Komtur rozejrzał się po tawernie.
– Zapoznaj mnie z panami, Aslak – rzucił. – Tego francuskiego mydłka już znam.
– O, przepraszam – odezwał się porucznik Jean. – Ten, jak pan go określił, francuski mydłek jest moim przodkiem. Przyznam, że to postać kontrowersyjna, ale proszę się o nim brzydko nie wyrażać, bo będę zmuszony stanąć do walki w obronie honoru nazwiska. Jean de Saint-Pierre jestem.
– Ian Sleighstone – odezwał się Ian. – Jestem przodkiem ich obu, komturze, nazwisko z czasem przybrało francuską formę. Więc jeżeli Jean przegra, to będzie pan musiał zmierzyć się ze mną.
– A jeżeli wygra pan z Ianem, to ja wyzwę pana na udeptaną ziemią – dołączył się Richard. – Bo my się od dwunastu wieków wspieramy i solidaryzujemy. Northbridge jestem. Więc lepiej załatwić sprawy polubownie, bo inaczej wytworzy się sytuacja jak z pierwszego rozdziału „Trzech muszkieterów”. Taki plagiat to w złym guście.
– Niechże się kolega napije Krwawej Mary – zaproponował biskup, po czym przedstawił się i dokonał prezentacji reszty towarzystwa. – Gołąbki też polecam, a gdyby miał kolega chęć na coś mniej pacyfistycznego, to tatar tu zawsze świeżutki i naprawdę z polędwicy, pan Staszek sam sieka.
– Hm – komtur usiadł i pociągnął łyk czerwonego drinka, który błyskawicznie dostarczył mu pan Staszek. – Z jednej strony chciałbym przewietrzyć miecz, z drugiej nie pochwalam rozrób w knajpach. A plagiat to poniżej mojej godności. Poproszę gołąbki. Tatara też, na przystawkę. Może jest zupa szczawiowa? – zwrócił się do pana Staszka.
– Może być, tylko trochę potrwa, bo szczawiu trzeba nazrywać – odparł niezawodny właściciel tawerny.
– Ja nazrywam – zaoferował się Edzio i przemknął do drzwi. Jakiś się zrobił dziwnie przezroczysty.
– Proponuję, żebyśmy przeszli na „ty” – odezwał się święty. – Jesteśmy towarzyszami niedoli. Łączy nas kwestia eioby.
– O, przepraszam, o Rolandzie i o mnie jest w książce napisane, a nie na jojobie – obruszył się hrabia Filip.
– Ale tak czy siak na pośmiewisko też jesteście wystawieni, nie ma się o co kłócić – wtrącił się Bazil. – Słuchaj, Ulf, pogódź się z Edkiem, żeby za jakiś Aslaka skok w bok sprzed ponad siedmiuset lat do tej pory się wkurzać? Jeanek ma zdrowsze podejście do sprawy. Od czasu do czasu strzeli mnie w gębę, a potem buźka na zgodę i w porzo.
– Bazil ma rację – odważył się odezwać Aslak. – Powinniście się pogodzić. Powinniśmy razem zamieszkać. Będzie ci się podobało, u nas jest zupełnie jak w klasztorze. Tłumaczymy poezję, pracujemy w ogrodzie i w palmiarni. Piękną mamy palmiarnię, nawet sadzawka jest. Dla żółwia. W ogrodzie rośnie dziki szczaw, jak na łąkach pod Rotherburgiem...
– Sadzawka, mówisz? Z nenufarami? – zainteresował się komtur, mieszając tatara. – I szczaw?
– Oczywiście, Ulf. Piękne nenufary – zachwalał Aslak. – No, Ulf, proszę cię, Ulf! Strzel mnie w gębę i przestań się gniewać.
– Jak ja bym ci dał w morrrdę, ty chuchrrro, tobyś się do islamistów przeteleporrrtował i ten skorrrrygowany nos by ci odpadł – warknął komtur. – Idź, zawołaj tego... przodka porucznika, ile czasu będzie ten szczaw zbierał? Niech się nie boi, nic mu nie zrobię. Ładny przodek. Raczej wręcz przeciwnie.
Wkrótce w tawernie znów zapanowała idylliczna atmosfera. Edzio – już nie taki przezroczysty – recytował na prośbę komtura fragmenty „Konrada Wallenroda”, z kuchni płynął kuszący zapach zupy szczawiowej, a na kolanach komtura siedział orzeł i dawał się karmić resztkami tatara. Od czasu do czasu czule ocierał to jedną, to drugą głowę o biały płaszcz i bardzo serdecznie poskrzekiwał. Wyglądało to na miłość od pierwszego wejrzenia.
– Słuchajcie – zaczął Richard, kiedy przebrzmiały ostatnie wersety „Pieśni wajdeloty” – w przyszłym tygodniu noc świętojańska, trzeba zacząć planować imprezę.
– Apokalipsy nie możemy inscenizować, bo znowu antyterroryści się tu zlecą – stwierdził hrabia Filip. – I temu prostakowi archaniołowi znów trzeba będzie wódkę fundować.
– Najlepiej niech solenizanci decydują, dwóch ich jest – zaproponował Bazil.
– Czterech – zaprotestował Edzio. – To rocznica śmierci Ulfa i Filipa. Ulf dopiero co do nas przyszedł, więc powinien mieć pierwszeństwo.
– Wiecie co – komtur otoczył jednym ramieniem Aslaka, a drugim Edzia – ja myślę, że powinniśmy wszystkich zaprosić do palmiarni. Nad sadzawkę. Ułożymy razem program artystyczny. Tylko z gotowaniem kłopot...
– Przecież ja panów w potrzebie nie opuszczę – odezwał się pan Staszek. – Ksiądz Edgar i pan Bazilek mi pomogą.
– My z Ianem nazbieramy gałęzi na ognisko – włączył się Richard. – Bo musi być ognisko przed palmiarnią.
– Pewnie. Wielki stos – komtur pokazał w uśmiechu zęby ostre jak wilcze kły. – A potem możemy się zabawić w nawracanie Prusów.
– Nie – zaoponował biskup Roland. – Greków będziemy nawracali. To jeszcze lepsze będzie.
– Na Termopilach, nie na Cheronei, trzeba się memu zatrzymać koniowi... – wygłosił Edzio.
– A pójdzie! A zbereźnik! A jak mu nie wstyd! – rozległo się od okna. Pani Słowacka energicznie uderzała parasolką w parapet.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz