czwartek, 5 marca 2015

Witraż z jednorożcem - Rozmowa w naszej sferze, c.d.

Nie najgorzej, Suffolk – przyznał. – Ale sam wiesz, że ani biskup, ani pozostali sędziowie nigdy nie wezmą takich niuansów pod uwagę. Dla nich jeżeli coś jest fizycznie wykonalne, to jest możliwe. Northbridge to rozpustnik i grzesznik, więc pasuje do wyznaczonej roli, a byle strzępek czarnego sukna nie ma żadnej wartości jako dowód. Dziwi mnie tylko, że ten Northbridge tak się potulnie dał zaaresztować. Sądziłem, że wydarzenia nieco inaczej się potoczą.

– Ta potulność to moje osiągnięcie – rzekłem nieco chełpliwie. – Akcję niezgorzej wykoncypowałeś; dlaczego ją wstrzymałem, o tym jeszcze pomówimy. Co do mentalności wysokiego sądu, to się całkowicie zgadzam – oznajmiłem, dość arogancko rozpierając się w fotelu. – Wracając do kwestii efektów i teatralności, to z tym naprawdę trzeba uważać – kontynuowałem nie mniej bezczelnie. – Przejdźmy ad rem. Ja też lubię teatr, ale teatr marionetek. Po co się pchać na scenę? Coś się widowni nie spodoba, obrzucą człowieka zgniłymi jajami albo i czym gorszym. Ja tam wolę siedzieć sobie wygodnie za zasłoną i pociągać za sznurki. Ale sam całego teatrzyku nie obsłużę, bo mi się sznurki mogą poplątać. Potrzebni mi współpracownicy o odpowiednich kompetencjach. Ciebie od pewnego czasu obserwuję i doceniam twoje umiejętności. Nie wszystko ci ostatnio wychodziło, ale masz wyobraźnię i rozmach. Ja jestem lepszy w szczegółach. Moglibyśmy się bardzo dobrze uzupełniać, gdybyśmy się dogadali co do współpracy.

– Proszę bardzo, mów dalej – powiedział. – Dobrze się z tobą rozmawia, Suffolk.

– Miło mi – poparłem wypowiedź jeszcze milszym uśmiechem. – Sprawa jest prosta. Koryguj mnie w razie potrzeby. Ciebie interesuje Kingsport. Kombinujecie z biskupem, żeby najpierw na dobre przejąć Kingsport pod jurysdykcję kościelną, a potem wpuścić tam Duńczyków. Biskup myśli głównie o pieniądzach, ty też nic przeciwko nim nie masz, ale tobie oprócz tego chodzi po głowie – przepraszam za niezręczność stylistyczną – korona Anglii. Znowu to zamiłowanie do efektów. Wybacz, ale odnoszę wrażenie, że to cię chwilami zaślepia. Jak można liczyć na czyjąś wdzięczność? Kiedy Duńczycy zadomowią się w Kingsport i poczują się na tyle pewnie, że znowu uderzą na York – a tym razem są duże szanse, że się im uda go zdobyć – to po diabła jeszcze im będziesz potrzebny? Naprawdę myślisz, że cię osadzą na tronie? Tu cię jakoś nie rozumiem.

– Do wdzięczności można zmusić – powiedział.

– Może i tak, ale jest zawsze ryzyko. I ta cała wojna to ryzyko. Skandynawowie i tak prędzej czy później wlezą na to wybrzeże, to mi wygląda na konieczność dziejową – westchnąłem – ale można to opóźnić i przy okazji samemu skorzystać w sposób mniej ryzykowny, taki, w którym z wikingami nie trzeba się będzie za bardzo liczyć. Dlatego właśnie wstrzymałem twoją akcję. Moglibyśmy pogodzić pewne nasze pozornie sprzeczne interesy. Zapewniam, że sprzeczność jest wyłącznie złudzeniem.

– Coraz lepiej cię rozumiem – patrzył na mnie, jak mi się wydawało, z autentyczną ciekawością. – Powiedziałeś, co mnie interesuje, więc i ja powiem, co moim zdaniem interesuje ciebie. Ty też mnie możesz korygować.

Skinąłem głową.

– Jesteś kuzynem króla i ukochanym preceptorem jego synów – zaczął. – Masz wgląd w stan zdrowia królewskiej rodziny. Nasz władca już długo nie pożyje, prawda? A ty od pewnego czasu z chrześcijańską pokorą pociągasz za sznureczki. Mały Harald to twoja ulubiona marionetka, zgadza się?

– Jak najbardziej – przyznałem. – I chciałbym cię przekonać, że przyjemnie możemy obaj ułożyć sobie przyszłość, jeżeli o tę moją marionetkę odpowiednio zadbamy. Najmłodszego też trzymajmy w rezerwie. Nie chcę się chwalić, ale wielką pieczęć mam praktycznie w kieszeni – roześmiałem się. – Ty mi się też niechcący przysłużyłeś.

– To coś nowego – zainteresował się. – Ty naprawdę jesteś ciekawym partnerem do rozmowy. Skoro chcesz współpracy, to chyba mi opowiesz, jak to ci się przysłużyłem? Bo o tym, że nie miałem takiego zamiaru, nie muszę cię przekonywać. Czasem człowiek zupełnie mimowolnie popełnia dobre uczynki.

– Ten numer z trucizną – zaśmiałem się. – Z tym Czarcim Pazurem. Jakie to prawdziwe, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Takie banalne przysłowie, a tak się sprawdza! Najpierw się rozeźliłem, jak mi podwędziłeś fiolkę i notatki. Nie lubię, kiedy ktoś mi grzebie w niedokończonych projektach. A potem okazało się, że miało to dla mnie całkiem korzystne konsekwencje. Usunąłeś tego Erlinga. Bardzo arogancki i niesympatyczny gówniarz był z niego. Harald jest o wiele milszą i lepiej funkcjonującą laleczką. To raz. A po drugie, ten sąd boży. Dałeś mi fantastyczną okazję do puszczenia plotki o tym, że wynalazłem antidotum na Czarci Pazur. To się bardzo przydało.

Widziałem, że tym razem jest autentycznie zdumiony, chociaż stara się to ukryć.

– A może ty się na to też nabrałeś? Na tę historyjkę o odtrutce? – spytałem.

Był trochę zbity z tropu, pierwszy raz od początku rozmowy.

– Coś o tym słyszałem – powiedział – nie uważałem tego za zbyt prawdopodobne, ale...

– Nabrałeś się, albo prawie się nabrałeś! – śmiałem się w głos. – Nie gniewaj się, ja się tylko cieszę, że tak mi się udało. Nabrać ciebie, albo choćby prawie nabrać, to wielki sukces. Widzisz, jak cię cenię. Jeżeli ta historyjka brzmi tak wiarygodnie, to nam obu się przyda. Mnie już bardzo pomogła. Dobrze jest być kuzynem króla i jednym z najbardziej wykształconych ludzi w państwie – to ostatnie jest akurat nietrudne – być szanowanym i kochanym wychowawcą i doradcą – ale już bardzo dobrze jest na dodatek być medykiem-cudotwórcą, który może królewiczów uchronić przed losem ich starszego brata. Mam też z tego ubaw po pachy. Jak mówiłem, dbam o szczegóły. Ci gówniarze dniem i nocą noszą przy sobie takie flakoniki jak ten – wyjąłem spod habitu kryształową fiolkę. – Spirytus z wyciągiem z rozmarynu – wyjaśniłem triumfalnie. – Zażywam go po ciężkostrawnych posiłkach, oczywiście na osobności. Tobie też by się to przydało, bo ta benedyktyńska kuchnia...

– Wybacz – przerwał mi – za szybko mówisz, i trochę chaotycznie.

– Przepraszam – odrzekłem grzecznie. – Już wyjaśniam po kolei. Otóż kiedy w pośpiechu opuszczałeś York, ja akurat zakończyłem analizę autentycznego Czarciego Pazura i zacząłem pierwsze rozważania nad syntezą. Z tym jest dużo roboty. Skąd wziąć składniki, jakie mają być proporcje, temperatura, szczegóły procesu... Byłem w stadium wstępnym, notowałem pierwsze pomysły. Jakbyś poczekał ze trzy-cztery tygodnie, to miałbyś szansę na przyzwoity przepis. A tak dostały ci się w ręce pierwsze szkice. Była w nich masa nieścisłości. Można było na ich podstawie wyprodukować średniej jakości trutkę na szczury. Ale moje szczęście, że notatki z analizy autentyku miałem dobrze schowane. No bo podprowadziłeś mi resztkę autentycznej substancji. To nie tylko drogie, ale trudne do zdobycia. Masę kłopotów miałem we Włoszech z kupieniem tej odrobiny. A po przeprowadzeniu analizy zostało ledwie parę kropel, sam wiesz.

Przytaknął.

– Strzałę zatrułeś tym, co było w fiolce – kontynuowałem. – Jak mówiłem, był to autentyk z indyjskiego wężowego jadu. Zadziałało jak trzeba, prawda? Na Erlingu kwiatki rosną, a raczej rosłyby, gdyby go nie pochowano w krypcie. Ale do zatrucia miecza na pamiętny sąd boży użyłeś jakiejś paćki, którą razem z kapelanem upichciliście w Kingsport według moich notatek. No i efekt był adekwatny do jakości tej substancji. Szczura mogłeś świeżą mieszanką zabić, ale nie młodego i silnego gościa, zwłaszcza po wielu godzinach od jej sporządzenia. Northbridge miał przez kilka dni trochę gorączki i trochę mu się rana paprała, bo różne świństwa były w tej kiepskiej trutce, ale nie niebezpieczne. Sam wiesz, że po paru tygodniach miły sir Richard był już w Kingsport i dziarsko sobie poczynał. Podobno żadnej dziwce w okolicy nie przepuścił. Aż się ten twój kumpel biskup zainteresował i teraz się wybiera dopytywać, jak to Richie Northbridge dawał radę działać na taką skalę. Lepiej by się jego ekscelencja zwrócił do mnie, znam parę dobrych środków przeciw impotencji. Ale przepraszam za dygresję. Na szczęście był w twojej mieszance składnik, który nadaje ranie ten specyficzny ciemny kolor. Więc mogłem spokojnie dać otoczeniu do zrozumienia, że sir Northbridge’a próbowano otruć Czarcim Pazurem. Używałem przy opatrywaniu rany tylko zwykłych środków przeciwzapalnych, jak przy każdym zabrudzonym skaleczeniu. Niby nie wszyscy wierzyli w ten Czarci Pazur, bo jak to – zatruty miecz na sądzie bożym, w dłoni przedstawiciela diecezji? – ale wiesz, jak to jest z plotkami. Wieść o cudownej odtrutce poszła w świat. Tymczasem na Czarci Pazur antidotum nie ma i nie będzie. Ech, gdyby to było możliwe – westchnąłem ciężko – gdybym coś takiego wynalazł, to nie włóczyłbym się tu po tej zimnej północy i nawet bym czasu i energii nie tracił na negocjacje z tobą. Siedziałbym sobie we Włoszech i opływał we wszystko, czego dusza zapragnie. Bardzo lubię karnawał w Wenecji. Włoscy potentaci z rąk by mnie sobie wyrywali i karierę w Watykanie zrobiłbym błyskawicznie. Ale niestety.

– No, na tej twojej miksturze też mógłbyś zarobić – skomentował, wskazując na rękaw mojego habitu.

Oburzyłem się.

– Za kogo ty mnie masz, Garrick?! Za pospolitego oprycha? Wyrabiać antidota to rzecz i intratna, i chwalebna, i dająca duże wpływy, ale kupczyć truciznami? Na takim czymś człowiek prędzej czy później się przejedzie. Ja pochodzę z przyzwoitej rodziny, dbam o reputację i planuję perspektywicznie. Syntetyczny Czarci Pazur jest zarezerwowany dla spraw najwyższej wagi. Przykro mi, że tak niskie masz o mnie wyobrażenie.

– Przepraszam, to była prowokacja – powiedział. – Ale myśmy odbiegli od tematu. Właściwie to moja wina. Skończmy rozmawiać o alchemii. Rozwiń swoją koncepcję współpracy.

– Jest prosta i przejrzysta – zacząłem. – Wpuszczacie sobie z biskupem Duńczyków do Kingsport, ale zostaje tam garnizon królewski. Ja zadbam o to, aby królewskie oddziały nie wchodziły Duńczykom w paradę. Wy z biskupem pobieracie opłaty od Duńczyków i robicie z nimi różne wasze interesy. Oni mają dobrą bazę i mogą sobie robić wypady poza nasze granice, ale nam nie blokują żeglugi i nie brużdżą, i York zostawiają w spokoju. To się im i tak opłaci. Już ty ich potrafisz przekonać. Na przykład tym, że w Europie środkowej i wschodniej ziemia jest dobra, zatem porty są zamożne i weselej im będzie tam się bawić wiosną i latem, a tu mieć zimową siedzibę. Postawimy na handel i pokojową współpracę. Zobaczysz, za parę lat z tej dziury Kingsport zrobi się kwitnące miasto portowe. Zaraz po śmierci naszego drogiego władcy i po koronacji Haralda – a to kwestia maksymalnie pół roku – urządzimy ci rehabilitację i powrót do świata wielkiej polityki. Będziesz miał te efekty, które lubisz.

Słuchał niby obojętnie, ale mi nie przerywał. Nadzieja wzbierała mi w sercu.

– Zrobimy z ciebie niezrozumianego prekursora nowej koncepcji politycznej i w ogóle świętego narodowego – kontynuowałem z wielkim przekonaniem. – Jak się we dwóch weźmiemy za propagandę, to nikt nam nie dorówna. Ty zajmiesz się wizją ogólną, a ja opracuję szczegóły. Dostaniesz na początek jakieś wysokie stanowisko rządowe. Mógłbyś być ministrem żeglugi, bo znasz się na łodziach – zachichotałem dość złośliwie, ale Garrick nie zareagował. Wpatrywał się we mnie z uprzejmym, ale kamiennym wyrazem twarzy.

 – No, przepraszam, że ci takie niemiłe sprawy przypomniałem – ciągnąłem, nie dając się zbić z tropu. – Pewnie najchętniej zostałbyś ministrem skarbu, prawda? Proszę bardzo, pod warunkiem, że nie robimy sobie nawzajem żadnych figielków. Tylko konstruktywna współpraca. Coś mi odpalisz od tych duńskich dochodów, ale to przedyskutujemy później. Dla mnie istotne jest, że będę kanclerzem w stabilnej sytuacji. Co do polityki zagranicznej, też będziemy się uzupełniali. Ty masz swoje wtyczki w Skandynawii, a ja mam dobre kontakty we Francji i Włoszech, i na dworze papieskim. No i czy to nie lepsze niż niepewna korona od Duńczyków? Po jakie licho masz barbarzyńcom zawdzięczać tron? Legalnego potomstwa ani ty, ani ja nie mamy, więc o prywatne kwestie dynastyczne nam nie chodzi. Będziemy się zajmować sojuszami i polityką dynastyczną na szerszą skalę. Jak dobrze zorganizujemy sprawy, to stworzymy z tego prowincjonalnego kraiku zaczątek imperium – może więcej niż zaczątek – i kroniki będą sławić Marka Garricka nie mniej niż Marka Antoniusza. A przy tobie skromny braciszek augustiański będzie miał dyspensę od postów i ślubów ubóstwa i kto wie, z czasem może odstąpi ci wielką pieczęć, jeśli uzna, że uda mu się wdrapać się na wzgórze watykańskie mimo koślawej nogi. Wtedy i o koronę dla ciebie byłoby nietrudno, gdyby ci nadal na niej zależało. Jak wiesz, młodym ludziom z królewskich rodów przydarzają się czasem wypadki na polowaniach. Tylko trochę cierpliwości potrzeba, przyszły Marku Pierwszy... Prowadź na razie życie cnotliwe i nie podstawiaj nogi kulawemu Suffolkowi, a przekonasz się, że Duch Święty nas obu pobłogosławi.

Mignęła mu w oczach oczekiwana przeze mnie iskierka. Chyba złapał haczyk.

– Bardzo przyjemnie to brzmi – stwierdził. – Trochę będzie zachodu z przekonaniem Duńczyków, ale to wykonalne. Ładny pomysł, Suffolk. Tylko się zastanawiam, dlaczego miałbym ci ufać.

– Rozmawialiśmy otwarcie i szczerze, prawda? – odparłem. – Gdybym miał wobec ciebie jakieś złe zamiary, to bym tu z tobą nie gawędził. Dziabnąłbym cię Pazurem, i tyle. Przeanalizuj sobie wszystko na spokojnie. Rozejrzyj się po tym kraju i jego elitach. Ilu tu oprócz mnie i ciebie jest rozsądnych i kompetentnych ludzi?

 Teraz wyglądał na całkowicie przekonanego.

– Rozsądnych może ze czterech do sześciu się znajdzie – powiedział. – Z kompetencjami gorzej. Masz rację.

– Więc rozumiesz, że mając pewne ambicje muszę sobie zawczasu dobierać współpracowników – podsumowałem. – Od dawna miałem zamiar z tobą pogadać, ale w Yorku twoje notowania były tak niskie, że nie chciałem ryzykować zaprzyjaźniania się z tobą, a potem przepadłeś i nie bardzo wiedziałem, gdzie cię szukać. Traf chciał, że wymyśliłeś tę akcję w Kingsport akurat, kiedy przyjechałem z Islandii. Dzięki temu cię raz-dwa znalazłem. No i dogadaliśmy się, prawda?

– Umowa stoi – zgodził się. – Niemiło się ta rozmowa zaczęła, a jak przyjemnie się potoczyła. Należałoby wypić za współpracę.

– Bardzo chętnie – przyznałem. – Już od pewnego czasu czekałem na taką propozycję. W ustach mi zaschło od gadania. Mam nadzieję, że nie dolewasz do wina żadnych amatorskich mieszanek. Nie chcę dostać rozwolnienia.

– Alchemią się nie param od śmierci brata Alfreda – oznajmił. – Nie mam twoich kompetencji w akurat tej dziedzinie, w razie potrzeby sprowadzam gotowe wyroby, które, jak przypuszczam, jakościowo nie mogą się równać z twoimi. Przy współpracy z tobą odpadnie mi ten kłopot, z czego bardzo się cieszę. Alfred był amatorem. Wierzył w różne wygłupy z satanizmem. Musiałem udawać, że też w to wierzę, bo bez tego nie chciał się wziąć do roboty. Cóż, jeżeli masz wątpliwości co do wina, to napiję się pierwszy.

– Ależ nie trzeba – zapewniłem, pośpiesznie podnosząc pięknie inkrustowany kubek. – Zaufanie jest podstawą współpracy.

Napiliśmy się. Wino smakowało zupełnie przyzwoicie.

– Skontaktuję się z tobą, kiedy następnym razem przyjadę z Islandii – powiedziałem. – Przeor nie cenzuruje listów, ale przecież nie będziemy do siebie pisać. Następnym razem chyba przywiozę tych smarkaczy. Będzie na to pora.

– Bardzo dobrze. Więc widzimy się najdalej za pół roku, może wcześniej. Ja w międzyczasie będę pracował nad Duńczykami.

– Świetnie – przytaknąłem. – Trzymajcie sobie z biskupem większość terenów wokół fortu i pół przystani. Potem będziemy się rozliczać, nie ma pośpiechu. Ja tu mam jeszcze parę spraw do załatwienia u augustianów, bo przez nich lepiej się trafia do Rzymu niż przez twoich szacownych braci zakonnych, a potem pojadę do Yorku i zadbam o to, żeby wszystkie sznureczki funkcjonowały, jak trzeba, i żeby nam się nikt nie wtrącał.

– À propos wtrącania – dodałem – to odesłałem z Kingsport tego Sleighstone’a. Postaram się, żeby tam nie wracał. Niech się żeni i bierze za zarządzanie swoimi dobrami, bo ojciec już stary. Dopilnuję tego. Wiesz, on mi diabelnie działa na nerwy. To taki ćwok z tak zwanym honorem rycerskim. Sporo wysiłku mnie ta komedia z udawaniem przyjaźni kosztowała. Przez pewien czas sądziłem, że warto z nim mieć dobre relacje, no, ale sytuacja się zmieniła. Ty też go nie bardzo lubisz, prawda? Ale na razie nie zawracajmy sobie nim głowy, byleby trzymał się z daleka od Kingsport i nie buntował żołnierzy przeciw Duńczykom. Nie warto się rozpraszać.

– Słusznie – zgodził się. – Naraził mi się i mam ochotę mu za to odpłacić, ale taki drobiazg może poczekać. Tym milej będzie w przyszłości.

– No właśnie. Garnizonem w Kingsport najlepiej niech zarządza Northbridge – zaproponowałem z sercem w gardle. – Jak już mówiłem, jest trochę stuknięty, ale to lepsze, niż gdyby był bystry i za dużo myślał. Najważniejsze, że od czasu tego sądu bożego mam go pod pełną kontrolą. Wierzy święcie, że uratowałem mu życie moją cudowną odtrutką, podziwia mnie i słucha mnie we wszystkim. Odkręć ten durnowaty proces.

Garrick popatrzył na mnie z wyrazem twarzy przypominąjącym zwyczajne ludzkie współczucie. Albo mi się wydawało, albo kołatały się w nim mimo wszystko jakieś resztki normalnych reakcji uczuciowych. Cóż, nawet najgorszy łajdak jest stworzeniem Bożym i ma duszę nieśmiertelną.

– Aż tak ci ten Richard zalazł za skórę? – spytał. – Widziałem go parę razy. Rzeczywiście niebrzydki chłopiec. To nie klasyczna uroda, ale on ma coś w sobie, trzeba przyznać. Jednak zadziwiasz mnie, Suffolk. Tyle w tobie bystrości, a dla jednego ładnego chłopaka tracisz rozsądek. Tak nie można.

Wzruszyłem ramionami.
– Nie przesadzaj. Planowałem dla niego karierę wojskową. Trochę energii w niego zainwestowałem. Dobrze mieć na wyższych stanowiskach w armii chłopców na posyłki.

– To pewien argument – zgodził się – chociaż oficerowie, nawet najwyżsi rangą, to marionetki trzeciorzędne. Ale nie o to przede wszystkim ci chodzi. Nie wykręcaj się. Przede mną nie musisz się wstydzić. Była mowa o zaufaniu, prawda?

Dolał mi wina.

– No dobra... – powiedziałem, lekko się ociągając. – Jak szczerość, to szczerość. Mam do niego słabość. Chciałem teraz wziąć go ze sobą na Islandię – parę miesięcy urlopu, eskorta królewiczów – a potem umieścić w bezpiecznej sytuacji. W podróżach morskich czas się dłuży. Na Islandii noc przez pół roku. Islandczycy śmierdzą starą rybą i baranim łojem. A on, jak słusznie zauważyłeś, ma coś w sobie. Jest czyściutki i zadbany, no i, jak wspomniałem, niczego mi nie odmawia, pod żadnym względem. Człowiekowi w końcu potrzebna jest jakaś przyjemność w życiu, nie można żyć samą pracą.

– Jechałem do Anglii w dobrym humorze – mówiłem, starając się udawać narastającą irytację. – Planowałem sobie, że połączę przyjemne z pożytecznym. Myślałem tak: najpierw jedna-druga noc w Kingsport z moim chłopczykiem. Należy mi się po tej Islandii! Przy okazji załatwię sprawy u augustianów, postaram się dotrzeć do Garricka i pogadać. Powinniśmy dojść do porozumienia. Potem sprawdzę sytuację w Yorku, a później, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, pojadę w drogę powrotną w miłym i uległym towarzystwie. Wysiadam w Kingsport w różowym nastroju, a tu rozczarowanie jakby mnie kto, za przeproszeniem, ciekłym chlorkiem metylu oblał. Akurat musiałeś rozkręcić akcję. Chłopaka mi jakiś trzepnięty benedyktyn trzyma pod strażą! Skąd ty taki egzemplarz wytrzasnąłeś?! Fanatycy są niebezpieczni. Pieprzy ten dureń coś o runach, szatanach, Cyganach... Jak się miałem nie zdenerwować?! Rozejrzałem się i pojechałem do ciebie. Zupełnie inaczej zamierzałem zacząć tę rozmowę, kiedy o niej myślałem podczas podróży. Dobrze wiem, że nie miesza się sentymentów do interesów, ale partnerom w interesach nie należy też ładować się z butami w ich sprawy prywatne. Tyle mam na ten temat do powiedzenia. Nalej mi jeszcze wina. I zastanów się, czy to sensownie tak mnie wkurzać na samym początku współpracy.

– Niedobrze się złożyło pod względem czasowym – przyznał. – Tak jak z tym Czarcim Pazurem. Gdybyś nawiązał ze mną kontakt wcześniej, inaczej by sprawy wyglądały. Nie znaliśmy się. Ja nie miałem niestety pojęcia o tym, że znasz się nie tylko na teologii i alchemii. Uważałem cię za nawiedzonego naukowca, bo takie opinie o tobie krążyły. Przykro mi, Suffolk, ale bądźmy realistami. Nie ma sposobu, żeby ten proces odwołać. Autentycznie mi przykro.

– Nie ma sposobu? Od czego masz wyobraźnię? – spytałem.

– Od tego, co i ty: żeby oceniać, co jest możliwe do przeprowadzenia i przy tym sensowne, a co nie. Pomyśl: sprawa już rozkręcona i nagłośniona, opinia publiczna –wiadomo w jakim stanie. Biskup zainwestował reputację. Jak się nasze plany w przyszłości powiodą, to będziemy mogli go olać albo nawet usunąć, ale na razie nie możemy; sam rozumiesz, bez niego mógłbym popaść w kłopoty. Dwóch sędziów cieszących się wysokim szacunkiem jest na miejscu. Akt oskarżenia sformułowano akurat tak, żeby ich zadowolił. Wszystkim jest potrzebny morderca i kara, i to szybko. Biskup ma nadzieję na kapelusz kardynalski – nic z tego raczej nie będzie, ale on na to liczy, a ja go w tych nadziejach utwierdzam – więc nie może mu chodzić na wolności po diecezji świętokradczy skrytobójca.

– Mordercę da się przecież znaleźć. Najlepiej nieżywego, żeby się nie wygadał na ewentualnych torturach. Paru naocznych świadków też – przekonywałem. Obawiałem się, że nie dość dobrze tuszuję ton desperacji w głosie.

– Do jutra to nierealne. Będzie od razu wyglądać na naciągane – rzekł zdecydowanie. – Jest też ten Rafał. Jego tu wszyscy znają. Wysłałem go do Kingsport, bo uwielbia ścigać heretyków i sługi szatana. Nic nie rozumie z całokształtu, a to właśnie uważałem za duży plus. Widzisz, świadków nawet w najlepszych warunkach niełatwo mu podstawić, bo najpazerniejszy oprych woli nie zarobić niż świadkować w procesie, w którym ten wariat jest oskarżycielem. Każdy się boi, że ten fanatyczny idiota zacznie gadać o sługach szatana wysłanych na pomoc zbrodniarzowi i rzecz się dla świadka źle skończy.

– Wystarczy, jeśli przekonasz biskupa, żeby zawiesił proces na tydzień-dwa z braku dowodów – wysunąłem kolejną propozycję. – Z dowodami jest przecież naprawdę cieniutko. Odsuńcie od sprawy tego Rafała, a ja już dostarczę i nowe dowody, i odpowiedniego mordercę.
– Nie – rzekł twardo. – Nie zrobię tego, Suffolk. Zapomnij o tym. Jeżeli będziesz się upierał, to wycofuję się z naszej umowy. Właściwie może już powinienem to zrobić i poprosić, żebyś stąd wyszedł. Skoro się bardzo rozzłościłeś, to możesz mnie zabić, ale co ci to da?

Tu akurat miał rację.

– Jeszcze się nie wycofuję i rozmawiam z tobą uprzejmie – kontynuował spokojnie – bo mam wzgląd na twój młody wiek. Ile ty masz lat? Dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć? Dwadzieścia osiem, mówisz? Nie wyglądasz na tyle. Ja za młodu też miałem sporo złudzeń i nie wiedziałem wystarczająco dużo o świecie. Ty i tak zadziwiająco wiele już osiagnąłeś. Naprawdę mi pod wieloma względami imponujesz.  Jednak przypomnij sobie: sam mówiłeś, że chcesz się ode mnie czegoś nauczyć. Teraz masz pierwszą lekcję. Jeżeli przez sentymenty chcesz sobie łamać karierę, zanim ją na dobre zacząłeś, to twój problem. Ale ja nie będę łączył planów na przyszłość z człowiekiem, który jest nieodpowiedzialny i kompromituje się dla fanaberii. Mówiłeś tu dużo rozsądnych rzeczy o aspektach propagandowych, szczegółach, dbałości o opinię: wszystko bardzo słuszne. A jak przyszło do tematu Northbridge’a, to nagle jakby ci rozum odebrało. Widzę, że to poważniejsze, niż myślałem. To nie tylko łóżko, ale i wielka miłość, prawda? Ale to też fanaberia, którą trzeba umieć kontrolować. Napij się jeszcze trochę i słuchaj.

Dostosowałem się do jego rady.

– Ten chłopak ma już na amen zaszarganą reputację – mówił Garrick. – Nawet jeżeliby jakimś cudem udało się go uratować, toby się ta historia zawsze za nim ciągnęła, na zasadzie: ukradł sakiewkę czy jemu ukradli sakiewkę – w każdym razie coś tam było ze skradzioną sakiewką. A tu nie o sakiewkę chodzi, tylko o morderstwo, i to popełnione w kościele, o profanację hostii i parę innych grzechów śmiertelnych. Przedtem też było sporo plotek o sądzie bożym i o twojej roli w tej sprawie: jedni mówili o cudownej odtrutce, ale inni o twoim i Northbridge’a pakcie z diabłem. Przyznasz, że pakt z diabłem to bardziej atrakcyjna plotka niż cudowne lekarstwo; biskup zresztą dbał o to, żeby te pogłoski nie zamilkły. Ale jeżeli Northbridge zniknie z tak zwanej widowni dziejów jako świętokradczy morderca, to na niego spadnie odpowiedzialność za wszelkie ewentualne konszachty z szatanem, a ty będziesz w oczach ogółu czysty jak łza. Taki musisz być, jeżeli nasze plany mają się powieść.

Nie przerywałem mu, bo gardło dławiła mi rozpacz.

Garrick pociągnął kolejny łyk wina i kontynuował tonem znacznie cieplejszym niż dotychczas:

– Edgar – zwrócił się do mnie po imieniu, co zauważyłem ze zdumieniem – nie mówię „zrozum”, bo przecież rozumiesz. Jak tego chłopca uratować, skoro jest tak, jak jest? Jedynym sposobem byłoby znalezienie sobowtóra na egzekucję, ale to tylko teoretyczne rozwiązanie, bo przy wyglądzie twojego Richiego sobowtóra nie znajdziesz bliżej niż nad Morzem Śródziemnym, a i tam niełatwo chyba by było. Sugerujesz, że mógłbym zmusić biskupa i sędziów do uniewinniającego wyroku. Może i mógłbym, ale powtarzam: skutki byłyby fatalne; sprawy zaszły za daleko. Choćbyśmy się starali być jak najbardziej dyskretni, to i tak poszłaby fama, że to ty tego chłopaka znów wyciągnąłeś z opałów, a w jakim celu, nietrudno zgadnąć, bo co on ma do zaoferowania poza gołym i, przyznaję to, zgrabnym tyłkiem? Od razu odżyłyby dawne plotki i zaczęły krążyć nowe, znacznie gorsze. Nie możesz nie pojmować, że usunięcie go jest dla nas obu niezbędne. Jako kanclerz i przyszły kardynał, i to kardynał o wysokich aspiracjach, nie możesz sobie pozwolić na faworyta, który w oczach opinii publicznej jest skrytobójcą i świętokradcą.

– Słusznie prawisz, Mark – odwzajemniłem się za familiarny ton. – Skrytobójca i świętokradca jako minister skarbu to zupełnie inna sprawa.

Uśmiechnął się z uznaniem.

– Dobrze, że znów zaczynasz być złośliwy – stwierdził. – To zdrowe. Przez chwilę odnosiłem wrażenie, że się rozklejasz.

– Jeszcze tylko parę słów, Edgar – ciągnął. – To dla ciebie kwestia uczuciowa, więc pomówmy i o uczuciach. Pewnie myślisz, że to nie mój zakres kompetencji. Mylisz się. Nie jestem pozbawiony uczuć, ale trzymam je pod kontrolą. Teraz na przykład jest mi ciebie żal, ale nie ustąpię. Pomyśl o chłopcach w profesji Northbridge’a. Wielu z nich nie dożywa trzydziestki. To współcześni gladiatorzy. I tak byś się nim prawdopodobnie długo nie cieszył. Nawet przy naszej koncepcji politycznej nie zbudujemy stuprocentowego pokoju. Zawsze będą jakieś, jak to oni mówią, „łomoty”. Za moich młodych czasów mówiło się „przepierki”. Wyjeżdżają chłopcy malowani przy szczęku broni i z pieśnią na ustach, a potem umierają w najpaskudniejszy sposób. Czołgają się w błocie zaplątani we własne i końskie wnętrzności, wyją, żeby ich dobić. Giną oblewani wrzącą smołą. Palą się żywcem. Ja też miałem kiedyś przyjaciela. To był bardzo ładny chłopiec, a śmierć miał bardzo brzydką.

Zamilkł i przez chwilę wpatrywał się w płomień świecy.

Nie miałem już żadnej szansy. Cóż, wybierając się tu nie liczyłem na wiele. To była ostatnia rozpaczliwa próba. Niech dokończy, a potem idę, uznałem. Zbyt gwałtowne przerwanie rozmowy byłoby niewskazane.

– Jestem, jak wiesz, zwolennikiem uśmiercania w sposób szybki i możliwie bezbolesny – dodał. – Stąd moje zainteresowanie Czarcim Pazurem. Zapewniam cię solennie, że w Kingsport nie będzie żadnego cyrku z paleniem na stosie. Może i jestem efekciarzem, ale takich widowisk nie akceptuję i na nie nigdy nie pozwalam. Źle mi się kojarzą. Dlatego skład sądu jest taki, a nie inny. Morton i Rutherford to kulturalni ludzie, też nie lubią barbarzyńskich przedstawień. Biskupa poinstruowałem. W zasadzie ze względu na profanację Najświętszego Sakramentu powinien być stos i ten Rafał będzie się ciskał, ale sąd uzna, że twój przyjaciel działał w częściowym zamroczeniu umysłu i pod wpływem pogańskich zaklęć. Będzie szybka i dyskretna egzekucja mieczem na tylnym dziedzińcu, bez krzyku i gawiedzi, zaraz po rozprawie, żeby się chłopak nie męczył oczekiwaniem. Jeśli będziesz chciał, to sam go przygotujesz na śmierć: wyspowiadasz, pocieszysz, uściskasz na pożegnanie. A z czasem i sam się pocieszysz.

– Cóż, przekonałeś mnie – stwierdziłem z westchnieniem. – Masz rację, nie można wygrać partii szachów nie tracąc paru figur. Ale się nie dziw, że mi przykro. Nie pojadę już dziś do Kingsport. Powiedziałem temu biedakowi, że wybieram się porozmawiać z Rutherfordem i Mortonem. On pewnie się łudzi, że wrócę z pomyślną wiadomością. Wierzy we mnie jak w Opatrzność. Nie chcę na niego dziś patrzeć. Przenocuję u augustianów, a jutro pojadę do Kingsport z biskupem i resztą. Żeby się pożegnać, tak jak mówiłeś. Potem wyruszę do Yorku.

– Przenocować możesz i tu – zaproponował. – Mamy zupełnie przyzwoite cele gościnne.

– Dziękuję – odparłem, siląc się na szelmowski uśmieszek – ale nie służy mi dłuższy pobyt w murach benedyktyńskich. Po kilku godzinach dostaję duszności. To chyba jakieś uczulenie. Zresztą mam jeszcze coś do załatwienia u augustianów.

– To był taki kolejny maleńki sprawdzian – uśmiechnął się Garrick. – Wypadł dobrze. Jest ci przykro, bo ma prawo być, ale widzę, że nie tracisz głowy, potrafisz nadal być złośliwy, no i dalej dbasz o szczegóły. Zdziwiłby się przeor augustianów, gdyby się dowiedział, że nocowałeś u benedyktynów mając klasztor augustianów o pół mili stąd. Uwagę na siebie należy zwracać tylko, gdy jest to zamierzone, prawda?

– Otóż to. Dzięki za wino. Bardzo dobry gatunek. Tak jak mówiłem, skontaktuję się z tobą zaraz po powrocie z Islandii – powiedziałem. – Gdybyś z jakichś względów zmienił miejsce pobytu, zostaw dla mnie wiadomość. Aha, jak ty się tu właściwie nazywasz? Przecież nie mogę pytać o lorda Marka Garricka.

– Ty rzeczywiście pamiętasz o szczegółach – przyznał. – Nazywam się brat Klemens. Nazwisko mam to samo: Garrick. Jestem teraz własnym stryjecznym bratem, stąd rodzinne podobieństwo. Wszyscy myśleli, że Klemens zginął pod Jerozolimą, a on wrócił po wielu latach. Podczas krucjaty poczuł powołanie do stanu duchownego.

– Ślicznie – pochwaliłem. – Brat Klemens. Clemens, co znaczy „łagodny” albo „miłosierny”. Miłosierdzie chrześcijańskie przede wszystkim.

– Jak najbardziej – zgodził się. – Teraz i na wieki. Niech ci sprzyja miłosierna Opatrzność, bracie Edgarze. O, pardon – ojcze Edgarze, nieprawdaż?

– Bóg zapłać, bracie Klemensie – odparłem z pokornym ukłonem. – Pax benedictina tecum. Vale, carissime.

Moje ironiczne pożegnanie wywarło nieoczekiwany skutek. Garrick zbladł, kurczowo chwycił obiema dłońmi brzeg stołu, jakby doznał nagłego zawrotu głowy, a jego wzrok przebiegł po ścianach jak spojrzenie śmiertelnie przerażonego, zapędzonego w kąt zwierzęcia, które rozpaczliwie szuka drogi ucieczki, chociaż wie, że jej nie znajdzie. Jednak trwało to tylko przez mgnienie oka. Nie byłem pewien, czy oczy mnie nie myliły, bo on niemal natychmiast powstał z fotela, uprzejmie rozwarł przede mną drzwi i okrasił tę grzeczność dwornym ukłonem oraz wesołą repliką z nienagannym łacińskim akcentem:
Vale, Edgare, amice, future Sanctissime!


Nie pojmowałem, co oznaczała ta jego chwila słabości, o ile rzeczywiście zaistniała. A ponieważ nie pojmowałem i nie wiedziałem, czy nie uległem złudzeniu, nie potrafiłem tej przypuszczalnej słabości wykorzystać. Przegrałeś, Edgar, stwierdziłem w duchu. Z rezygnacją wsiadłem na konia i ruszyłem w drogę. W jednej sprawie nie okłamałem Garricka: naprawdę miałem coś do załatwienia w klasztorze augustianów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz