środa, 4 marca 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 12: Rozmowa w naszej sferze

– Może to był rodzaj wróżby? W takim razie nie zginę w ogniu – roześmiał się niezbyt wesoło. – Jad żmii już przerabialiśmy i mamy odtrutkę. Bądźmy dobrej myśli, Edgar. Chciałbym, żebyś zatrzymał ten pierścień.
– Richard – powiedziałem – mamy być dobrej myśli, prawda? On ci się świetnie nada na pierścień zaręczynowy.

Zaprzeczył.
– Bardzo cię proszę, Edgar. Zatrzymaj go. A w razie czego... W razie, gdyby sprawy nie potoczyły się pomyślnie, to ten mój szmaragdowy dasz Ianowi, dobrze? I niech Ian weźmie sobie Northbridge. Jak mu się nie będzie chciało tego zagospodarowywać, to będzie miał gdzie polować. Mapa i akt nadania są w opactwie w Yorku.
– Dobrze, Richie – zapewniłem – ale nie popadajmy w patos i nie dramatyzujmy. Jeszcze żyjemy. Wierzę, że to się jakoś rozwiąże.
– Cóż – westchnął – chodźmy już do tych biskupich ciurów. Dobrze, że oddałem ci miecz, bo licho wie, czy bym jednak komuś nie przyłożył. Wsadzą mnie do lochu?
– Nie – powiedziałem. – Wynegocjowałem pewien komfort. Któraś z izb na parterze, może nawet twoja sypialnia. Ja będę mógł do ciebie przychodzić. Kiedy załatwimy te niemiłe formalności, to najpierw pogadam z Ianem, a potem przyjdę do ciebie i przyniosę trochę wina. Dam ci też parę kropel opium. Bardzo z tym uważam, bo szkodzi na serce i łatwo wpaść w nałóg, ale sytuacja jest wyjątkowa. Musisz zasnąć i trochę odpocząć.

Iana namówiłem – z trudem, ale w końcu jednak – na wyjazd do Sleighstone. Formalnie nie było przeszkód, bo czasowo zarządzał tu ten uroczy Rafał, a on bardziej niż chętnie pozbył się Iana.
– Tam się nam bardziej przydasz, Ian – powiedziałem. – Gdybym Richarda mimo wszystko namówił do ucieczki, to trochę go tam przechowasz, nie w samym Sleighstone oczywiście, bo to pierwsze miejsce, gdzie będą go szukać, ale gdzieś w okolicy, a potem będziemy się zastanawiać, co dalej. Pomyśl i powiedz mi przed wyjazdem, gdzie Richard mógłby się ukryć.
– A co ty masz zamiar robić? – zapytał.
– Dużo na razie nie mogę – odparłem. – Jutro pojadę do Castle. Oprócz biskupa musi być dwóch innych sędziów. Postaram się do nich dotrzeć i porozmawiać. Garrick najprawdopodobniej ukrywa się u benedyktynów, na zasadzie, że najciemniej pod latarnią. Wszyscy myślą, że zwiał do Danii albo dalej. Nikomu do głowy nie przyjdzie, że mógłby być taki bezczelny, żeby tkwić w klasztorze dwie godziny drogi od Kingsport. Spróbuję go odszukać. A jeśli nic się nie uda, to jeszcze raz postaram się Richarda namówić na ucieczkę i ją mu zorganizować. Dużo więcej możliwości nie pozostaje.
– Szlag mnie trafia, że mam bezczynnie tkwić w Sleighstone – rzucił ze złością. – Może jednak zrobić łomoty i wywalić stąd tego Rafała i to całe towarzycho?
– Daj spokój, Ian – poradziłem – to tylko zaszkodzi. Jak cię nie zabiją przy łomotach, to ci później głowę utną za niesubordynację i zbrojny opór wobec władzy kościelnej. A z Richarda to zarzutów nie zdejmie.
– Co za bagno, Edgar. W różnych kłopotach bywaliśmy, ale takiego wariactwa jeszcze nie widziałem. Najgorsze, że ani w ząb nie rozumiem, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Czysty obłęd.
– A ja chyba właśnie zrozumiałem – odparłem. – Kiedy wspomniałeś o łomotach, to mnie olśniło. Właśnie o to chodziło. Nie o biednego ojca Walentego. Ale o to, żeby były łomoty. Królewsko – kościelne. I żeby strona królewska je zaczęła i została skompromitowana.
– Czekaj – Ian zmarszczył czoło. – Zaczynam rozumieć. Gdyby ciebie tu nie było, to łatwo przewidzieć, jak sprawy by się potoczyły. Ten cholerny Rafał bierze pachołków i idzie do Richarda z oskarżeniem. Richarda szlag trafia i łapie za miecz, bo pojmuje, że to nie przelewki i w żart tego nie obróci, a jako królewski oficer nie da się biskupim ciurom bezpodstawnie zaaresztować. Robi się kotłowanina. Ktoś biegnie po mnie albo sam zauważam, co się dzieje. Przecież bym się nie zastanawiał, komu w danej chwili winien jestem subordynację, gdybym zobaczył, że tu siła złego na jednego. Skrzyknąłbym żołnierzy i dawaj bronić Richarda. Łomoty regularne. Tych od biskupa jest więcej. Sam się dziwiłem, czemu tylu ich jedzie do Kingsport i jak my ich pomieścimy. Zbrodnia straszna, ale czy prędzej złapią mordercę, jak ich tylu będzie? Taak... Z naszymi żołnierzami byłoby nie najlepiej pod względem moralnym. Już się plotki rozeszły. Część oczywiście w tę historię o pakcie Richarda z diabłem nie wierzy, ale część pewnie miałaby stracha – bo jak tu bronić świętokradcy przed władzą duchowną? Konflikt lojalności... Nie wiadomo, ilu stanęłoby po naszej stronie. Może większość, ale nie jestem pewien. Na pewno nie wszyscy. Raczej byśmy dostali w skórę. No i z Richardem i ze mną byłaby klapa. Tak jak mówiłeś: jakby nas nie zabili w walce, to poszlibyśmy pod sąd. A potem on na stos, a ja, gdybym miał szczęście, tylko na szafot. Nie o nas rzecz jasna w tym wszystkim chodzi, my to tylko pionki. Mimo wszystko dla Garricka byłoby pewną przyjemnością nareszcie się nas obu pozbyć, bośmy mu swego czasu plany pokrzyżowali. Ale tak naprawdę istotne dla niego jest, żeby biskup przejął kontrolę nad Kingsport. Dla króla sytuacja stałaby się mocno kłopotliwa. Biskup stawia na przykład warunek: albo zatrzymuje Kingsport i okolice na stałe, albo zaczyna bruździć: skarga do papieża, że wojska królewskie napadły na straż biskupią. Na dodatek atakiem dowodzili skrytobójczy świętokradca i jego kumpel. Za popieranie takich akcji może być ekskomunika, nie?

Przytaknąłem.
– Zatem w tym scenariuszu biskup zatrzymuje Kingsport, bo to dla króla jednak lepsze rozwiązanie niż szum na skalę europejską i skarga do papieża. A Garrick przecież, odkąd pamiętamy, kombinował z biskupem i z Duńczykami. I sprawa motywu zbrodni wyjaśniona, nie?
– Żeby coś takiego wymyślić, to naprawdę trzeba Garricka – westchnąłem. – Zawsze go nazywaliśmy pomysłowym lordem, pamiętasz?
– Drugiego takiego skurwysyna w całej Anglii nie ma. Cóż, Edgar, posłucham cię, bo jesteś mądrzejszy ode mnie. Jadę do Sleighstone, chociaż szlag mnie trafia na myśl, że będę tam bezczynnie tkwił. Do Richarda mnie nie wpuszczą, co?
– Niestety nie. I tak dobrze, że ja mam do niego dostęp.
– Uściskaj go ode mnie. Wiem, że nie lubisz czułości, ale zrób to dla mnie. Gdybyś nic nie wskórał w Castle i Richie musiałby uciekać, to powiedz mu, żeby starał się dostać do tego gościa, od którego przed Bożym Narodzeniem kupiłem cisawego wałacha. On już będzie wiedział. Pobłogosław mnie, Edgar. Kto wie, czy i kiedy się wszyscy trzej zobaczymy.

Przykląkł. Wypowiedziałem formułę błogosławieństwa i zrobiłem znak krzyża nad jego głową.

Rano znów poszedłem do Richarda. Musiałem zadbać, żeby miał strawę dla ducha i ciała. Poprosiłem żołnierzy, żeby pomogli mi przenieść mój podróżny ołtarz. Odprawiłem poranną mszę. Potem zorganizowałem śniadanie. Richardowi wyraźnie pomógł sztucznie pogłębiony sen, bo wydawał się całkiem raźny i nawet jadł z apetytem.
– Doskonała kasza – zaryzykowałem, że się trochę z nim podroczę. – Ani trochę się nie przypaliła. Widzisz, Richie, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Spojrzał na mnie spode łba, ale zachował się fair.
– Śmietana też w porządku. Ian wczoraj wyjechał, co? – zareplikował.

Chwała Bogu, nie popadł póki co w depresję.
– Ano wyjechał – uśmiechnąłem się. – A ja jadę do Castle. Zobaczę, czy coś wskóram. 
– Staraj się dużo nie myśleć – dodałem. – Odmawiaj różaniec, a jak będziesz mógł, to śpij. Ja jadę. Mogę nie wrócić na noc. Masz jeszcze ten klucz do zakrystii, czy ci go zabrali? Chciałbym tam jeszcze raz się rozejrzeć.
– Zabrali, ale tobie jako osobie duchownej i uczestniczącej w śledztwie na pewno oddadzą – powiedział. – Wiesz co? Nie zabrali mi klucza od furtki w murze, widać zapomnieli. Masz, może będziesz chciał tam też coś sprawdzić.
– Dobra. Aha – przypomniałem sobie. – Ian kazał mi cię uściskać.

Uścisnąłem go. Jak zwykle w takich – rzadkich – przypadkach miałem wrażenie, że maleje i przytula się do mnie, chociaż był o tyle wyższy i większy. Zrobiłem mu nad głową znak krzyża i wyszedłem. Wyegzekwowałem od strażników klucz od zakrystii, jeszcze raz rozejrzałem się po miejscu zbrodni i wyruszyłem w drogę.





Rozmowa w naszej sferze

Zacząłem moją pielgrzymkę od augustianów. Przeor słyszał oczywiście o całej sprawie i był szczerze zmartwiony. Wiedział już, jaki będzie skład sądu: oprócz biskupa prałat Morton i kanonik Rutherford. Morton był na miejscu, a Rutherford miał przyjechać po południu. Może nawet już jest u biskupa, zastanawiał się przeor.
– To przyzwoici ludzie – pocieszał mnie. – Zwłaszcza Rutherford. Ale z niego jest straszny formalista. Nie wiadomo, czy będzie chciał z tobą rozmawiać przed rozprawą.

Nie chciał. Nawet mnie nie wpuszczono do rezydencji biskupa. Młody kleryk przyszedł z odpowiedzią. Jego ekscelencji i ojcu Rutherfordowi jest bardzo przykro, zawiadomił, ale nie będą dyskutowali sprawy przed procesem. Jeżeli mam jakieś istotne informacje, powinienem przybyć do Kingsport i występować jako świadek. Rozprawa odbędzie się jutro około południa. Biskup i sędziowie wyruszą w drogę po jutrzni.

Spędziłem parę godzin w bibliotece. Gdy zmierzch zaczął zapadać, poszedłem na nieszpory do kościoła benedyktynów.

Skategoryzowałem sylwetki mnichów według wzrostu. No proszę: nadawało się tylko trzech. Stanąłem w cieniu pod chórem. Kiedy będą wychodzili, będę miał odpowiedni punkt obserwacyjny. Dobrze, że mam łatwość zapamiętywania twarzy i ruchów, myślałem.

Zmienił go brak zarostu i tonsura. Dość mocno utył. Benedyktyni słyną ze smacznej i obfitej kuchni. Ale od razu go poznałem. Podszedłem do niego na dziedzińcu.

Laudetur – szepnąłem. – Chciałem chwilę porozmawiać.
In saecula saeculorum – odpowiedział. – Czy my się znamy?
– Osobiście nie – odparłem – chociaż widzieliśmy się przelotnie w Yorku, mniej więcej trzy lata temu. Nie zostaliśmy sobie przedstawieni i nie sądzę, abyś mnie zapamiętał. Wykazałeś jednak spore zainteresowanie moimi badaniami naukowymi.

Wysunąłem z rękawa mały sztylecik. Tylko na chwilę.
– Znacznie mój wynalazek ulepszyłem od tamtej pory – dodałem jeszcze ciszej. – Wystarczy bardzo mała ilość. Jedno zadraśnięcie i jest efekt. To nie zostawia prawie żadnych śladów. Nikt nie odróżni od ataku serca.

Trzeba przyznać, że zachował zimną krew.
– Gratuluję sukcesu – powiedział. – Ale nie przyszedłeś, żeby przetestować na mnie swój wynalazek, bo tyle byś nie mówił, prawda?
– Zgadza się. Mamy pewne wspólne zainteresowania, nie tylko w dziedzinie alchemii, i o nich chciałbym pomówić – odparłem.
– Dobrze – zgodził się. – Chodźmy do mojej celi. Suffolk, nieprawdaż? Edgar Suffolk?

Tak zwana cela była dużą i wygodnie urządzoną komnatą. Na komodzie stał piękny, masywny srebrny krucyfiks, inkrustowany masą perłową i opalami. Benedyktyni dogadzają sobie pod każdym względem.

– Bardzo ładny – wskazałem na krucyfiks. – To nie monstrancja, ale też by się nadał. Tylko że mógłbym zdążyć cię zadrasnąć sztylecikiem. Poza tym, jak nietrudno zgadnąć, pewne listy są w pewnych miejscach w pewnej ilości egzemplarzy. Zostaną wysłane, jeżeli przytrafi mi się jakiś niemiły wypadek albo jeśli zaginę bez śladu. Może i nie ma dowodów na wszystko, ale kłopoty będą.

– Nie traćmy czasu na mówienie o rzeczach oczywistych – powiedział z uśmiechem. Ten uśmiech był tak sympatyczny, że niejednego by przekonał do rozmówcy.

– Muszę przyznać, że wyglądasz na obiecującego młodego człowieka – dodał.
– Dziękuję – lekko się ukłoniłem. – Ja też cię wysoko cenię i dlatego postarałem się do ciebie dotrzeć. Jestem znacznie młodszy od ciebie i myślę, że sporo mógłbym się od ciebie nauczyć. Przeszkadza mi tylko twoje zamiłowanie do efekciarstwa. To się czasem mści. Choćby z tą monstrancją. Krucyfiks byłby lepszy. I tak byłoby świętokradztwo.

– Nie masz racji, Suffolk – powiedział nieco protekcjonalnym tonem. – Rzeczywiście musisz się jeszcze poduczyć. Z teologii jesteś lepszy niż z liturgiki, jak to augustianin. Krucyfiks to, że tak powiem, przedmiot raczej codziennego użytku. Zbyt pospolity. W pewnych sytuacjach potrzebny jest efekt bardziej mistyczny.

– Z propagandowego punktu widzenia owszem – przyznałem. – Tyle że gdybyś użył krucyfiksu, to nie jestem pewien, czy nie dałbym się zwabić na fałszywy trop. A tak przyszedłem prościutko do ciebie.

– To dość ciekawe – stwierdził z uśmiechem. – Możesz uzasadnić?

– Krucyfiks, jak zauważyłeś, to przedmiot owszem, sakralny, ale bardziej codzienny. Krzyże są i w knajpach, i w burdelach. Krucyfiksów nie trzyma się w tabernakulach – też się uśmiechnąłem.

Chyba zrozumiał. Trochę go to zabolało, ale i zainteresowało.

– Ten Northbridge nawet na trzeźwo jest trochę szurnięty, a po pijanemu jak najbardziej mógłby każdemu rozbić łeb tym, co mu się nawinie pod rękę – łgałem na potęgę. – Wtedy wszystko mu jedno: ksiądz nie ksiądz, krucyfiks nie krucyfiks. Mnie w Yorku kiedyś o mało nie przyłożył bardzo solidną kadzielnicą. Graliśmy w karty w zakrystii i ubrdał sobie, że oszukuję. Na szczęście był już mocno schlany i zdążyłem się uchylić. Więc widzisz, byłyby wszelkie podstawy, żebym zaakceptował go w roli zabójcy. Ale nie w wersji z monstrancją. Nie siedziałby przez dwie godziny z monstrancją w konfesjonale i nie odwiesiłby na miejsce klucza od tabernaculum. Kto wie, czy w ogóle pomyślałby o tym, żeby je zamknąć? Rozumem nie grzeszy, poza tym nie ma ani wystarczającego zmysłu porządku, ani cierpliwości. Więc miałem całkowitą pewność, że to nie on. Widziałem w tym wyraźnie twoją rękę, a na dodatek miałeś małego pecha, bo ci się habit zaczepił o ciernie – sięgnąłem do kieszeni i zademonstrowałem mu czarny strzępek.

– Nie najgorzej, Suffolk – przyznał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz