środa, 1 lutego 2012

Książę spod Pont Neuf (część IV)


Był miesiąc, który kiedyś nazywał się lipcem, a teraz thermidorem. Kiedyś o tej porze roku urządzano tańce na podmiejskich łąkach. Teraz tańczono z wdową. Tak się mówiło o gilotynie. „Wdówka tańczy”. Zatańczył z nią i pan redaktor, i pan Saint-Just, i wielu innych.

Od trzech dni nic nie jadłem. Już mi to nawet nie przeszkadzało. Włóczyłem się wzdłuż Sekwany i wdychałem zapachy. Zapachami można się najeść. Najlepszy był sklep kolonialny przy Saint-Michel. Kiedy wychodził z niego jakiś klient, to od drzwi pachniało cynamonem i czekoladą.

Jeden tęgi klient, owiany zapachem cynamonu, przeliczał pieniądze wychodząc ze sklepu. Upadła mu paczuszka, chyba z przyprawami. A kiedy ją podnosił – z trudem, bo taki był otyły – to upuścił sakiewkę. Nie spostrzegł zguby.

Dzięki mojej książęcej uczciwości i dzięki temu, że sakiewka należała do pana Claudeta z „Coq au vin” otworzył się w moim życiu nowy rozdział. Bardzo szczęśliwy.
***
Myłem właśnie okna głównej sali od zewnątrz, kiedy za moimi plecami rozległo się człapanie konia i turkot kół.
– Dzień dobry, panie Poitier – pozdrowiłem mleczarza. – Niech pan nie zsiada, sam zdejmę bańkę.
– A ty już na nogach. Udało się Claudetom, że na ciebie trafili – stwierdził mleczarz. – Za kawałek chleba harujesz od świtu do nocy.
– No, nie za kawałek chleba – odparłem. – Jem jak król.
– Oby nie – roześmiał się cierpko. – Nieborak ziemię gryzie. A mój Eduś nawet i grobu nie ma – westchnął. – Lepiej byłoby się nie rodzić niż w takich czasach żyć. Na mieście wciąż to samo, gilotyna lata jak szatkownica, ten - wróg republiki, tamten - wróg republiki... Ja się pytam, dla kogo ona jest, ta republika, skoro wszędzie wrogów ma? A prawdziwi zbrodniarze na swobodzie chodzą. Dziś znów jakiegoś chłopaczynę żandarmi po kawałku wyławiali z Sekwany. Uważaj na siebie, mały, nigdzie się po zmroku nie pętaj.

Zapewniłem, że nie będę, pożegnałem się i z ciężkim sercem wróciłem do mycia okien.
Na targu dowiedziałem się, że zidentyfikowano najnowszą ofiarę tajemniczego mordercy. Victor Boitet, lat piętnaście.
Przysiadłem na krawężniku i walczyłem ze łzami.

Nie dalej jak trzy dni temu przechodziłem tą samą ulicą. Moją uwagę zwrócił bardzo elegancki młody człowiek w świetnie skrojonym popielatym wełnianym płaszczu i modnym kapeluszu. Zatrzymał się przy straganie wędliniarza, kupił parę serdelków. Jednego ugryzł sam, a drugiego rzucił chudemu kundlowi, który siedział skulony pod murem i wpatrywał się w stragan jak w ołtarz. Pies nie wierzył swojemu szczęściu. Elegant podzielił się z nim jeszcze jedną kiełbaską, przykucnął i poskrobał kundla za uchem. To jedzenie serdelków na ulicy i bratanie się z brudnym psiakiem jakoś nie pasowało do wykwintnego stroju.

Spod kapelusza młodego człowieka wymykały się gęste, złocistorude loki. Dokładnie taki odcień włosów miał mój stary znajomek Victor Boitet, zwany pieszczotliwie Panienką. Podszedłem bliżej.

– Victor? – odezwałem się niepewnie.
– Książę? To ty? Niech cię licho, ale urosłeś! – Victor uśmiechnął się czarująco. – I już nie wyglądasz jak na wpół utopiony kociak, tylko całkiem, całkiem... Tobie też się lepiej wiedzie, co?
– Nie narzekam – przyznałem. – Pracuję w knajpie, roboty sporo, ale żarcia też po uszy. A z tobą co za cud się stał?

Victor z wdziękiem poprawił jedwabny szalik.

– Na stałe jestem u jednego frajera, już od roku  – wyjaśnił. – Bardzo bogaty gość. Wymagań dużych nie ma, bo stary i dość schorowany. Jemu głównie o to chodzi, żeby jakiś młody chłopak się koło niego kręcił. Ale zazdrosny jest, trzeba się nakombinować, żeby sobie od czasu do czasu na odmianę jakiegoś przystojniaczka wyrwać. A właśnie... nie miałbyś czasu, Bazilku, na mały spacerek w jakieś ustronne miejsce? – zrobił do mnie oko i poklepał mnie po tyłku.

– A idźże, ty cioto zapowietrzona – powiedziałem pogodnie. Na Victora nie potrafiłem się złościć.
– No, nie gniewaj się, przecież żartowałem. Chodź na chwilę do knajpy, piwo ci postawię, czy gorącą czekoladę, co tam wolisz. Pogadamy.
– To chyba rzeczywiście na chwilę, bo zaraz muszę wracać do roboty – zgodziłem się.

– Ten mój frajer to dziwadło straszne – paplał Victor, popijając piwo. – Odludek, poza mną i swoim lekarzem prawie nikogo nie widuje. Mięsa nie je, wyobrażasz sobie? Nie dlatego, że mu doktor zabronił, tylko z zasady, żeby niczego żywego nie zabijać. Szczęście, że kota ma, sałatą go nie nakarmi, więc przy tym kocie i ja się pożywię. No, żartuję, mnie on jeść mięsa nie zabrania, mówi, że widać nie osiągnąłem jeszcze właściwego stopnia rozwoju. Za taki rozwój to ja dziękuję. On, widzisz, w Indiach takich zwyczajów nabrał. Gdzie on nie był! W Indiach,w Afryce, nawet w Japonii. Całe mieszkanie ma pełne rozmaitych osobliwości z tych podróży, pogańskie bożki najróżniejsze, z głowami słoni, wilków, ptaków, albo znowu takie, co mają po sześć i więcej rąk. A jakie ryciny na ścianach, żebyś widział... I jedną księgę taką z Indii ma, z ilustracjami... mówię ci, o takich wygibasach to nawet mnie się nie śniło.

– To z niego niezły numer za młodu musiał być – zauważyłem.

– Pewnie. Ale jakiegoś dziwnego choróbska się w Afryce nabawił, znaczy nie takiego, co wiesz, tylko takiego, że mu światło słoneczne szkodzi. Oczy mu od niego ropieją i skóra obłazi z twarzy. Więc w dzień z domu nie wychodzi, wszystkie rolety są zawsze opuszczone i świece się palą, i takie indyjskie kadzidła. Trochę niesamowicie w tym mieszkaniu jest, przy świecach i w tym dymie to te bożki wyglądają prawie jak żywe. A on dopiero po ciemku wychodzi się przejść, i z reguły ze mną, bo na odległość w ciemności trochę słabo widzi.

Wzdrygnąłem się, bo przypomniała mi się pewna książka ze zbiorów pana Gautier.

– Ty, a może on jest wampirem? – zasugerowałem.

Victor nie wiedział, co to jest wampir, więc mu wyjaśniłem.

– Bzdury. Mówiłem ci, że nie je mięsa, to krew by pił? – wzruszył ramionami Victor. – Zresztą wtedy by mi już dawno krew wyssał, a tymczasem... – pociągnął łyk piwa. – Wiesz, jakiś miesiąc temu ni z tego, ni z owego jakoś tak dziwnie się poczułem. Zimno, dreszcze, szum w uszach...  Rano ledwo wstałem. Popatrzyłem w lustro i... Jezu, gęba jak indycze jajo, cała w czerwonych krostach. Koniec, myślę sobie, każdy frajer, nawet taki, co niedowidzi, z taką francowatą mordą mnie na bruk wywali.  No i tak się przestraszyłem, że z tego wszystkiego pierwszy raz w życiu zemdlałem. Obudziłem się w łóżku, a tu frajer ręce załamuje, obok niego jeden doktor, drugi doktor, normalnie konsylium jak przy porodzie królowej. Okazało się, że to nie syf, tylko ospa. Trzy tygodnie w łóżku przeleżałem. Myślałem, że gębę będę do końca życia miał dziobatą, a tu patrz, jak mnie wyleczyli – wskazał na swoje policzki pokryte leciutkim brzoskwiniowym meszkiem. – Panienka piękniejsza niż kiedykolwiek, nie? I oczka ma tak interesująco podsinione  – roześmiał się i zaraz spoważniał.

 – Wiesz... ja się przekonałem, że ten stary mnie naprawdę lubi. Nie tak, jak zwykły frajer...rozumiesz, tylko naprawdę. Chodził koło mnie jak siostra miłosierdzia. Jak się trochę lepiej poczułem, to mi godzinami opowiadał różne fajne historie. I z własnego życia, i z książek, i takie, co sam wymyślił. Bo on książki pisze, chociaż ma kłopoty ze wzrokiem. I... w ogóle – Victorowi zaszkliły się oczy.

– Ja ci to mówię, Książę, bo ty jesteś honorowy facet i mądrzejszy od wielu starszych od ciebie – podjął po chwili. – Wiesz, on coś przebąkiwał, że o mnie nie zapomni w testamencie. Bo on żadnych krewnych nie ma, nikogo. Popatrz, co mi podarował – wyjął z kieszeni prześliczny, filigranowy zegareczek. – Prawdziwe białe złoto, rozumiesz? Jakbym to sprzedał, to mógłbym pojechać do Ameryki. Ale ja z nim zostanę i do śmierci się nim będę opiekował nie dla testamentu, tylko dlatego, że nikt dla mnie taki dobry nie był. Dziwka jestem, ale swój honor mam i wiem, co to wdzięczność.

– Ty jesteś porządny gość, Victor – powiedziałem.

– Ty też. Dobra, ja się tu rozkrochmalam, a staruszek się pewnie martwi, że zemdlałem na ulicy. Lecę, bo jeszcze do apteki muszę wskoczyć, po maść do oczu dla niego, i jeszcze taką miksturę, co mi doktor dalej każe pić na wzmocnienie.

– Słuchaj, Książę – dodał, kiedy wyszliśmy z kawiarni – jakby ci się, odpukać, coś w życiu na gorsze obróciło, to przyjdź do mnie, ja ci zawsze pomogę. Rue des Fleurs dwanaście, u pana Beaucompierre, zapamiętasz?
– Pewnie. Dzięki, Victor – powiedziałem. – Cieszę się, że ci się dobrze wiedzie. Trzymaj się.

Przez chwilę odprowadzałem go wzrokiem. Dzięki jego rudym włosom łatwo było nie zgubić go w tłumie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz