środa, 26 października 2011

Odcinek 71: Galapagos i Kreta (dalszy ciąg opowieści świętego Edgara)


– Miło was było poznać, chłopaki – powiedział Tenek. – Szkoda, żeście się uparli wyjechać. Dokąd wy właściwie płyniecie?
– Szukamy żółwi. Tych, na których opiera się świat – wyjaśniłem.
– A, to niedaleko – ucieszył się Tenek i narysował na przybrzeżnym piasku uproszczoną mapę. – Większych żółwi niż tam to już nigdzie nie ma. Od innego tałatajstwa też tam się roi. Jaszczury, ptaszydła dziwaczne, foki i co tam jeszcze.
– Płyniemy, płyniemy! – Richard aż podskoczył z radości.
Jeszcze tego samego dnia znaleźliśmy żółwie. Było ich nie sześć, ale z sześćdziesiąt, Wygrzewały się na brzegu zielonej wyspy.
Długo przyglądaliśmy się żółwiom, a Richard namalował kilkanaście ich portretów. Zastanawialiśmy się, czyby nie zabrać ze sobą chociaż ze dwa, ale obawialiśmy się, że może to spowodować jakąś kosmiczną katastrofę.
– Ja zawsze myślałem, że żółwi musi być więcej niż sześć – zauważył Ian. – Ale czemu wszystkie są w jednym miejscu? To jakieś nielogiczne.
– Bo, widzisz, świat najwyraźniej opiera się na tej wyspie w sensie metafizycznym – zaryzykowałem wytłumaczenie.
– Racja, święta racja, Suffolk – odezwał się znajomy głos.
Wśród żółwi stał biskup Roland w eleganckiej fioletowej sutannie i obdzielał je plasterkami ogórków.
– Bierzcie ich – syknął.

Żółwie wykonały w tył zwrot z potwornym chrzęstem skorup i ciężkim, żółwim krokiem ruszyły w stronę morza.


– Zawsze byłem pewien, że świat w gruncie rzeczy opiera się na łajdactwie – mruknął Rupert i śpiesznie podniósł kotwicę.

Tego dnia w kości wygrał Forester. Wziął zdecydowany kurs na zachód.
– Mescal, tequila, te tam wszystkie margarity mogą być – stwierdził – ale przyzwoitego wina to tu nie mają. Obowiązek spełniliśmy, teraz pora na jakąś przyjemność. Trzeba się dostać na Morze Śródziemne.
Następnym miejscem postoju w naszej podróży miała być Kreta. Moi przyjaciele już przy Słupach Herkulesa zaczęłi snuć marzenia o pięknych Kretynkach.
*
– Bardzo przepraszam, że przerywam – nieśmiało włączył się Edzio – ale chyba „Kretenkach”?
*
– A nie, mój drogi – wyjaśnił święty. – Nazwy grup etnicznych zmieniają się na przestrzeni czasów. Niegdyś nie mówiono o Francuzach czy Anglikach, ale o Frankach i Anglach, prawda? Zatem żeńską część ludności Krety nazywano wówczas Kretynkami, a z męską rzecz była bardziej skomplikowana. Byli wśród nich Minusi, potomkowie mitycznego króla Minosa i w związku z tym zagorzali tradycjonaliści, Krezusi, pazerni kosmopolici utrzymujący dobre stosunki i ze Spartą, i z Atenami, Kretowie, wyspecjalizowani w podkopach pod wcześniej wymienionymi rodami, a także Hybrydy, wywodzące się od Minotaura potwory o ludzkich ciałach i głowach dzików nemejskich, które w nocy pustoszyły pola i winnice, a w dzień oddawały się orgiom w labiryntach. Ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie płynęliśmy przez Morze Śródziemne.
– Ty, Richard, jak ty to robisz, że ci zawsze z babami wychodzi? – zagaił Lancaster. – Podzieliłbyś się tą wiedzą, zanim dopłyniemy na Kretę.
– Widzisz, do połowy drugiego drinka trzeba odczekać – zaczął wykład Richie. – Koniecznie melancholijna mina. Od czasu do czasu lekki uśmiech, ale taki smutnawy. Absolutnie się nie śmiać, na śmichy-chichy przyjdzie czas. Słuchasz. Spoglądasz głęboko w oczy. Przytakujesz. A w połowie drugiego drinka lekko potrząsasz głową i mówisz: „Przepraszam... może pani powtórzyć? Zamyśliłem się. Zapatrzyłem się w pani oczy... One mi przywodzą na myśl...”
– Gwiazdy? – zaproponował Rupert.
– A nie, absolutnie nie, to za banalne. Dobre dla służących. Trzeba więcej inwencji. Ja stosuję:
a.       przy oczach niebieskich „górskie jeziora o zmroku”,
b.      piwnych: „krople ciemnego miodu prześwietlone słońcem”; mogą też być „oczy młodej sarny w słoneczny jesienny dzień”,
c.       czarnych: „nieskończoną głębinę wszechświata”.
d.      zielonych: „głębokie leśne sadzawki, w których odbija się wiosenne listowie”.
Z szarymi oczami było najtrudniej, ale wymyśliłem „poranne mgły nad górskimi szczytami”. Góry i jeziora bardzo dobrze funkcjonują.
– Ale trzeba z tymi Ryśkowymi porównaniami uważać – skomentował Geoffrey. – Ja się raz umówiłem z pewną czarnooką damą. I pamiętałem, że trzeba takiej powiedzieć coś o kosmosie, ale nie o gwiazdach. Ale jak jej powiedziałem, że kiedy na nią patrzę, to mi przychodzi na myśl czarna dziura, to mnie baba trzasnęła w gębę i poszła sobie.
– I co dalej, Rysiek? – zainteresował się Ian.
– Dalej to trzeba dyskretnie kiwnąć na kelnera, żeby zdążyć z trzecim drinkiem, bo niektórym paniom się zaczyna śpieszyć. Ale oczywiście zdarzają się przypadki trochę oporne. Tym trzeba powiedzieć: „Wie pani, było w moim życiu wiele kobiet... Ale takiej, jak pani, nigdy dotąd nie spotkałem...” Temu żadna się nie oprze. I wcale nie kłamiesz, bo nie ma dwóch dokładnie takich samych osobników biologicznych, prawda, Edgar?
Przytaknąłem.
– No i co dalej? – niecierpliwił się Rupert.
– Jak to, co? Dziecko jesteś? Kwestie techniczne mam ci przy Edgarze opisywać?
– To już więcej nic nie trzeba mówić?
– W zasadzie nie. Tylko do kelnera: „Reszty nie trzeba”. Aha, jeżeli masz dużą ochotę na czwartego drinka, to udajesz, że jeszcze nie rozumiesz, o co damie chodzi, i opowiadasz jakąś wzruszającą historię z dzieciństwa. Jak tonąłeś w jeziorze... zabłąkałeś się w lesie... jak ci zdechł ukochany kotek i taki się poczułeś samotny... Dobrze przy tej historii nawiązać do tego, do czego porównywałeś oczy. No, chłopaki, dobijamy do brzegu!
Zacumowaliśmy i udaliśmy się do bardzo eleganckiej kretyńskiej tawerny. Na jej tarasie siedział przy kolorowych drinkach rój Kretynek, jedna piękniejsza od drugiej. A wśród nich...
– Kiedy miałem pięć lat, zdechł mój ukochany kotek... Zjadł trutkę na szczury. A oczka miał takie urocze, takie zielone jak pani, pani Ariadno... – opowiadał biskup Roland, tym razem ubrany w jedwabną fioletową tunikę. – Płakałem... Też chciałem umrzeć... Uciekłem z domu i poszedłem nad brzeg górskiego jeziora... Było głębokie i błękitne tak jak pani oczy, pani Klitajmestro... Nad górami unosiły się szare mgły...
– Pie... piekielny plagiator – warknął Richard.
Biskup Roland zmierzył go wzrokiem i ukrył twarz w dłoniach.
– To on! –  załkał. – To on i jego kumple podsunęli truciznę mojemu Mruczusiowi! Poznaję ich... Wszędzie mnie prześladują, potwory bez serca...
Jedna trzecia pań zajęła się pocieszaniem biskupa Rolanda, a zachowanie reszty sprawiło, że musieliśmy wykonać odwrót na z góry upatrzone pozycje i spędzić noc na pokładzie statku.
– A zarzucaliście mi, że jestem zwolennikiem teorii spiskowych – westchnął Richard układając się w koi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz