w każdym stanie ducha. Starałem się jak najspokojniej
zdać relację z ostatnich wydarzeń i moich przemyśleń.
– Ten pan komisarz nie dał mi wszystkiego powiedzieć – kończyłem. – A
chodzi o to, że pan Beaucompierre nie znosi światła dziennego. Victor mówił, że
mu od tego puchną i ropieją oczy, i robią się rany na twarzy, dlatego w dzień
nigdy nie wychodził i kazał spuszczać rolety. A Edka, tego syna mleczarza,
tego, co nie był całkiem normalny, to ktoś porwał, kiedy już było jasno. Między
wpół do ósmej a wpół do dziewiątej. Ja dokładnie wiem, bo kiedy Edek chorował,
to ja z jego ojcem rozwoziłem mleko. O wpół do ósmej kończyliśmy i pan Poitier
szedł do knajpki na rogu na grzane piwo. A kiedy był z nim Edek, to po
rozwiezieniu mleka dostawał parę centymów, żeby sobie kupił obwarzanek albo piernika.
Bardzo był dumny, że sam sobie coś kupuje za zarobione pieniądze. I chodził
trochę po rynku i po ulicy, przyglądał się straganom, ale nigdy daleko od wozu
i tej knajpki nie odchodził. Ktoś go czymś musiał
zwabić, ale to było w biały dzień, więc to nie mógł być ten Victora
chlebodawca.
– Hm – Duprennes przełknął ostatni kawałek bażanta. – To, czy on naprawdę
jest taki uczulony na światło, łatwo można sprawdzić. Zresztą ten twój nieszczęśliwy
kumpel na pewno by zapamiętał, gdyby jego pan wyjątkowo wyszedł w biały dzień.
Sensownie mówisz, Bazil. Niestety obawiam się, że niewiele temu Beaucompierre
będziemy mogli pomóc.
– Ale on na pewno jest niewinny! – zawołałem. – Mówię panu, Victor nigdy by
u niego nie został, gdyby podejrzewał, że to taki człowiek, co krzywdzi
dzieciaki. Victor by to wyczuł, on był bardzo ostrożny z fra... z dorosłymi,
którzy mu... płacili za przysługi.
– Z frajerami, chciałeś powiedzieć? Nie musisz się krępować – wtrącił
Duprennes.
– No... właśnie – przytaknąłem. – Po co by trzymał Victora u siebie przez rok,
i sprawiał mu drogie ubrania, i wzywał aż dwóch lekarzy, kiedy Victor był
chory, jeżeli go miał zamiar zamordować? I taki śliczny zegarek mu kupił...
– To akurat nie jest dobry argument. Pedofile miewają różne zachcianki –
powiedział komisarz.
– Kto to są pedofile? – spytałem.
– Frajerzy – wyjaśnił lakonicznie. – Tacy, co lubią niedorosłych chłopców.
– A... a sadyści? – pomyślałem, że skoro jest okazja, to warto i tę kwestię
wyjaśnić.
– Tacy frajerzy, którzy lubią bić i się znęcać – dowiedziałem się.
– A ja myślałem, że to klub polityczny – wyrwało mi się.
Duprennes parsknął śmiechem.
– Niewiele się
pomyliłeś – stwierdził.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz