wtorek, 3 marca 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 10/11: Tropiciel grzeszników


– Edgar – zawołał – to chyba cud. Od kilku godzin powtarzam sobie: Gdyby Edgar tu był... I Pan Bóg nam cię zsyła. Dla mnie i Iana to dobrze, ale dla ciebie nie za miło, niestety.
– Opowiadaj – odparłem.
– Poczekaj tylko chwilę, zlecę resztę formalności podoficerom. Dosłownie chwila.

Rzeczywiście za chwilę wrócił, z koniem dla mnie. Jechaliśmy stępa w kierunku twierdzy.
– Dziś w nocy ktoś zamordował naszego kapelana – mówił Richard. – To był taki spokojny, nieszkodliwy starszy człowiek koło siedemdziesiątki. Może Ian ci o nim wspominał w liście. Ojciec Walenty, też augustianin. Zamordowano go w kościele, i to w okropny sposób. Sam zobaczysz. Przykro mi, że będziesz miał taką atrakcję na początek. Ale musisz na to popatrzeć, bo może zauważysz coś, co Ianowi i mnie mogło umknąć.
– Ja go znalazłem – relacjonował dalej. – Przyszedłem na jutrznię. Tu towarzystwo jest niezbyt pobożne, chodzą do kościoła w niedziele i święta, ale w dzień powszedni już nie bardzo, a rano to zupełnie nie. Ian lubi spać tak długo, jak może. A ja ostatnio nie za dobrze śpię. Poza tym lubię rano trochę skupienia. To mi przypomina czas sprzed wyjazdu z Yorku, kiedy byłem chory, a ty co rano odprawiałeś mszę przy podróżnym ołtarzu. No i było mi trochę żal tego poczciwego ojca Walentego, że tak często musi się obywać bez wiernych. Więc przychodziłem prawie co rano i na ogół byłem jedyną osobą, która słuchała nabożeństwa. Czasem przychodziła ochmistrzyni albo ktoś ze służby. Dzisiaj rano wszedłem, jak zwykle, przez zakrystię. Przechodzi się do niej bezpośrednio z naszego korytarza. Mam swój klucz. Na ogół zastawałem ojca Walentego już w zakrystii, często pomagałem mu zawiązać albę i nałożyć ornat. Ale dzisiaj go nie było. Trochę poczekałem, a potem zajrzałem do kościoła. No i tam go znalazłem. Na podłodze w głównej nawie, pod chórem.

Byliśmy już w obrębie zabudowań. Oddaliśmy konie stajennym.
– Zobacz sam – powiedział Richard.

Przed głównymi drzwiami kościoła stało dwóch wartowników. Miny mieli nietęgie.
– Brat Edgar będzie nam pomagał w tej sprawie – powiedział Richard – Ma prawo wchodzić, gdzie tylko chce i o każdej porze. We wszystkim macie mu być pomocni.

Ciało leżało zwrócone głową do drzwi, twarzą do podłogi. Starego księdza zaatakowano z tyłu, śmierć nastąpiła wskutek silnego uderzenia w tył głowy. Obok zwłok leżała masywna srebrna monstrancja. Ze zbezczeszczonym Najświętszym Sakramentem i z krwią na podstawie. To zakrawało na sytuację z jarmarcznej ballady bardzo podłego gatunku. Z tych nowszych ballad.

Kiedy swego czasu robiłem zakupy w Newhaven, usłyszałem, jak żebrak pod kościołem śpiewał balladę o świętym Walentym. To była tandeta przechodząca ludzkie pojęcie. Niewyobrażalna. Dałem żebrakowi parę groszy, żeby zaśpiewał jeszcze raz. Zapisałem co celniejsze zwrotki. Ian i Richard prawie się posiusiali ze śmiechu, kiedy po powrocie wykonałem przed nimi ten utwór. Zaczynał się tak:

O tym świętym Walencinie,
Wielka sława o nim słynie...

Po rozmaitych perypetiach przydarza się świętemu, że

Kiedy raz mszę odprawował,
To go straszny wrzód nagabował.
Ciepało go po kościele
Od ołtarza po podcienie...

Pochyliłem się nad ciałem. Przyjrzałem się ranie. Napastnik musiał być wyższy od biednego ojca Walentego o jakieś pół głowy. Ostrożnie dotknąłem ręki. Była już stężała.

– Co dokładnie i w jakiej kolejności zrobiłeś? – zapytałem.
– Najpierw podbiegłem, żeby sprawdzić, czy żyje. Dotknąłem szyi i ręki w przegubie. Ale był już zupełnie zimny. Pomyślałem, że w miarę możliwości nie powinienem niczego ruszać, no i że nikt niepowołany nie powinien tu móc wejść. Wróciłem do zakrystii i zamknąłem na klucz drzwi od korytarza. Główne drzwi były zamknięte tylko na klamkę, klucz był po wewnętrznej stronie. Wyszedłem, zamknąłem drzwi na klucz i pobiegłem po Iana. Razem poszliśmy po dowódcę straży. Po drodze wziąłem psa, najlepszego w tropieniu. Taki mądry wilczur. Poszliśmy do kościoła, dałem psu obwąchać zwłoki i podłogę. Kościół i tak do ponownego wyświęcenia, prawda?
– Jasne – przytaknąłem.
– Pies poprowadził nas do furtki w zachodnim murze. Potem wpadł w krzaki na wydmach. Po paru minutach zatrzymał się, coś znalazł. Strzępek ubrania. Zobacz – wyjął z kieszeni kawałek czarnego sukna.

Tego już za wiele, przemknęło mi przez głowę. Co za grafoman tworzy tę opowieść? Nie miałem wątpliwości co do progenitury czarnego strzępka: to był fragment habitu benedyktyna.
– Ślad urywał się kawałek dalej na zachód, przy takiej małej, ukrytej w krzakach zatoczce. Musiał tam schować łódź i na niej odpłynąć. No i tyle. Ian pojechał do biskupa. Uznał, że musi jechać osobiście, bo sprawa jest poważna. Pewnie przyślą tu kogoś jeszcze przed wieczorem.
– No tak, to leży w gestii jurysdykcji kościelnej – powiedziałem. – Do wyjaśnienia sprawy będzie tu zarządzał przedstawiciel diecezji. Przepraszam, że pytam jeszcze raz, ale na pewno nikt niczego nie ruszał? Ty też nie? Oprócz dotknięcia zwłok i wyjęcia klucza z głównych drzwi?
– Na pewno nie. Postawiliśmy wartowników, żeby się tu ludzie nie zbierali, ale klucz mam ja. Nikogo nie było w środku oprócz Iana, mnie i tego podoficera. No i psa.
– Bardzo profesjonalnie, Richard – powiedziałem. – Absolutnie nie ruszamy zwłok ani monstrancji. Muszę tylko sprawdzić jedną rzecz przy ołtarzu.

Podszedłem do tabernaculum i lekko pociągnąłem za dolną listwę drzwiczek. Były zamknięte na klucz. Wszedłem do zakrystii i rozejrzałem się za deską z kluczami. Wisiała na prawo od drzwi. Wybrałem kilka o prawdopodobnych rozmiarach i wróciłem przed tabernaculum. Trafiłem na właściwy za trzecim razem. Otworzyłem puste tabernaculum, przymknąłem drzwiczki. Potem znów zamknąłem je na klucz i odwiesiłem wszytkie kluczyki na miejsce.

– Możemy już iść – stwierdziłem. – Siądziemy i postaramy się to przeanalizować.

– Ale ty musisz być zmęczony po podróży – powiedział Richard – a tu zamiast odpoczynku taka historia. Idź się przynajmniej wykąpać i przebrać, a ja każę podać coś do jedzenia. I tak mamy czas do wieczora.
– Powiedz mi najpierw, co ty sam o tym myślisz – zacząłem, kiedy trochę pokrzepiliśmy ciało.
– No cóż. Jak się spojrzy na tę scenę, to pierwszą myślą jest, że to jakiś szaleniec. Ale jednocześnie to jakieś zbyt przemyślane. Na przykład to ukrycie łódki i wybór czasu.
– Są szaleńcy, którzy konstruują logicznie spójne urojenia – powiedziałem – i działają, w kontekście tego skonstruowanego świata, zupełnie racjonalnie. Ale wygląda na to, że bardzo niewiele morderstw jest dziełem szaleńców – to znaczy szaleńców w myśl klasycznych definicji.
– Przeszkadza mi też ta furtka w murze – dodał Richard. – Gdyby morderca przedostał się przez mur górą, na przykład po linie, to pies zachowywałby się inaczej. Ale trop wyraźnie szedł po ziemi. Pies probówał otworzyć furtkę. To niby drobiazgi, ale ja przecież trenowałem tego wilczura i rozumiem go. Gwarantuję ci, że morderca przedostał się przez furtkę, nie górą. A więc miał klucz.
– Tego rodzaju zamki są prymitywne – zauwżyłem – i otworzyć je można byle czym, jeżeli się ma trochę wprawy. Ale ten człowiek musiał się dość dobrze orientować w tutejszej topografii. Nie mógłby biegać wzdłuż murów i szukać furtek, bo strażnicy by coś zauważyli. Musiał też mieć jakieś pojęcie o tym, na jak długich odcinkach poruszają się wartownicy i ile w związku z tym ma czasu na przedostanie się przez furtkę. Takie obserwacje można oczywiście robić i z zewnątrz, ale to trochę kłopotliwe i ryzykowne. Strażnicy zwróciliby uwagę, gdyby jakiś osobnik się tu regularnie kręcił i im się przyglądał. Wszystko to – i jeszcze jedna rzecz – wskazuje na to, że ten ktoś dobrze znał Kingsport i ten kościół. Chodzi o kluczyk od tabernaculum.
– To już musisz mi dokładniej wyjaśnić. To zakres twoich kompetencji.
– Dobrze. Ale najpierw powiedz mi, jak wyobrażasz sobie samą scenę zabójstwa? Gdzie jest ojciec Walenty, gdzie monstrancja, a gdzie morderca?
– Aha – Richard skinął głową – zaczynam rozumieć. To się rzeczywiście jakoś kupy nie trzyma. Monstrancja musiała być albo w tabernaculum, albo na ołtarzu, prawda? Ale jak – morderca gonił księdza od ołtarza przez główna nawę do drzwi z monstrancją w ręku? Albo ojciec Walenty szedł przez kościół z monstrancją, a morderca mu ją wyrwał przy drzwiach? To jakieś nieprawdopodobne.
– Zupełnie nieprawdopodobne – zgodziłem się. – Monstrancję przechowuje się w zamkniętym tabernaculum, a wyjmuje w określonych okolicznościach, w celu adoracji albo przy uroczystych procesjach. Żaden normalny ksiądz nie będzie sobie a muzom spacerował po pustym kościele z monstrancją w ręku. W ogóle nieprawdopodobne jest, aby ojciec Walenty wyjmował monstrancję z tabernaculum, kiedy przychodził pomodlić się przed snem. Prywatna adoracja nie jest zabroniona, ale raczej się jej nie praktykuje, przynajmniej na co dzień. Niemniej jednak załóżmy, że z jakiegoś powodu ojciec Walenty odczuwa potrzebę bezpośredniej adoracji Najświętszego Sakramentu. Bierze kluczyk z zakrystii, otwiera drzwiczki tabernaculum, stawia monstrancję na ołtarzu, klęka i pogrąża się w modlitwie. Morderca albo na niego czekał, albo niepostrzeżenie wszedł do kościoła. Ojciec Walenty trochę źle słyszał, prawda?
– Rzeczywiście. Skąd wiesz?
– Ian coś wspominał o jego pobłażliwości w roli spowiednika – wyjaśniłem. – Ale myślmy dalej. Nie mówiliśmy jeszcze o motywach zabójstwa, ale wyraźna jest tu wrogość nie tylko wobec ofiary, ale i wobec instytucji, którą ofiara reprezentuje. Monstrancja jako narzędzie zbrodni to wyraźny symbol. Morderca chciał stworzyć maksymalnie dramatyczną scenę. Gdyby chodziło tylko o usunięcie ze świata ojca Walentego, to po co bezcześcić Najświętszy Sakrament? Mógł ofiarę po prostu zasztyletować albo udusić. Wyraźnie jednak chciał osiągnąć bardzo szczególny efekt. I w wersji, którą teraz założyliśmy, ma do tego świetną okazję. Ksiądz jest pogrążony w adoracji. Nie słyszy, że ktoś się skrada za jego plecami. Morderca szybkim ruchem sięga po monstrancję i uderza. Trudno o lepszy efekt, prawda? Byłby jeszcze silniejszy niż ten, który zastaliśmy. Kapłan u stóp ołtarza, z głową roztrzaskaną monstrancją. Lepiej być nie może. Ale zwłoki leżały pod chórem.
– Więc tę wersję z adoracją możemy skreślić – kontynuowałem. – Nawet gdyby było tak, że ojciec Walenty usłyszał mordercę i odwrócił się na czas, to nie uciekałby przez główną nawę pozostawiając monstrancję w rękach świętokradcy. Byłyby ślady jakiejś szamotaniny przy ołtarzu. Choćby przekrzywiony obrus. Zresztą raczej ksiądz nie zdążyłby dobiec aż pod chór. A w ogóle, gdyby jednak – co mało prawdopodobne – nie szamotał się z prześladowcą i od razu rzucił się do ucieczki, to uciekałby w stronę zakrystii. O wiele bliżej i dużo większe szanse na ratunek, prawda? Znalazłbyś wtedy ciało na lewo od ołtarza. W obu przypadkach najbardziej prawdopodobne jest to, że tabernaculum byłoby otwarte, a kluczyk tkwiłby dalej w drzwiczkach. Trochę trudno sobie wyobrazić takiego pedanta, który po dokonaniu tego rodzaju zbrodni zamyka tabernaculum i odwiesza kluczyk na miejsce, nie? Po co miałby to robić? A już zupełnie nie do pomyślenia jest sytuacja, w której ksiądz zostawia monstrancję na ołtarzu, zamyka puste tabernaculum, odwiesza kluczyk, odwraca się do Najświętszego Sakramentu plecami i idzie sobie do wyjścia. Tego się nie robi. Pewne rzeczy w moim zawodzie funkcjonują na poziomie odruchu, tak jak twoje chwytanie za miecz przy zagrożeniu. Monstrancję po adoracji automatycznie zamyka się w tabernaculum.
– To znaczy – powiedział Richard – że morderca był tu przed ojcem Walentym. W czasie wieczerzy. Wyjął monstrancję i zaczaił się pod chórem, bo tam najciemniej.
– Najprawdopodobniej w konfesjonale – dodałem. – Najwygodniej i najpewniej. Ojciec Walenty chwilę się pomodlił, potem poszedł do wyjścia, i wtedy został zaatakowany. Wróćmy do kluczyka. W każdym kościele i każdej zakrystii bardzo dużo jest rzeczy, które się zamyka przy pomocy niewielkich kluczy. Szafki na naczynia liturgiczne i na szaty mszalne. Relikwiarze. Puszki na komunikanty. Szkatułki na święte oleje i na kadzidło. Mszały i inne co cenniejsze księgi mają oprawy zamykane na klucz, niektóre księgi dodatkowo przymocowuje się do pulpitów łańcuchem z kłódką. No i oczywiście zamyka się tabernaculum. Na nowym miejscu zawsze trudno jest spamiętać, który klucz jest do czego, a z reguły się ich nie znakuje. Nie wiem, dlaczego, ale jakoś nie. A jeżeli – co rzadkie – to znaki są zrozumiałe tylko dla osób obeznanych z danym kościołem. Z czasem jakoś się człowiekowi wyrabia oko do tych kluczyków, ale, jak mówiłem, na nowym miejscu na początku zawsze zdarza się dużo pomyłek. Ja większość życia spędziłem w klasztorach i kościołach, a mimo to udało mi się tu dobrać właściwy klucz do tabernaculum dopiero przy trzeciej próbie. Mordercy z zasady muszą działać szybko. Gdyby nie był zorientowany w szczegółach kościoła i zakrystii, to bardzo wątpliwe, czy decydowałby się w ogóle na próbę otworzenia tabernaculum. Mógłby wziąć krucyfiks, też byłby efekt dramatyczny. Nie ryzykowałby próbowania kilkunastu kluczyków, prawda? Zatem musiał tu wcześniej bywać, i to raczej często. Pomyślał też o tym, żeby zamknąć tabernaculum na klucz i odwiesić go na miejsce. Bardzo słusznie – drzwiczki są lekko wypaczone i same się uchylają, jeżeli nie zamknie się ich na klucz. Ojciec Walenty nie miał zauważyć, że tabernaculum jest puste. Cała akcja była bardzo przemyślana.
– Najbardziej prawdopodobnym kandydatem – myślałem głośno – byłby kapelan Garricka. On był na dodatek benedyktynem. Zapomniałem ci powiedzieć, że ten czarny strzępek, który pies znalazł w zaroślach, pochodzi z benedyktyńskiego habitu. Jestem tego pewien. Benedyktyni nie lubią się z augustianami. Właściwie nikt nie wie, dlaczego, ale to taka tradycja. Dogryzamy sobie dość złośliwie w dyskusjach na temat teologii i liturgiki, ale na razie sprawy nie zaszły tak daleko, żebyśmy się mieli prać monstrancjami po głowach. Kto wie, może się mylę. Szkopuł jednak w tym, że kapelan Garricka od ponad dwóch lat nie żyje. Umarł na krótko przed moim wyjazdem na Islandię. Wyście już tu zastali ojca Walentego, prawda?
– Tak. Popatrz, sprawa zaczyna się wyjaśniać. Ojciec Walenty opowiadał nam z oburzeniem o tym, że jego poprzednik parał się alchemią. Miał w alkowie zakrystii laboratorium i jakoby jakieś rekwizyty z bezbożnymi symbolami. Ojciec Walenty natychmiast po przyjeździe do Kingsport wszystko to usunął i wyświęcił zakrystię. Trochę się z tego z Ianem podśmiewaliśmy. Zastanawialiśmy się, co by staruszek zrobił, gdyby wiedział, czym się zajmował nasz spowiednik w Yorku i ile czasu ja spędziłem w twoim laboratorium. No i jasne stało się dla nas, gdzie Garrick z kapelanem upichcili Czarci Pazur. Więc Garrick często bywał w zakrystii. Ale – Richard zamyślił się – ja od dwóch lat prawie codziennie przychodzę do zakrystii przed jutrznią i trochę czasem pomagałem ojcu Walentemu. Mimo to nie miałbym pojęcia, który klucz pasuje do tabernaculum.
– Coś mi się zdaje – powiedziałem – że niezupełnie słusznie śmialiście się z biednego ojca Walentego. On mógł mieć rację co do tych bezbożnych symboli. Każdy sługa Kościoła musi mieć jakieś pojęcie o znakach i metodach, których używa obóz przeciwny. To tak jak ze znajomością duńskiego w angielskim wojsku. A alchemicy-amatorzy z zamiłowaniem do substancji trujących na ogół parają się też satanizmem; stąd tyle przesądów na temat alchemii. Oni to robią jak najbardziej na poważnie. Trochę wiedzy na ten temat zaczerpnąłem we Włoszech. Nie masz pojęcia, czego nie wymyślają; włos się jeży. Bardzo rozpowszechnione jest na przykład przekonanie, że trucizna staje się bardziej skuteczna, jeżeli przefiltruje się ją przez konsekrowaną hostię, i to najlepiej nie mały komunikant, ale dużą hostię wyjętą z monstrancji. Monstrancję odwraca się przy wyjmowaniu hostii podstawą do góry i intonuje Pater Noster na wspak.
– Jezus Maria. Nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać – westchnął Richard. – Jak się uprawia takie praktyki, to już się nie ma oporów przed rozbiciem komuś głowy monstrancją, nie?
– I wie się, który kluczyk pasuje do tabernaculum.
– Wiesz, mnie się to od początku jakoś kojarzyło z Garrickiem – powiedział – ale tak na podstawie intuicji. On lubi dramatyczne efekty i motywy balladowe, prawda? Łania, jad żmii... ale to morderstwo już mi się wydawało za mocne nawet jak na niego. I jakieś, jak ty często mówisz o nowszych balladach, tandente.
– On już wcześniej nie stronił od tandetnych efektów i wykazywał tendencje świętokradcze – odparłem. – Choćby ten sąd boży. Wiesz, co myślę o tej instytucji, ale moja opinia to jedna sprawa, a prawo i przekonanie ogółu druga. W świetle prawa Garrick popełnił wtedy świętokradztwo zatruwając miecz, którym walczył twój przeciwnik.
– Możemy właściwie mieć pewność, że to on.
– Tylko że nie bylibyśmy w stanie tego udowodnić przed żadną instancją prawną. To też jego specjalność: wiadomo, że to on, a dowodów przedstawić nie sposób.
– Ale co z motywacją? Tyle kłopotu by sobie robił dla pozbycia się starego księdza?
– Tu niestety na razie nie mam żadnej sensownej koncepcji. Ten typ jest bardzo mściwy. Pomyśl, ile energii włożył w to, żeby się zemścić na Ianie za tę historię z łodziami. Może i ojciec Walenty kiedyś mu nadepnął na odcisk. Ale nie... to jakieś naciągane. Dlaczego by Garrick tyle czasu czekał z zemstą? Zresztą, skoro dostał się do Kingsport, to dlaczego w pierwszym rzędzie nie ukatrupił Iana? Może zło tak już nim zawładnęło, że morduje dla samej przyjemności zabijania? Ale to do niego jakoś nie pasuje.
Dłuższą chwilę bezskutecznie zachodziliśmy w głowy.
– Musimy chyba zrobić sobie przerwę – uznałem. – Przejdźmy się po świeżym powietrzu. Oby z diecezji przysłali kogoś sensownego. Niestety nie mam dobrych przeczuć.





Tropiciel grzeszników

Diecezję reprezentował na razie benedyktyn, niejaki ojciec Rafał. Wysoki, chudy, czarnooki. Spojrzał z niechęcią na mój augustiański habit. Wiadomo, tradycja. Nawet nie zapytał o moje zdanie na temat całej historii. Spytał tylko krótko o moje kompetencje. Powiedziałem, że jestem przede wszystkim lekarzem. Poinformował, że najpierw zrobi „wizję lokalną” i porozmawia z „personelem”. I że za jakieś pół godziny zwłoki ojca Walentego będą przeniesione do zakrystii. Prosiłby mnie o dokonanie dokładnych oględzin ciała. Zwróci się później do mnie w kwestii szczegółów medycznych.

Poprosił mnie na rozmowę dopiero po kilku godzinach. Musiał się nieźle nagadać z tym personelem.

– Kształt rany i kąt, pod którym została zadana – orzekłem – wskazują na osobę silną i wysokiego wzrostu. Morderca był co najmniej o pół głowy wyższy od ofiary. Okoliczności wskazują na to, że ojciec Walenty został zamordowany między dziesiątą a jedenastą wieczorem. Stan ciała temu nie zaprzecza. Innych obrażeń niż uszkodzenie czaszki i mózgu nie stwierdziłem, pomijając stłuczenia twarzy wskutek upadku na kamienną posadzkę. Czy mógłbyś zapoznać mnie z wynikami twoich inwestygacji? Moglibyśmy porównać spostrzeżenia.
– Nie widzę potrzeby porównań – powiedział. – Potrzebna mi była tylko opinia medyka dla uzyskania ostatecznej pewności. Wyślę wiadomość do biskupa. Sąd odbędzie się najpóźniej za dwa-trzy dni.

Czyżby był o tyle lepszy ode mnie i Richarda? – pomyślałem ze zdumieniem. –Znalazł już i Garricka, i dowód, który można przedstawić sądowi?
– A więc jest podejrzany – odezwałem się. – Proszę wybaczyć ciekawość, ale czy mógłbym...
– To nie tajemnica. Wkrótce wyślę po niego straż. Już zabroniłem komukolwiek opuszczać Kingsport, więc nie ucieknie. To zastępca sir Sleighstone’a. Richard baron Northbridge.


Rany boskie. Zabroniłem sobie otwierać usta. Patrzyłem na benedyktyna w milczeniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz