piątek, 4 maja 2012

Ze świata monady (część 7)


Nazajutrz moja pupilka chce kontynuować temat uczuć. „Kopciuszek” ją wyraźnie zainspirował. Mozolę się nad wytłumaczeniem różnicy między „kochać” i „zakochać się”, co jak zwykle wyzwala łańcuch innych wyjaśnień. Maria nie rozumie, dlaczego Kopciuszek ukrywa się przed królewiczem. Tłumaczę, że ludzie często wstydzą się okazywać, że są zakochani.
– Mówiłeś, że wstyd jest, kiedy robić brzydkie rzeczy. Złe rzeczy. To rozumiem. Zakochać się nie jest brzydkie. Jak królewicz i Kopciuszek. Nie rozumiem, jak wstyd?

Nie poprawiam gramatyki, żeby dodatkowo nie komplikować tej konwersacji.
– Nie umiem ci tego wytłumaczyć. Kiedy się zakochasz, to zrozumiesz – ucinam temat.
– TY nie rozumiesz – stwierdza, wyraźnie zirytowana. Robi taki ruch, jakby chciała zatrzasnąć brulion, ale się powstrzymuje.
– Myślę, że rozumiem – pisze po chwili.

Chciałbym rozmawiać o czymś innym, ale uczepiła się kwestii uczuć jak rzep psiego ogona.
– Jak się mówi, kiedy się nie kocha?
– Po prostu „nie kocham”.
– Nie ma inne słowo? Kiedy się NIE, NIE, NIE kocha? Chce, żeby ktoś nie żył?
– To się nazywa „nienawidzić”. Ale chcieć, żeby ktoś umarł, to bardzo złe i brzydkie. Takich myśli trzeba się wstydzić.
– Ja się nie wstydzi. Cieszy się, że ojciec umarł.
– Ojciec cię bił?
– Nie. Ale zamykał. Był zły.
– Może cię zamykał, żeby cię jakaś krzywda nie spotkała, kiedy wypływał w morze. Pewnie bał się o ciebie. W każdym razie nie należy cieszyć się z jego śmierci.
– Ja się cieszy – odpowiada z uporem.
– „Cieszę się”. Mówi się: „ja się cieszę” – tym razem poprawiam.
– Zmęczona – pisze wielkimi literami Maria i wybiega z pokoju.

Niektórzy twierdzą, że niemowy są idealnymi kobietami. Zdziwiliby się...

***
Albert nareszcie wrócił.
– A wy pracujecie jak najęci – mówi. – Nie przemęczasz się, Ludwik? Chyba nie, bo świetnie wyglądasz. Mimika ci zupełnie wróciła do normy. Robicie postępy? Mogę zobaczyć? – sięga po zeszyt Marii.

Dziewczyna wyrywa mu brulion i zaprzecza energicznymi ruchami głowy. Pisze i demonstruje swoją wypowiedź najpierw Albertowi, a potem mnie:
– Tu rozmawiam z Ludwikiem!
– To niezbyt grzeczne, Mario – komentuję. – Powinnaś przeprosić Alberta. A teraz ja ciebie przepraszam, bo chcę porozmawiać z Albertem. Sam. Idź. Do jutra dokończ „Kopciuszka”.
Nawiasem mówiąc, zaczynam sobie życzyć, żeby tego Kopciuszka szlag trafił. Ale muszę być konsekwentny, kazałem przeczytać, to kazałem.

***
Przyszła odpowiedź z Berlina; Fürstenberg napisał osobiście, nienaganną niemczyzną. Więc głucha osoba może perfekcyjnie opanować gramatykę.
Wszystko wygląda jak najlepiej. Zaawansowane kursy teoretyczne są zarezerwowane dla chłopców, ale dziewczęta mogą się kształcić na poziomie podstawowym. W programie są różne sposoby komunikacji, nie tylko język migowy, ale i czytanie z warg, i techniki wokalizacji. Poza tym kursy gospodarstwa domowego, kroju i szycia, modniarstwa... zatem Maria mogłaby i nauczyć się lepiej porozumiewać z otoczeniem, i zdobyć odpowiedni dla dziewczyny w jej sytuacji zawód. A może i poznać jakiegoś uczciwego młodego człowieka z podobnym upośledzeniem i wyjść za mąż.

***
Maria w najmniejszym stopniu nie podziela naszego entuzjazmu.
– Wyjechać??? – pyta i patrzy to na mnie, to na Alberta ze zrozpaczoną miną.
– To dla twojego dobra, Mario – tłumaczy Albert.
– NIE!!! Nie chce mnie! Chcę umrzeć!
Wybiega i trzaska drzwiami. To ostatnie chyba jej trzeba wybaczyć, bo nie słyszy trzasku.
– Masz ci los – wzdycha Albert. – Z babami zawsze taki sam kram, czy umieją mówić, czy nie... Iść za nią?
– Zaczekajmy, niech się trochę uspokoi – radzę. – Myślę, że sama wróci. Spróbuję jej przemówić do rozsądku. Niestety obawiam się, że się w tobie zadurzyła, i przez to ta scena.
– We mnie?
– A w kim, może we mnie? Za nic nie chciała, żebyś zobaczył, o czym rozmawialiśmy, kiedy cię nie było. A rozmawialiśmy o uczuciach. Dopytywała się, co to znaczy „zakochać się” i tym podobne. Na dodatek niepotrzebnie kazałem jej czytać „Kopciuszka”. Teraz sobie wyobraża, że jest Kopciuszkiem, a ty księciem.
– Skoro tak, to tym bardziej wskazane jest, żeby wyjechała. I lepiej ty z nią porozmawiaj.

Zastanawiam się, jakich argumentów użyć i jak je sformułować. W ostateczności będę okrutny. Powiem jej, żeby wybiła sobie z głowy Alberta i bajki o Kopciuszku.

Na szczęście nie muszę posuwać się do okrucieństwa. Maria zjawia się, kiedy kończymy kolację. Ma czerwone oczy. Prezentuje wynik swoich samotnych rozmyślań:
– Przepraszam. Wstydzę się. Pojadę. Dziękuję.
Chwalę jej rozsądek i roztaczam przed nią wizję życia w szkole, przyjaźni z koleżankami na pensji, atrakcji wielkiego miasta. Wciąga ją to, częściowo chyba ze względu na nowe słownictwo, bo dużo wyrazów jej musimy wyjaśniać. Ale jakoś się nie uśmiecha...

***
Listy od Marii przychodzą regularnie, co tydzień. Niektóre chyba poprawia, a prawdopodobnie i cenzuruje któraś z nauczycielek; te są dość sztywne i zwraca się do nas w nich formą „Panowie”, której od nas się nie nauczyła. Wystarczająco dużo kłopotu było z innymi formami adresowania rozmówcy... Bardziej lubię te listy, które pisze sama, jest w nich autentyczna i często naprawdę zabawna. Chyba zaaklimatyzowała się w szkole.

„Pani Wiebke, kierowniczka pensjonat i nauczycielka niemieckiego, ciągle mówi „wypada” i „nie wypada”. Czytam z ust, bo już lepiej umiem. Myślę: co wypada? Ale nie pytam, bo nie byłam pewna, czy rozumiem resztę. Wczoraj pani Wiebke schyla się zawiązać bucik, a z kieszeni w żakiecie jej wypada pudełko cygary. Stałam blisko, to podnoszę i mówię (literuję na palcach, już dość dobrze umiem): „Pani to wypada?”.  Koleżanki się śmieją, a pani Wiebke się zrobiła bardzo czerwona i mi nie odpowiedziała. Myślałam, że to niegrzeczne z jej strony. Teraz rozumiem, że „wypada” znaczy różne rzeczy. Ale się nie wstydzę, bo było śmieszne.”

Pani Wiebke widać jednak się nie obraziła na Marię, bo pod koniec października otrzymaliśmy od lubiącej cygara damy list, w którym wychwalała bystrość i postępy naszej podopiecznej – „zadziwiające, biorąc pod uwagę warunki, w jakich to dziewczę wzrastało”.

Czuliśmy się dumni i uspokojeni. I z ciekawością oczekiwaliśmy świątecznej wizyty Marii. W Królewcu, bo w zimie w Rotherburgu bylibyśmy praktycznie odcięci od świata. Mnie to oczywiście by nie przeszkadzało, ale nie chciałem, żeby Albert tyle miesięcy spędzał wyłącznie w moim towarzystwie.
W połowie grudnia nadszedł kolejny list od pani Wiebke. Albert rozciął kopertę, przebiegł oczami papier i spurpurowiał.
– Nie będę tego czytał na głos – powiedział po dłuższej chwili. – Sam przeczytaj! – gwałtownym ruchem położył przede mną kartkę.

„Panowie!” – zaczynał się list (bez „Szanowni” ani „Łaskawi”) – „Z wielką przykrością donoszę Panom o okolicznościach, wskutek których panna Maria Grün zmuszona jest przerwać naukę w naszej instytucji. Zakładam, że nie byli Panowie świadomi sytuacji, wysyłając pannę Grün do Berlina. Zakładam to, ponieważ nie chcę Panów posądzać o tak daleko posunięty cynizm...”

3 komentarze:

  1. Masz szczęście, że nie mam ( chyba ) Twojego numeru telefonu bozadzwoniłbym do Ciebie w środku nocy z pytaniem CO DALEJ??? Litości! I am hooked!

    OdpowiedzUsuń
  2. To się nazywa zabawa z czytelnikiem. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No to opublikuję kolejny odcinek, dla Was ;-) Ale naprawdę jeszcze nie wiem, jak to się skończy...

    OdpowiedzUsuń