Przy odbudowywaniu tawerny zagubiły się pewne odcinki - niech więc pewni dawni czytelnicy wybaczą, że się powtarzam... Ale inni dawni czytelnicy prosili mnie o powtórzenie historii Ewy. Zatem, w imię kompromisu, powtarzam. Ewa zerwała zaręczyny i zdecydowała się pracować jako pielęgniarka w zakładzie neurologicznym...
***
Zapoznaję się z moją nową rodziną. Sanatorium to
skomplikowany światek. Hierarchia istnieje tu nie tylko między personelem.
Elitę wśród pacjentów stanowią epileptycy, ponieważ przez
większość czasu funkcjonują zupełnie normalnie. Crème de la crème to ci, którzy potrafią przeczuć nadchodzący atak
i wezwać kogoś z personelu, a potem ułożyć się w bezpiecznym miejscu. Jest ich
trzech: tęgi pan Meyer, eteryczny Zygmuś Wenzel, który bardzo pięknie gra na
pianinie, i major Maibach. Ten ostatni otoczony jest szczególnym szacunkiem,
ponieważ jego epilepsja jest skutkiem wojennego urazu czaszki, a także dlatego,
że mimo młodego wieku osiągnął tak wysoką wojskową rangę.
Kolejny szczebel hierarchii to ci spośród pacjentów,
którzy nie cierpią na afazję i mogą poruszać przynajmniej jedną ręką. Potem
hierarchia kształtuje się w zależności od stopnia trudności w porozumiewaniu
się z otoczeniem. Wyjątek od tej reguły stanowi kapitan Krause. Mowę utracił
całkowicie; poruszać może lewą ręką, i to całkiem dobrze, ale nie może kontaktować
się z otoczeniem pisząc czy wskazując na litery. Utracił zdolność rozpoznawania
liter. Porozumiewa się najczęściej za pomocą dzwonka rowerowego, przykręconego
do poręczy fotela: jedno brzęknięcie na tak, dwa na nie, trzy oznaczają „nie
wiem”. Ale kapitan Krause należy do elity, bo jest, po pierwsze, bardzo
przystojny, po drugie, jest inwalidą wojennym, a po trzecie, niemal nieustannie
towarzyszy mu muzykalny Zygmuś Wenzel. Opracowali system porozumiewania się za
pomocą klawiszy pianina i prowadzą w ten sposób długie rozmowy. Robią to jednak
głównie wtedy, kiedy innych pacjentów nie ma w salonie, bo niektórych te ich muzyczne
dialogi strasznie denerwują.
Bardzo nisko w hierarchii znajduje się autystyczny Feluś
Drews, mimo swojej fenomenalnej pamięci, oraz cierpiąca na afazję Wernickego
pani Auerstein. Z nią naprawdę bardzo, bardzo trudno się porozumieć, a jej
surrealistyczne monologi wielu pacjentów drażnią jeszcze bardziej niż rozmowy
Zygmunta z kapitanem Krause. A szary koniec hierarchii – chociaż jednocześnie w
pewnym sensie maskotka całego sanatorium – to trzynastoletni Kristianek Piefke,
dotknięty zespołem Downa. Właściwie nie przyjmujemy pacjentów z niedorozwojem,
ale zmarły ojciec Kristianka był krewnym siostry przełożonej, więc zrobiono
wyjątek.
Kristianek właśnie śpiesznie szedł po ścieżce w moim
kierunku kołyszącym się krokiem i wymachując do taktu ramionami, co wskazywało
na spore zaaferowanie. Siedziałam na ławce, dotrzymując towarzystwa pani Auerstein.
Przerwała niemożliwy do pojęcia monolog, wyjęła z torebki kłębek białego
kordonka i rozpoczętą szydełkową robótkę. Jej zainteresowanie ręcznymi
robótkami to było prawdziwe błogosławieństwo, bo kiedy się nimi zajmowała, to
niewiele mówiła.
– Widziwiasz, kochanieńka, że szerokość śledzia się
kalkuluje – stwierdziła pani Auerstein, wygładzając zaczątek koronkowej
serwetki. – Jak kiedy za skośny, to pac! I żołędzie powiędną.
Rozumiałam, że ta wypowiedź miała coś wspólnego z
rozmiarami szydełka oraz grubością kordonka, ale szyfr stosowany przez panią
Auerstein był niełatwy do złamania. Słowa zamieniała na zasadzie odległych asocjacji,
a na dodatek rzadko używała tego samego wyrazu na określenie tej samej rzeczy.
Rozważania przerwał mi Kristianek.
– Siostewa, chodź! – zawołał i pociągnął mnie za rękę, –
Pan Willi zły! Bardzo krzyczy!
Nie bardzo mi się uśmiechało pozostawienie pani Auerstein
samej, ale na szczęście napatoczył się major Maibach.
– Panie majorze, niech pan będzie tak uprzejmy i posiedzi
chwilkę z panią Alicją – poprosiłam.
Major rzucił mi spojrzenie, które trudno było określić
innym słowem niż „mordercze”.
– Pani Alicja nie jest teraz w nastroju do rozmowy,
prawda? Ale mimo wszystko niemiło siedzieć samej tak daleko od domu – rzuciłam
i ruszyłam w ślad za Kristiankiem.
Pan Wilhelm, były dyrektor banku, cierpiał na chorobę Parkinsona.
Nie był jeszcze w bardzo zaawansowanym stadium, ale teraz ręce i kark trzęsły mu
się bardziej intensywnie niż zwykle. Na trawie obok wózka leżał egzemplarz Financial Times. Podniosłam go i położyłam
na stoliku.
– Na... nareszcie ktoś, z kim się można dogadać! Ci
ppp... ppp... pederaści mnie do zaburzeń nerwowych doprowadzą! – wybuchnął pan
Wilhelm.
Przygryzłam wargę, bo uśmiech nie byłby wskazany.
– Że od godziny tkwią we dwóch w salonie, to niech im
będzie! – kontynuował z oburzeniem pan Wilhelm. – Ale okno to mogliby zamknąć!
Ja już tych ppp...paskudztw słuchać nie mogę!
Z okna salonu rzeczywiście dobiegały urywane dźwięki
pianina. Mnie się nawet podobały. Tak mogłyby brzmieć kubistyczne obrazy
przetłumaczone na muzykę. No, ale trzeba było zadbać o kompromis. Pobiegłam
przekonać pana kapitana i pana Zygmunta o potrzebie przymknięcia okna. Podsunęłam
im pomysł porozumiewania się klawiaturą narysowaną na papierze czy kartonie w
chwilach, kiedy ich akustyczne rozmowy przeszkadzają innym pacjentom.
– Patrz, Hans, kobieta, a coś takiego wymyśliła – skomentował
Zygmunt. Dobrze wiedział, że się nie obrażę.
Podwieczorek. Pani Alicja wkroczyła do jadalni trzymając
pod rękę majora Maibacha. Jeżeli jego spojrzenie przedtem mnie nie zabiło, to
teraz powinno. Ale pan major był dżentelmenem. Uprzejmie odsunął od stołu
krzesło i pomógł usiąść swojej towarzyszce. Potem poprosił o wybaczenie, stwierdził,
że musi się na chwilę oddalić. To był dla mnie jasny sygnał. Złapałam majora
pod rękę i z pośpiechem zaprowadziłam go do salonu.
– Tu, panie majorze, proszę się położyć – powiedziałam, szukając
w kieszeniach fartucha szpatułki, którą należało mu włożyć między szczęki.
Zygmunt zerwał się od pianina i chwycił poduszkę z szezlonga.
– A dajcie mi spokój! Nie zbiera mi się na atak! – major usiadł
na szezlongu. – Tylko coś musiałem zrobić, żeby się od tej wariatki uwolnić! „Makrele
na obcasach to i owszem, ale żołędzie pod beszamelem uwiędną”!
Z fotela kapitana Krause dobiegł odgłos, który, jak
dobrze wiedziałam, oznaczał wybuch śmiechu. Zygmuś Wenzel chichotał zupełnie
jawnie.
– Marinetti wysiada, Tzara też nie ma szans! – stwierdził.
– Powinniśmy tu wydawać futurystyczne jednodniówki. Pani Auerstein się marnuje.
Jako poetka zrobiłaby furorę.
– To nieładnie z panów strony wyśmiewać się z
dolegliwości innych pacjentów – zauważyłam.
– E, siostro Ewo, niech pani nie będzie taka zasadnicza –
Zygmunt potrząsnął swoją naprawdę zachwycającą jasną czpupryną. – Przecież nie
z pani Auerstein się śmiejemy, tylko z tych zbitek słownych.
– Pani Auerstein jest pod wieloma względami w
trudniejszej sytuacji niż panowie z afazją ekspresyjną! – zaczęłam się trochę złościć.
– Intelektu pana kapitana nikt nie poddaje w wątpliwość, wszyscy starają się
zadawać pytania w taki sposób, żeby pan kapitan na nie mógł odpowiedzieć
dzwonkiem, w trudniejszych sytuacjach większość towarzystwa czeka uprzejmie na
to, żeby pan Zygmunt przetłumaczył, co pan kapitan mówi, kiedy panowie
rozmawiają przy pianinie... a do pani Alicji nikt nie ma cierpliwości! Ona mówi o rybach, kiedy ma na myśli coś, co
ma srebrzysty kolor... a na kwiaty mówi „żołędzie”...
– Jakież subtelne skojarzenie... – zauważył major.
Kapitan Krause znów na swój sposób parsknął śmiechem, a jego
przyjaciel aż się rozkaszlał.
– Siostro Ewo, niech nam pani wybaczy – odezwał się
Zygmunt, kiedy trochę się uspokoił. – Przecież my się często śmiejemy i z samych
siebie, i z siebie nawzajem. Jeżeli nie będzie nam wolno trochę się pośmiać, to
– tu Zygmunt doskonale udał oburzony ton dyrektora Wilhelma – ppp... pp... ppprzecież
pppopadniemy w zaaa...burzenia nerwowe!
Teraz już i ja parsknęłam śmiechem i przyłączyłam się do
rozchichotanej trójki. To było nieprofesjonalne, tak zawodowa pielęgniarka nie
powinna się zachowywać... ale czy naprawdę wszystko na świecie musi być
oszlifowane?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz