poniedziałek, 9 marca 2015

Witraż z jednorożcem, rozdział 16

W jego twarzy dostrzegłem nie tylko przerażenie, ale i odrazę. Popatrzył na moje ręce. Wiedziałem, o czym myśli. Że codziennie trzymałem w tych rękach hostię. Podnosiłem nimi kielich przy konsekracji. Chrzciłem dzieci, udzielałem absolucji i podawałem komunię. Jego najważniejszą decyzję życiową pobłogosławiła ręka świętokradcy i mordercy.
– Ja też zabijałem – wyrzekł z trudem – ale twarzą w twarz. I nie w taki sposób.
– Ostrzegałem cię, że pewnego dnia zmienisz o mnie zdanie. Dziś jest ten dzień. Miałem zamiar ci powiedzieć, ale czekałem na właściwą chwilę. Cóż, sam domyśliłeś się prawdy. Widać to była ta właściwa chwila. Pojutrze stąd wyjadę. Do tego czasu możemy sobie schodzić z drogi.

Wstałem i zwróciłem się w stronę klasztoru.
– Edgar, zaczekaj! – Richard zerwał się i przytrzymał mnie za ramiona. Teraz patrzył na mnie z gniewem.
Uświadomiłem sobie, że pierwszy raz w życiu widzę go rozgniewanego.
On pokręcił głową.
– To był bardzo zły żart, Edgar – powiedział ostro. – Bardzo zły. To nie mogłeś być ty. Rutherford podczas przesłuchania powiedział mi o szczegółach tego zabójstwa. Morderca był tego samego wzrostu co morderca księdza Walentego, czyli taki wysoki jak ja. Przecież nie podstawiłeś sobie stołka.
– Nie – odparłem, patrząc mu w oczy. – Nie było takiej potrzeby. Zwabiłem Rafała do zakrystii. Powiedziałem, że mam mu do pokazania coś bardzo istotnego. Tam go zabiłem. Czarcim Pazurem. Miałem zatruty sztylet. Przeciągnąłem zwłoki do kościoła i zaaranżowałem szczegóły. Później wymknąłem się przez furtkę w murze. Przez nią też uprzednio wszedłem, więc strażnicy mnie nie widzieli. Miałem twój klucz. Potem pojechałem do augustianów, żeby na wszelki wypadek mieć alibi. Nikt w nocy dokładnie nie kontroluje czasu, a poza tym to ja miałem ustalić porę zgonu. Rutherford i Morton słabo się znają na medycynie. Nie potrafiliby odróżnić rany zadanej za życia od rany zadanej po śmierci. Rafał już nie żył, kiedy rozbiłem mu głowę – nawiasem mówiąc, nie krucyfiksem, tylko ostrym kamieniem. Pod odpowiednim kątem. Ale to niewielka pociecha, bo i tak zbezcześciłem krucyfiks smarując go krwią. Szczegóły nie zmieniają faktu, że popełniłem morderstwo i świętokradztwo.

Richard już nie zaciskał rąk na moich ramionach. Ukląkł przede mną, trzymając w dłoniach fałdy mojego habitu.
– Czy ty mi kiedyś będziesz w stanie wybaczyć, Edgar? – spytał. Miał łzy w oczach.
– Co znowu. Co ja mam ci wybaczać? Zostaw mnie już.
– Jeżeli nie możesz wybaczyć, to przynajmniej mnie od siebie nie odtrącaj. Proszę cię. Błagam cię na kolanach. Nie wiedziałem o sobie, że stać mnie na taką podłość. Patrzyłem na ciebie z odrazą. Powiedziałem ten frazes o zabijaniu twarzą w twarz. Podlejszej rzeczy nie mogłem powiedzieć. Powiedziałem to tobie. Człowiekowi, który dwa razy uratował mnie od śmierci, a za drugim razem poświęcił dla mnie zbawienie własnej duszy. Ja dałbym się bez wahania zabić za Iana czy ciebie. Ale na takie poświęcenie jak twoje nie byłoby mnie stać. Jesteś na moich witrażach, Edgar, i powinieneś na nich być. A ja powinienem zrobić coś, co mi zapewni wieczne potępienie. Powinienem podzielić twój los. Ale nie mam twojej odwagi. Jestem podły i jestem tchórzem.

Osunął się na ziemię. Leżał z twarzą przy moich stopach i szlochał na cały głos. Usiadłem obok niego. Podniosłem go i przytuliłem.
– Cicho, Richie – szeptałem gładząc go po głowie. – Cicho. Nie mów takich rzeczy o wiecznym potępieniu. Nie wolno. Nie wolno tak nawet myśleć. Nie płacz. No, już nie płacz. Nie jest wcale tak źle, jak myślisz. Uspokój się trochę. Posłuchaj. Naprawdę nie jest aż tak źle ze zbawieniem mojej duszy. Tej samej nocy, kiedy to zrobiłem, wyspowiadałem się u przeora augustianów w Castle. Nie mógł dać mi rozgrzeszenia, ale udzielił mi dyspensy na pełnienie posługi kapłańskiej, ze względu na intencję mojego czynu i naszą sytuację. Przez cały czas, który spędziliśmy razem, miałem prawo odprawiać mszę i udzielać sakramentów. Byłem i jestem niegodnym narzędziem w ręku Boga, ale nie popełniałem kolejnych świętokradztw. Rozgrzeszenie mogę dostać tylko w Rzymie. Przeor dał mi termin trzech lat. Dlatego pojutrze wyjeżdżam. Jadę do Rzymu. Trzeba ufać w Boże miłosierdzie. Może otrzymam rozgrzeszenie. Odbędę wyznaczoną pokutę. Jeszcze wszystko może być dobrze.

Biedny Richard. Oczy mu całkiem zapuchły od płaczu. Ale spróbował się do mnie uśmiechnąć.
– Mógłbyś mnie ze sobą zabrać? – zapytał nieśmiało.
– Nie, Richie – odpowiedziałem. – Nie mogę. To pielgrzymka. Początek pokuty. Muszę jechać sam.
– Jak myślisz – spytał – co będziesz musiał zrobić, żeby za to odpokutować?
– Różnie może być. Grzech jest bardzo ciężki. Może być pielgrzymka do Ziemi Świętej, potem jakiś czas w izolacji i milczeniu. Post, włosiennica i tak dalej. To są formy standardowe. Ale może być i jeszcze coś. Popełniłem grzech śmiertelny ze względu na ciebie. Możliwym elementem pokuty dodanym do tych standardowych jest całkowite zerwanie kontaktu z człowiekiem, który był przyczyną mojego grzechu. Tę formę pokuty przeor augustianów uważał za bardzo prawdopodobną.

Teraz już nie szlochał głośno, ale łzy na nowo zaczęły mu spływać po policzkach.
– Nie – powiedział. – Nie. Ja tego nie zniosę.
– Musimy to znieść, Richie. Może do tego nie dojdzie. Jak mówiłem, są i inne formy pokuty. Ale trzeba, żebyś wiedział, co może się zdarzyć.

Jeżeli będzie dalej tak płakał, to się od tego rozchoruje, pomyślałem z niepokojem.
– Richie – zacząłem – pomyśl o naszych poprzednich rozstaniach. Nigdy nie wiedzieliśmy, czy się jeszcze w tym życiu spotkamy, prawda? Tego się nie wie przy żadnym rozstaniu. Nigdy nie wiedziałem, czy wrócisz żywy z łomotów. Kiedy byłem we Francji i w Bolonii, nie widzieliśmy się przez prawie cztery lata. Potem przez dwa lata byłem na Islandii, i też się nie widywaliśmy. Czy to taka różnica – dwa lata, cztery, czy trzydzieści-czterdzieści lat? To nic wobec wieczności. Im człowiek starszy, tym czas mu szybciej płynie. A jeżeli dostanę rozgrzeszenie i odbędę pokutę, to mamy dużą szansę na wspólną wieczność. Naprawdę nie powinieneś płakać. Sam mówiłeś, że jeszcze tyle jest do zrobienia. Będziemy obaj zajmowali się rzeczami, na których się znamy i które lubimy. I będziemy mieli wspólny cel: żyć tak, aby później na pewno się spotkać.

Czułem, że kiwa głową. Ale ciągle nie mógł się uspokoić.
– Chciałbym cię o coś poprosić. Jak nie będziesz mógł, to trudno – mówiłem dalej. – Ale bardzo chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił.
– Co tylko zechcesz, Edgar – wykrztusił.
– Pamiętasz ten ostatni dzień przed sądem bożym? Ian i ja od zmysłów odchodziliśmy z niepokoju o ciebie. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że to może ostatni dzień, który w tym życiu spędzamy we trzech. Ale przecież żaden z nas nie płakał, prawda?
– Pamiętam – nareszcie się lekko uśmiechnął. – To był taki piękny dzień. Słońce. Ani jednej chmurki na niebie. Znaleźliśmy tę śliczną łąkę, całą liliową od krokusów. Zrobiliśmy sobie piknik nad rzeką, pod brzozami. Wziąłeś tylko jedną butelkę wina, bo przed walką nie można się upijać. Śpiewaliście z Ianem ballady. Nie było aż takich wielkich ryków, jakie często bywały, ale sporo żeśmy się śmiali, nie? Te twoje historyjki o przybytku uciech w Montpellier... – znowu się uśmiechnął.
– No właśnie. A ta przejażdżka i piknik to był mój pomysł. Chciałem, żeby ten dzień był ładny i pogodny, skoro może będzie ostatni. A teraz ty coś przyjemnego wymyśl na jutro. O to właśnie chciałem cię prosić. Jesteśmy w podobnym położeniu jak wtedy. Jutrzejszy dzień może się okazać ostatnim, który na tym świecie spędzimy razem, ale niekoniecznie. Tak jak tamten dzień pod Yorkiem.

No, wreszcie. Już nie płakał. Oparł głowę na moich kolanach i popatrzył w niebo. Co prawda niewiele mógł widzieć tymi szparkami w opuchliźnie. Szkoda, że nie mogę mu zrobić okładów z rumianku – pomyślałem.
– Naprawdę mi wybaczasz? – zapytał.

Pogładziłem go po policzku.
– Richard. Moj najdroższy, najukochańszy, najlepszy przyjacielu. Wybaczmy sobie nawzajem i skończmy z tym, dobrze? Pora zakończyć i ten rozdział. Ten Czarci Pazur próbuje zatruwać i dusze. Nie możemy pozwolić, żeby znów nas wkręcił w taką diabelską spiralę poczucia winy jak kiedyś, prawda? Mamy antidotum fizyczne. Teraz pora na duchowe. Twoja kolej, mów.
– Wstaniemy jutro wcześnie rano – zaczął – żeby dzień był jak najdłuższy. Najpierw sobie popływamy w morzu. Woda przy brzegu jest ciepła. Potem pójdziemy na jutrznię, a później wrócimy, zajrzymy do koni. Jak wszystko będzie w porządku, to się pochlapiemy w gorących źródłach. Zdaje mi się, że pierwszy źrebak nie urodzi się wcześniej, niż jutro pod wieczór. Więc powinniśmy mieć spokój.
– Mhm – zgodziłem się. – Od paru tygodni nie byłem przy źródłach. Fajnie będzie.
– A potem plagiat twojego pomysłu. Weźmiemy coś do jedzenia, wino, wsiądziemy na konie. Zrobimy sobie piknik pod gejzerem. Oddech ziemi, tak go nazwałeś, pamiętasz?

Skinąłem głową. To był naprawdę dobry scenariusz.
– Kiedy wrócimy, to przypuszczam, że trzeba będzie zająć się bułaną klaczką. Trochę roboty, ale to takie wesołe, kiedy źrebak pierwszy raz wstaje na nogi i macha tym swoim krótkim ogonkiem. Wybierzesz mu imię. Prawie jak chrzciny u Norwegów, nie?
– Tyle że bez nart. Ale morze i źródła to jeszcze lepsze.
– Na nieszpory już nie pójdziemy, bo będziemy musieli przypilnować bułanki i źrebaka. Pomodlimy się tutaj. Po wszystkim będziemy porządnie zmęczeni i będzie nam się chciało spać. Ale napijemy się trochę przed snem, i trochę mi pośpiewasz. Wczoraj ułożyłem taki krótki wierszyk o koniach. Wymyślisz do niego melodię.
– Powiedz ten wierszyk.

Powiedział. Od razu przyszedł mi do głowy pomysł na melodię. Chwilę sobie cicho pogwizdywałem.
– Posłuchaj – zanuciłem:

Konie siwe i bułane, jedzie na was wiatr,
Grzywy macie w morskiej pianie, miga w oczach świat.

Nikt was jeszcze nie okiełznał, tylko wicher druh.
Gdybym miał wędzidło z tęczy, byłoby nas dwóch.

Cugle z gwiazd, a siodło – po co? W siodle siada leń,
Gnalibyśmy ciemną nocą aż po lepszy dzień.

– Chodź, Richie – powiedziałem. – Chodźmy spać. Jutro mamy przecież wstać o świcie. Chodźmy po lepszy dzień. Mam w nosie przeora i resztę. Dziś i jutro chcę spać obok ciebie.

Poszliśmy w stronę stajen.

– Cały zapuchłeś. Szkoda, że nie mam pod ręką rumianku, zrobiłbym ci okłady na oczy. À propos rumianku i Montpellier, to coś mi się przypomniało. Siedzę kiedyś w Montpellier w laboratorium, a tu przychodzi do mnie niejaki brat Cezariusz. Też nowicjusz, ale starszy ode mnie. Jakiś zakłopotany, z nogi na nogę przestępuje, wreszcie pyta, czy mam w aptece suszony rumianek. Rumianek zawsze jest. Dałem mu trochę, ale on nie idzie. „Wiesz co, Edgar – powiada – sprzedałbyś mi trochę tych twoich specyfików... I wytłumacz, w którym dokładnie miejscu robi się te nakłuwania.” Słucham go i nic nie rozumiem. Jakie specyfiki, jakie miejsca, jakie nakłuwania? A on dalej: „Nie bądź taki, Edgar. Przecież na ciebie nie doniosę. Ludwik mi opowiadał, co ostatnio tłumaczyłeś Camille.” Camille, pamiętasz, to była wiadoma madame w Montpellier. Ja dalej nic nie pojmuję. „No – mówi ten Cezariusz – że zaczyna się od rumianku...” I tu mnie olśniło. Rzeczywiście, zajrzałem parę dni wcześniej do Camille, bo jej się zrobił bolesny wrzód na łokciu. Już u niej trochę gości siedziało. Ja wpadłem tylko na chwilę. Dałem jej maści i mówię: „Najpierw trzeba dobrze wymoczyć w ciepłym naparze z rumianku, a potem posmaruj go tą maścią. Powinien się opróżnić bez kłopotów, a jakby rumianek i maść nie wystarczyły, to nakłuj igłą i posmaruj tą drugą maścią. Gwarantuję, że pójdzie jak z płatka i najpóźniej za tydzień będzie nawet sprawniejszy niż wcześniej.” Cały czas miałem oczywiście na myśli łokieć.

Richard trochę się śmiał. Chwała Bogu.

Obawiałem się, że jego koszmary powrócą, ale nie. Zasnął prawie natychmiast i wyglądało na to, że śpi spokojnie. Musiał być strasznie zmęczony. Wypłakał chyba wszystkie łzy, które się w nim przez całe życie nagromadziły. Pomodliłem się i zrobiłem nad nim znak krzyża. Leciutko pocałowałem go w czoło. Wyleczył mnie dziś z antyczułościowej fobii. Moj najukochańszy, najlepszy przyjaciel.

Tej nocy ja nie mogłem zasnąć. Siano pachniało zbyt mocno. Tym razem to mnie było niewygodnie na duszy. Przeklęty Czarci Pazur. Wrzucę jutro tę ametystową fiolkę w ogień, postanowiłem. Niech nas więcej to draństwo nie zatruwa.

Zdecydowałem, że pójdę posiedzieć nad morzem. Richard zdawał się spać bardzo głęboko. Po takim potwornym ataku płaczu to nic dziwnego. Gdyby się obudził, to będzie wiedział, gdzie mnie szukać. A gdyby zaczął krzyczeć przez sen, to go usłyszę, myślałem. Potrzeba mi było chłodu i świeżego powietrza, i widoku wielkiej, spokojnej wody. W sierpniu po północy jest już chłodno, chociaż woda w morzu jest wtedy najcieplejsza i najspokojniejsza.

Położyłem się na piasku. Gwiazdy odbijały się w morzu delikatnymi refleksami. Dlaczego niebo nad Islandią jest bardziej gwiaździste niż nad Anglią lub Francją? Tego prawa natury nie mogłem zrozumieć. Nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudziłem się tuż przed wschodem słońca. Jeżeli mamy popływać w morzu przed jutrznią, to pora zbudzić Richarda, pomyślałem.



Nie zmoże cię topór, ni kusza, ni miecz...

Wisielec zawsze jest przykrym widokiem. Przy profesjonalnej egzekucji śmierć następuje wskutek przerwania rdzenia kręgowego. Jednak mało jest na świecie profesjonalnych katów, a samobójcy z natury rzeczy nie są profesjonalistami. W wielu przypadkach nieszczęsny delikwent umiera na skutek uduszenia. Walka o ostatni oddech pozostawia bardzo nieestetyczne ślady. Otwarte, wytrzeszczone oczy, posiniały język wysuwający się z ust. Dużo się tego naoglądałem w bolońskiej kostnicy.

Richard miał zamknięte oczy. Otoczone opuchlizną po wczorajszym płaczu. Usta tylko lekko uchylone. Ciemnosine. Stopy kołysały się kilkanaście cali nad ziemią. Podparłem sobą jego ciało. Było już chłodne. Jak sierpniowa noc na Islandii. Przeciąłem sznur sztyletem. Głowa opadła bezwładnie na moje ramię.

Ułożyłem go na pachnącym sianie. Rozluźniłem pętlę i zsunąłem z jego szyi. Jeszcze nie był całkiem sztywny. Zdjąłem mu z palca szmaragdowy pierścień. Miałem go przecież oddać Ianowi. Złożyłem mojemu najukochańszemu przyjacielowi ręce na piersiach i owinąłem je moim różańcem. Usiadłem przy nim i położyłem sobie jego głowę na kolanach. Pogładziłem posiniały policzek. Spojrzałem w górę. Słońce zaglądało przez szpary między deskami pod dachem. Dzień zapowiadał się pogodny. Ale w inny sposób, niż się wczoraj spodziewałem.
Delikatnie uniosłem włosy na karku Richarda. Skóra na szyi była otarta od sznura. Jednak nie pętla była przyczyną śmierci. Przy jego ciemnych włosach czarna plamka na karku była trudna do zauważenia. Ale nie dla mnie.

Znów spojrzałem w górę.
– Zostań jeszcze trochę, Richie – poprosiłem. – Zostań ze mną jeszcze parę chwil.

Chyba chciał, żebym mu pośpiewał. Zacząłem od pioseneczki o koniach. Potem parę ballad. 

Izydor, mój sąsiad z klasztornego korytarza, znalazł nas, kiedy śpiewałem balladę o rycerzu Olofie. Pewnie zaniepokoił się, gdy mnie nie zobaczył na jutrzni. A kiedy okazało się, że i w celi mnie nie ma, domyślił się, gdzie mnie szukać. Dałem mu ręką znak, żeby mi nie przerywał.

Nie zmoże cię topór, ni kusza, ni miecz,
Ni oszczep ci w piersi się wbije...

Izydor patrzył na mnie, na sznur, pętlę i na ciało Richarda z przerażeniem. Nie dziwiłem mu się. Potem wybiegł. Pewnie był przekonany, że oszalałem.

Dośpiewałem balladę do końca.
– Teraz już lepiej idź, Richie – powiedziałem, unosząc wzrok. – Tu niedługo mogą zacząć się rozgrywać nieprzyjemne sceny. Po co masz się temu przyglądać? Popatrz sobie na morze. Takie jest dzisiaj spokojne.

Podłożyłem biednemu opuszczonemu ciału trochę więcej siana pod głowę. Ukląkłem i zacząłem się cicho modlić.

Wpadła ich cała wataha, z Augustynem na czele. Przerwałem modlitwę, ale nie podnosiłem się z klęczek.
– To nie było samobójstwo – powiedziałem. – Mogę to udowodnić.

Mówiłem spokojnie. Ale oni byli nastawieni na konfrontację z szaleńcem. Ktoś narzucił mi na głowę szmatę nasyconą wyjątkowo paskudną mieszanką opium i eteru. Zapadłem w ciemność.

Obudziłem się w alkowie lazaretu. Poprosiłem szpitalnika o trochę wody.
– Czy ciało brata Richarda jest w kostnicy? – spytałem.

Pokręcił głową.
– Nawet go tu nie przynieśli. I tak nie mogłoby być pogrzebu. Pewnie go zakopali gdzieś na wydmach. Co za okropna tragedia.

Nie odpowiedziałem.
– Przeor mi polecił – rzekł z zakłopotaniem w głosie – żebym cię do niego przysłał, kiedy się obudzisz. Jeżeli – zawahał się – bardzo przepraszam, ale przeor tak się wyraził: jeżeli po obudzeniu będziesz poczytalny.
– Nie jestem poczytalny – odpowiedziałem. Przymknąłem oczy. Nie chciało mi się patrzeć na świat. Najchętniej zażyłbym jeszcze trochę opium. Na nic nie patrzeć i jeszcze na parę godzin uśmierzyć ból. Ale nie. Powinienem wyjechać. Muszę jechać do Rzymu. Nie mogę zawieść Richarda. Może da się odpłynąć już dzisiaj, jeśli trochę kapitanowi dopłacę, mówiłem w duchu.
– Na razie idę do siebie – oznajmiłem. – Muszę się przygotować do wyjazdu. Z przeorem porozmawiam później. Jak mi niepoczytalność trochę przejdzie.

Pakowałem najniezbędniejsze rzeczy. Czułem tępy ból w sercu. Ból duszy potrafi atakować ciało. Dlaczego ja wtedy tego łajdaka Garricka nie zabiłem, myślałem. Przecież mogłem. I tak zdecydowałem się zostać mordercą. Wiadomo było, że ten podlec może się wymknąć, chociaż zainicjowałem na niego nagonkę, i będzie się mścił.

Cóż, wiedziałem, dlaczego go nie zabiłem. Sądziłem w naiwności ducha, że to mnie przydarzy się sztylet między żebrami czy głowa rozbita przedmiotem kultu. Nie miałem zatem wystarczającej motywacji do morderstwa. Nie doceniłem łagodnego brata Klemensa. W sprawach zemsty był profesjonalistą i wirtuozem. Czekał na właściwą chwilę. Pewnie nas wczoraj podsłuchiwał. Co prawda nie uwierzyłem w samobójstwo Richarda. Garrickowi nie udało się ukryć przede mną swojej sygnatury. Domyślił się, że i na temat skradzionej recepty na truciznę blefowalem. Ciekawe, na kim swoją mieszankę przetestował przed przyjazdem na Islandię. Pewnie nie na białych myszach. Niewykluczone, że ją jeszcze dla pewności przefiltrował przez hostię.

Przeor sam się do mnie pofatygował, zanim ukończyłem pakowanie. Wszedł z jakimś podejrzanym zwojem pergaminu w ręce.
– Proszę o wskazanie mi miejsca, w którym zostało złożone ciało brata Richarda, i o pozwolenie na ekshumację – zacząłem bez wstępnych grzeczności. – Powtarzam, że to nie było samobójstwo, i że mogę to udowodnić. Brat Richard zasługuje na chrześcijański pogrzeb.
– Daj sobie spokój z tymi szaleńczymi hipotezami, Edgarze – odpowiedział. – Ja też oglądałem ciało. Przyczyna śmierci nie podlega wątpliwościom. O ekshumacji mowy być nie może. Poleciłem obciążyć zwłoki kamieniami i wrzucić do morza.

Zacisnąłem szczęki. Boże, nie pozwól mi stracić panowania nad sobą.
– Cóż. W takim razie nie przekonam cię, że mam słuszność. Wyjeżdżam. Nic tu po mnie.
– Chwileczkę – zagrodził mi drogę do drzwi. – Muszę dbać o reputację klasztoru. Już i tak mamy skandal. Rozumiem, że jesteś wzburzony, ale nie mogę pozwolić, abyś stąd wyjechał przekonany o słuszności swoich urojeń. A już zupełnie nie mogę dopuścić do tego, żebyś te historie o morderstwie i upozorowaniu samobójstwa rozgłaszał w Rzymie. Rozumiem, że śpieszno ci do wyjazdu. Dlatego sam przygotowałem oświadczenie na temat przyczyny śmierci tego nieszczęśnika. Podpiszesz i będzie po wszystkim.

Podał mi pergamin. Wystarczyło na to draństwo rzucić okiem. Ohyda, w dodatku fatalna stylistycznie. Miałem poświadczyć nie tylko fakt samobójstwa, ale oczywiście i jego powód. Richard padł ofiarą grzesznej miłości do mnie. Ja nie chciałem z nim grzeszyć, a on wpadł w rozpacz, uległ kolejnemu podszeptowi szatana i się powiesił.

Rzuciłem to świństwo na stół.

– Nie podpiszę – oświadczyłem zdecydowanie. – Nie oskarżę zmarłego przyjaciela o grzechy, których nie popełnił, i nie będę szargał jego pamięci.
– Cóż. W takim razie jestem zmuszony wstrzymać twój wyjazd do Włoch – powiedział ten sukinsyn.
– Podlegam opatowi w Yorku – odparłem.
– To zależy od okoliczności. Jeżeli te przedstawione w piśmie – wskazał na pergamin – nie odpowiadają ci, to może było inaczej. Może to ty wciągnąłeś tutejszego nowicjusza w sodomię i rozpustę, a on odebrał sobie życie nie mogąc znieść poczucia winy. Działo się to w murach mojego klasztoru. Mam prawo wyciągnąć takie konsekwencje, jakie uznam za stosowne.
– Nie muszę się posuwać do ostateczności – kontynuował. – Niekoniecznie zaraz proces i stos. Starczy tego skandalu, który już mamy. Ale mogę cię na dłuższy czas odizolować od świata. A jeżeli będziesz sprawiał kłopoty, to kto wie, czy sobie niechcący nie zrobisz krzywdy.

– Na przykład pośliznę się w kościele i rozbiję sobie głowę o chrzcielnicę – powiedziałem. – Ale czy naprawdę brat Klemens wydał co do mnie takie instrukcje? Odniosłem wrażenie, że zależy mu na tym, abym żył długo i cieszył się dobrym zdrowiem. Nawiasem mówiąc, gratuluję współpracy z bractwem świętego Benedykta. Nareszcie ktoś przełamał te anachroniczne uprzedzenia.

– Robisz się zbyt gadatliwy i zaczynasz pleść bzdury jak Northbridge. A w ogóle to przestań strugać idiotę, Suffolk. Przymykałem oczy na ten wasz romans, bo biskupowi zależało na witrażach, a ty starałeś się dbać o pozory. Rozsądny gość, myślałem o tobie, wie, że wszystko można, byle dyskretnie i bez demonstracji. Ale w ostatnich dniach zacząłem na poważnie myśleć o tym, żeby tego twojego kochasia stąd usunąć. Zupełnie stracił poczucie przyzwoitości. Jak zobaczyłem te witraże, to myślałem, że mnie szlag na miejscu trafi. Szczęście, że biskup cię nie zna osobiście i że mu się przed oczy nie pchałeś. A wczoraj te czułe scenki na wydmach. Czy ty sądzisz, że ja tu niczego nie kontroluję?

Nie odzywałem się. Bo i po co. Ktoś tu komuś przed chwilą zarzucał gadatliwość.
– Nie rozumiem, nad czym się jeszcze zastanawiasz, Edgar. Sam widzisz, że nie ma sensu podskakiwać. Po co ta komedia? Przecież ty też chciałeś się od niego uwolnić, nie? Za dużo ci już wstydu robił i był za nachalny. Jak to było wczoraj? „Edgar, nie odtrącaj mnie, błagam cię na kolanach”, szlochy, histeria. I dla mnie, i dla ciebie dobrze, że sprawa się rozwiązała. Nie chcę ci żadnej krzywdy robić. Suffolk to Suffolk, po co mi niepotrzebne konflikty? Chcę tylko, żebyś zachował się rozsądnie. Podpisz i jedź do Włoch. Najlepiej tam zostań. W każdym razie trzymaj się z daleka od północy Europy. Lubisz włoskie wino, prawda? I karnawał w Wenecji. Nie zmuszaj mnie do zorganizowania ci nieszczęśliwego wypadku. Wtedy zresztą wersja przyczyny śmierci Northbridge’a i bez twojego podpisu będzie taka, jaką uznam za właściwą.

Do tej pory nie miałem zupełnej pewności co do jego konszachtów z bratem Klemensem – trochę blefowałem z tą współpracą z benedyktynami – ale teraz wątpliwości się rozwiały. Dzięki karnawałowi w Wenecji. Zresztą sam by ten Augustyn takiej sprytnej intrygi nie uknuł. Mają mnie sukinsyny w potrzasku, pomyślałem. Przebacz mi, Richie kochany.
– Cóż – westchnąłem – chyba rzeczywiście nie mam innego wyjścia, niż podpisać.
– Wiedziałem, że z ciebie inteligentny facet. Dziwiłem się, że związałeś się z tym Northbridge’m. Przecież on był głupi jak but. Ale trzeba przyznać, że miał talent. Długo się zastanawiałem, co zrobić z tymi witrażami w prezbiterium, bo są naprawdę dobre. Nawet bardzo dobre. Ale zatrzymać je to, jak mawiał Northbridge w tym swoim żołdackim slangu, za duży obciach. Będzie się musiało przydarzyć lekkie i bardzo lokalne trzęsienie ziemi z epicentrum pod prezbiterium. Szkoda. No, ale nie będę ci więcej zabierał czasu, widzę, że się pakujesz. Podpisz i szczęśliwej podróży.

– Ten biedny Northbridge był sierotą i nie miał żadnych krewnych  – powiedziałem cicho. – Niczyja duma rodowa nie ucierpi. Podpiszę.

Przysunął mi pergamin.

Sięgnąłem po moje pióro ze stalową blaszką. Odkręciłem korek ametystowej buteleczki.


Nikomu nie przyjdzie do głowy, że ta czarna plamka na przegubie dłoni przeora to nie ślad atramentu. O ile ktokolwiek na nią w ogóle zwróci uwagę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz