piątek, 6 marca 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 13: Zorze polarne

Po jutrzni u augustianów dołączyłem do wysokiego sądu. Postanowiłem, że podczas drogi nie powiem ani słowa o procesie. Ale nie chciałem też robić wrażenia obrażonego, więc uprzejmie odpowiadałem na pytania Rutherforda o Islandię i królewiczów. Z Mortonem też zamieniłem parę słów.

Do Kingsport były jakieś dwie godziny drogi. Dotarliśmy więc na miejsce wczesnym popołudniem. Przy bramie czekał dowódca gwardii biskupiej i kilku żołnierzy. Mieli niewyraźne miny i coś między sobą szeptali. Dowódca ukłonił się, pocałował biskupa w pierścień i stanął w postawie zasadniczej. Ale nie bardzo wiedział, jak zacząć meldunek.
– Wszystko w porządku? Gdzie jest ojciec Rafał? – zapytał zniecierpliwiony biskup.
– W kościele. Ale... – zająknął się.

Poszliśmy za podoficerem do kościoła. Zwłoki leżały pod chórem, twarzą do posadzki. Tył głowy był strzaskany. Obok leżał ciężki krucyfiks z zakrwawioną podstawą.
– Obejrzyj ciało, bracie Edgarze – powiedział Rutherford. – Ty lepiej od nas znasz się na medycynie.

Obejrzałem. Stwierdziłem, że dokładny czas śmierci trudno ustalić. Nastąpiła między północą a świtem, więcej nie można powiedzieć. Położenie rany wskazuje na kogoś mniej więcej tego samego wzrostu co ofiara. Brat Rafał był wysoki. A więc morderca był tego samego wzrostu co zabójca ojca Walentego. Z medycznego punktu widzenia nic więcej interesującego nie spostrzegłem – zakończyłem sprawozdanie.
– Ten sam styl zbrodni, ten sam wzrost zabójcy, to samo miejsce – podsumował Rutherford. – No cóż. To stawia sprawę w zupełnie innym świetle. Musimy przesłuchać sir Northbridge’a ze względów formalnych, ale sytuacja jest dziś zupełnie inna niż wczoraj. Idź po Northbridge’a, Edgarze. Możesz mu powiedzieć, co zaszło. Dość się nacierpiał przez ostatnie dni.

Strażnicy przed sypialnią Richarda mieli głupie miny. Wieść obeszła już oczywiście całą fortecę.
– Ja od początku mówiłem, że to nie mógł być on – powiedział do mnie konfidencjonalnie jeden z biskupich strażników. – Sir Richardowi tak dobrze z oczu patrzy. I wczoraj prawie cały dzień nic, tylko klęczał i odmawiał różaniec. Przecież świętokradca by się tak nie modlił.
– Dobrze, wpuszczajcie mnie do niego, byle szybko – przerwałem te wywody. – Biskup i sędziowie czekają.
– Los nam pomógł – zawołałem od progu do Richarda. – Nie zginiesz w ogniu, Richie. Wszystko będzie dobrze.

Opowiedziałem krótko, co zaszło.
– Nie wypada chrześcijaninowi cieszyć się ze śmierci bliźniego – zakończyłem – ale z tego, że przyjaciel uniknął śmierci, wypada. Więc się cieszę.
– Taką mieliśmy skomplikowaną koncepcję – odezwał się niepewnie Richard – a ten morderca to jednak chyba po prostu jakiś szaleniec, co?
– Kto to wie. Różnica między szaleńcem a nie-szaleńcem nie jest taka oczywista – powiedziałem. – Garrick też jest na swój sposób szaleńcem. Ale nie ma czasu na dociekania, Richie. Idź na to przesłuchanie. Będą cię pytali o różne, za przeproszeniem, pierdoły o krowach i runach. Błagam, zrób dobre wrażenie. Zachowuj spokój i odpowiadaj uprzejmie. Ani się nie oburzaj, ani nie rób sobie śmichów-chichów. Rutherford chce cię puścić wolno, ale musi cię wypytać, bo taka jest procedura. A potem spakuj szybko to, co niezbędne, oddaj komuś porządnemu pod opiekę swoje psy i konie, i spadamy stąd. Ja załatwię wszystkie formalności i prześlę wiadomość do Iana. Wsiadamy na pierwszą lepszą łódź na północ, i to dziś. Nie będę czekał, aż biskup wpadnie na pomysł, że jednak jesteś winny, bo jako czarownik mogłeś przechodzić przez ściany, i nie będę mu tłumaczył, że przez ścianę przejść może najwyżej ciało astralne, a ono nie jest w stanie walić ludzi po głowach ciężkimi świętymi przedmiotami. Niech sobie biskup i sędziowie sami szukają mordercy, to już nie nasza sprawa. Jedziemy na Islandię.
– Jedziemy! – roześmiał się. – Będę rzygał przez całą drogę – zapewnił radośnie.


Zorze polarne

Richard faktycznie rzygał przez trzy dni i noce. Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak cierpiał na chorobę morską. W przerwach leżał biedak na pokładzie i patrzył na mnie z mieszaniną obrzydzenia i podziwu. Na mnie kołysanie nie ma żadnego negatywnego wpływu, nawet je lubię. A morskie powietrze zaostrza mi apetyt, więc ciągle przynosiłem sobie coś do przekąszenia.
– Ja już nie mogę – jęknął Richard czwartego dnia. – Edgar, na wszystko masz sposoby, a na to nie? Ja się wykończę. Nie jem, nie śpię, tylko rzygam, chociaż nie mam czym.

Trochę opium by doraźnie pomogło, ale guzik, nie dam mu narkotyku z takiego błahego powodu, pomyślałem. Niewiele dni minęło od poprzedniej dawki. Jak mu teraz opium pomoże, to się będzie coraz częściej o ten środek dopominał i źle się skończy.
– Nic nie poradzę, musisz się przyzwyczaić – oświadczyłem. – Najlepiej spróbuj się upić. Zacznij pić na leżąco i małymi łykami, wtedy może ci się uda zatrzymać wino w organizmie. Po pierwszym kubku pójdzie już lepiej. Jest pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa, że ci się potem polepszy. Jak się uda, to cię zacznie kiwać w drugą stronę i wszystko się wyrówna. A jak nie, to przynajmniej przez jakiś czas będziesz miał czym rzygać. Wina mamy dosyć.

W zapuchniętych oczach Richarda mignęło coś na kształt słabej chęci życia.
– A wiesz – przyznał – to przynajmniej jakiś pomysł. Ale nie będę pił sam.
– Dobra – zgodziłem się – usuńmy się tylko w jakieś dyskretne miejsce, żeby nie siać zgorszenia wśród załogi.

Przystąpiliśmy do eksperymentu medycznego. Udał się nadspodziewanie dobrze. Wkrótce Richie rzygał znacznie mniej, a ja trochę zacząłem.

Następnego dnia rzyganie się skończyło, ale zaczęły się nowe problemy. Do tej pory Richard spędzał noce na pokładzie, żeby być blisko burty. Teraz przyszła pora, żeby i on zainstalował się w kajucie. Statek był spory, kajuta z tych bardziej ekskluzywnych. Do spania nie hamaki – w tych kiwania byłoby za dużo nawet dla mnie – ale zupełnie przyzwoite wyrka umocowane przy ścianach. Richard mimo to marudził, narzekał, że mu zimno, że to, że tamto, w końcu przywlókł się do mojego posłania i zapytał, czy może się koło mnie położyć.

– Richie – powiedziałem surowo – jeżeli ci się skłonności odmieniły, to z tym nie do mnie. Ja się w takie rzeczy nie bawię.

– Nic mi się nie odmieniło. Erotyka mi nie w głowie – powiedział żałośnie. – Zimno mi.
– Może ty chory jesteś? Pokaż czoło.

Obudził się we mnie kwoczy instynkt z czasów po Czarcim Pazurze.

– Gorączki nie masz. Pewnie jeszcze kac. No dobrze, kładź się. Tylko leż spokojnie i mi tu nie narzygaj.

– Nie narzygam – obiecał. – Już mnie nie mdli, tylko tak mi jakoś niewygodnie na duszy.

Rzuciłem mu dodatkowe futrzane okrycie.

– Ta niewygoda na duszy – zacząłem analizować – to w każdym razie nie grzechy. Spowiadałeś się na krótko przed wyjazdem, a potem już tylko rzygałeś. Kto rzyga, nie grzeszy. Nawet w myślach. To taki imperatyw etyczny, znacznie prawdziwszy niż „kto śpi, nie grzeszy”. Wczorajsze pijaństwo się nie liczy, bo było na zlecenie lekarza. Więc chyba to reakcja na ostatnie przeżycia. Najpierw koncentrowałeś się na cierpieniach ciała w związku z chorobą morską, teraz ci lepiej na ciele i zaczynasz odczuwać siniaki na duszy. To tylko siniaki. Rozejdą się, jak każde inne. Może spróbuj trochę ćwiczeń na odprężenie.

– Nie mogę – westchnął. – Na zawsze już mi się skojarzyły z tym ohydnym sądem bożym. Próbowałem, ale od razu stawało mi przed oczami, jak temu nieszczęsnemu facetowi wbijam miecz w gardło. Czułem, jak ostrze zgrzyta o kręgosłup... Prawie nigdy nie śpię spokojnie. Dopóki ty nie wyjechałeś, nie miałem takich problemów. Ale przez te dwa lata w Kingsport ciągle miałem koszmary. Budziłem się w strachu i trząsłem się przez kilka godzin. Bałem się na nowo zasnąć. Wiesz, zwykłe łomoty to co innego niż taki pojedynek. Łomoty – żadna przyjemność, ale odpowiedzialność się rozkłada. Właściwie często nie jesteś pewny, czy kogoś zabiłeś. Ja się zawsze koncentrowałem  przede wszystkim na tym, żeby sam nie oberwać i żeby rozbroić nieprzyjaciela. Potem były trupy, ale w wielu przypadkach nie było pewności, kto właściwie zadał ostateczne ciosy. I na wojnie nie zna się wrogów. A wtedy w Yorku pierwszy raz z zimną krwią zabiłem nieanonimowego przeciwnika. Znałem tego gościa, nieraz bywał w Yorku ze świtą biskupa. Dobrze wiesz, że musiałem go zabić, i przecież nie dla siebie to zrobiłem, tylko dla Iana, ale mam te koszmary. Napadają na mnie jakieś potworne gady, przykładają mi zęby i pazury do gardła, a ja jestem jak sparaliżowany. Czasem krzyczę przez sen. Którejś nocy zacząłem nawet myśleć o samobójstwie. Ale zaraz przyszło mi do głowy, że wieczne potępienie to prawdopodobnie taki wieczny koszmar, z którego nie sposób się obudzić.

– Dobrze, że tak pomyślałeś – powiedziałem. – Koszmary rzecz trudna i niełatwo znaleźć na nie sposób, ale mamy niezłe warunki wyjściowe. Spokój, morze, czyste niebo, choroba morska minęła. Spróbujemy sobie z tymi potworami poradzić. Tylko się nie spodziewaj szybkich rezultatów.

– Już teraz lepiej się czuję – oparł głowę na moim ramieniu. – Ty stwarzasz takie poczucie bezpieczeństwa, Edgar.

Niedobrze, że tak się ode mnie psychicznie uzależnia, stwierdziłem w duchu. Ale na początek trzeba to zaakceptować.
– Już późno. Pomyśl sobie o czymś naprawdę ładnym. Postaraj się zobaczyć  pod powiekami jakiś motyw na witraż.
– Choćby niebo dzisiaj przed zachodem – powiedział. – Starałem się zapamiętać kolory.

Wkrótce zasnął. Ja też. Ale niedługo spałem. Obudził mnie krzyk. To rzeczywiście wyglądało poważnie. Krzyczał przez sen, coś od siebie odpychał, łzy spływały mu po policzkach. Nigdy dotąd nie widziałem, żeby ktoś płakał we śnie. Budzić to żaden sposób, pomyślałem. Ze zmorami trzeba walczyć tam, gdzie się pojawiają. Czasem najprostsze metody są najlepsze. Przypomniał mi się zakład dla obłąkanych w Paryżu. Wielu z nich uspokajały zwykłe codzienne modlitwy. Docierały do nich nawet przy atakach szału. Co ciekawe, tylko łacińskie skutkowały, tłumaczenia nie. Ja też wolę modlić się po łacinie.

Zacząłem po prostu od Pater Noster. Głośno, aby przebić się przez jego krzyk. Poskutkowało niemal natychmiast. Już przy sicut in caelo, jako w niebie, ucichł i wyraźnie się odprężył. Zniżyłem głos. Przy dimitte nobis, odpuść nam, oddychał już spokojnie. Stopniowo mówiłem coraz ciszej. Zaczął się jakby lekko uśmiechać. Wiara i modlitwa potrafią jednak sprawiać cuda. Moje modlitwy są kulawe tak jak ja, więc i cud maleńki, ale zawsze cud.

Sed libera nos a malo, Ale nas zbaw ode złego – zakończyłem cicho. Nakreśliłem mu nad głową znak krzyża.
Libera eum a malo, Domine – szepnąłem. – Libera eum ab omnibus malis, wybaw go Panie od wszelkiego zła.

Reszta nocy minęła spokojnie.

Poranną mszę odprawiłem po cichu. Niech sobie Richard śpi, dosyć się nad nim w nocy namodliłem, uznałem. Kucharz przyniósł śniadanie, kiedy byłem przy Agnus Dei. Wiedział, że zaczynam dzień od mszy i profesjonalnie zjawiał się zaraz po jej zakończeniu, ale tego ranka trochę byłem spóźniony. Nieźle się musiał zdziwić. Ja przy ołtarzu z hostią, a w moim wyrku takie muskularne śliczności. Niczego jednak po sobie nie okazał. Był naprawdę profesjonalistą. Może zresztą aż tak bardzo się nie zdziwił. W podróżach morskich widuje się rozmaite osobliwe zjawiska.

Richard obudził się koło południa. Zorganizowałem trochę ciepłego mleka i cebrzyk podgrzanej morskiej wody. Z koszmarami rzecz niepewna, ale z tego drżenia palców to go wyleczę, myślałem. Na początek zarządziłem gimnastykę wodna. Poszliśmy na pokład. Richard rozgadał się jak za dawnych czasów w Yorku.

– Jak ja dobrze spałem – trajkotał, sumiennie wykonując ćwiczenia ręką zanurzoną w cebrzyku – tak dobrze, jak nigdy od dwóch lat. Przez chwilę pojawiły się te potwory, ale zaraz gdzieś znikły i ty mi się przyśniłeś. Byliśmy w takiej pięknej, zielonej dolinie. Ty odmawiałeś różaniec, a ja sobie patrzyłem w niebo. Miało takie kolory, jak wczoraj o zachodzie. Potem już dokładnie nie pamiętam, ale wszystko było takie ładne. Jak to człowiekowi czasem niewiele potrzeba do szczęścia. Wystarczy, że wie, że go na razie nie spalą na stosie, że nie rzyga, wyspał się i może pogadać z kumplem. I już życie jest warte życia. Edgar, ty masz właściwości magiczne. Potrafisz nawet wchodzić w moje sny. Dzisiaj też mi pozwolisz spać obok siebie, co? Proszę cię.

Sprytnie się chce urządzić, skomentowałem w myślach. On się będzie wysypiał, a ja mam nad nim po nocy klepać Ojczenasze. Ale czego się nie robi dla dobra pacjenta?

– Magii tu nie ma – powiedziałem. – Łaska Boża i trochę autosugestii z twojej strony. Cóż, skoro rzeczywiście lepiej śpisz koło mnie, to korzystaj, póki możesz. Jak dojedziemy na Islandię, to koniec. W klasztorze takie praktyki są zabronione. Ale może do tego czasu się wyleczysz.

– Co ja przez te koszmary się nacierpiałem, Edgar, tego sobie nawet nie wyobrażasz. Ta moja opinia rozpustnika to też przez to – Richard znów się rozgadał. – Pozwalałem sobie, nie zaprzeczam, ale chyba nie na wiele więcej niż inni faceci. Tyle że bardzo często zmieniałem dziewczyny. Dla mnie zażyłość cielesna i więź duchowa to zupełnie oddzielne sprawy. Pewnie jestem nienormalny uczuciowo, ale nic na to nie poradzę. W każdym razie zawsze stawiałem rzecz jasno, nigdy nie udawałem przed dziewczynami, że chodzi mi o dłuższy związek. Uważałem, że niesłusznie byłoby którąś faworyzować. Przede wszystkim chodziło mi o sposób na koszmary i bezsenność. Picie pomaga, ale to chciałem mieć pod kontrolą. Nie chciałem wpaść w nałóg. Szermierka i ciągłe chlanie są nie do pogodzenia. A jak się dobrze wytarzałem w rozpuście, to na ogół potem spokojnie spałem. Czasami aż do rana. Ale niestety nie zawsze.

– Dosyć tej wody, teraz będzie masaż – przerwałem mu. Zacząłem nacierać mu dłoń rozgrzewającymi olejkami. – No i co? – zachęciłem, chociaż Richarda do gadania tego dnia nie trzeba było zachęcać.

– I przez to krzyczenie we śnie narobiłem sobie obciachu – opowiadał dalej. – Wiesz, w takim miejscu jak Kingsport najdrobniejszy skandal to frajda. Cały garnizon gada wtedy o jednym, a każdy dodaje jakieś szczegóły, żeby było ciekawiej. Raz się jedna dziewczyna wystraszyła, kiedy zacząłem wrzeszczeć przez sen. Pomyślała, że dostałem ataku szału. Wybiegła ode mnie, jak ją Pan Bóg stworzył, i uciekła do czeladnej. Ktoś ją oczywiście zobaczył. Co z takiego epizodu można zrobić, to rozumiesz. Wkrótce się człowiek okrężnymi drogami dowiaduje, że to nie była jedna dziewczyna, a trzy czy cztery jednocześnie, i nie tylko gołe uciekały, ale ja je goły goniłem, i to z różnymi rekwizytami, w zależności od fantazji tego, kto tę historię opowiadał. Więc zacząłem być ostrożniejszy.

– Teraz zaciśnij pięść, jak najmocniej, a potem rozprostuj palce. Dziesięć razy. No i co z tą ostrożnością?

– Jak zapraszałem do siebie na noc jakąś dziewczynę, to ją uprzedzałem, że czasem mam złe sny i krzyczę. Tłumaczyłem, że nie ma się czego bać, trzeba mnie po prostu obudzić. No i pamiętałem o zamykaniu drzwi na klucz, żeby ktoś niepowołany nie zajrzał i żeby, gdyby się dziewczyna mimo wszystko wystraszyła, tak od razu nie gnała na korytarz, tylko miała chwilę na refleksję. Przez jakiś czas było w porządku.

Cicho zachichotałem i wróciłem do masażu dłoni.

– Wtedy jeszcze nie mieliśmy zakratowanych i oszklonych okien na parterze, tylko drewniane okiennice. Kiedy nie było bardzo zimno, to te okiennice trochę odsuwałem, żeby było świeże powietrze. Traf chciał, że kiedy się którejś nocy wyjątkowo głośno rozwrzeszczałem przez sen, to przechodził pod moim oknem jeden podoficer. Przeraził się, że ktoś mnie napadł i próbuje zamordować. No i miał w zasadzie rację, bo właśnie takie rzeczy mi się śnią. Pognał po strażników, ale o tym dowiedziałem się nieco później... Dziewczyna mnie obudziła. Zacząłem się do niej znowu czulić, żeby się uspokoić po tym koszmarze. Mocno tym byłem zajęty, a tu nagle łubudu – drzwi wypadają z zawiasów i wbiega siedmiu chłopa z obnażonymi mieczami. Możesz sobie wyobrazić większy obciach?

Nie bardzo mogłem.

– Konsternacja ogólna. Widzę, że chłopakom chce się śmiać, ale nie mają odwagi, bo jednak chodzi o zwierzchnika. Przez chwilę się zastanawiałem, czy im wyjaśniać, że krzyczałem przez sen, a nie z tych powodów, o których oni zapewne myślą, no, ale uznałem, że to jakoś nieprofesjonalnie prowadzić taką rozmowę z podwładnymi. Więc tylko powiedziałem, że dziękuję za interwencję i doceniam gotowość bojową, ale już sobie sam poradzę. I rozkazałem odmaszerować.

Rozchichotałem się na dobre.

– Szczęście, że Iana akurat nie było w Kingsport. Zanim wrócił, to drzwi zostały wstawione na nowo, a cała historia zdążyła się rozwinąć w taką kwiecistą epopeję, że Ian zupełnie nie wiedział, w co wierzyć, a w co nie. Nie chciał mnie za bardzo wypytywać, bo rozumiał, że jest w tej plotce jakieś ziarenko prawdy i że mi musi być głupio. Ian był zawsze taktowny. Aha – a ta dziewczyna – Gudrun jej było na imię – to od tej pory miała niesamowite powodzenie. Ponad pół garnizonu się do niej zalecało. W końcu ożenił się z nią ten podoficer, który mnie chciał ratować.

– Richard – powiedziałem ocierając łzy, bo popłakałem się ze śmiechu. Mam zbyt żywą wyobraźnię. – Tobą to mnie chyba sam Pan Bóg pokarał.

Niestety miałem rację. Ale to się okazało dużo później.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz